Przedwakacyjny kącik zapowiedzi.

Przedwakacyjny kącik zapowiedzi.

Koniec roku szkolnego to w wydawnictwach zazwyczaj dość nudny okres. Mniej się wydaje, ludzie szykują się już na wakacje. Jeśli coś nowego się ukazuje, to zazwyczaj lekkie czytadła na kocyk (żeby nie było, nie mam nic do lekkich czytadeł na kocyk ;)).

Aczkolwiek jak pogrzebałam, to znalazłam parę rzeczy (głównie dla dzieci), które niedługo będą cieszyć na półkach księgarń.

1. 11. lipca Rebis przetłumaczy "Phantom Atlas". Świetną książkę o nieistniejących lądach, które jednakowoż trafiły na mapy. Książka była wielkim hitem wszędzie, gdzie się ukazała. Mam nadzieję, że Rebis sprosta zadaniu i wydanie będzie piękne. :)


2. 14. czerwca Nasza Księgarnia wyda trzy świetne pozycje dla dzieci. Dwa cudeńka dla miłośników świetnych polskich ilustratorów i kolejny tom o szalonym domku na drzewie, który jest absolutnie uwielbiany przez chyba każde dziecko, które do tej książki zajrzy. :)




3. Dla miłośników Pani Peregrine - bajki dla osobliwych dzieci. 16. czerwca od Media Rodzina.


4. A na koniec coś dla rodziców - historia polskiej edukacji seksualnej od Czarnego (premiera 21. czerwca).
Ostatnio Czarne wypuściło wywiady z ludźmi związanymi z polskim szkolnictwem - o tym, co w polskiej szkole jest nie tak. Teraz ukaże się kolejna książka z tej serii. Czekam niecierpliwie.


I to by było na tyle. Tak, wiem, niedużo, ale chwilowo przestój. Można czytać to, co się zgromadziło przez cały rok i nie miało czasu do tego zajrzeć. :)
Nowy Stary Teatr w Krakowie - analiza nieobiektywna i rozżalona.

Nowy Stary Teatr w Krakowie - analiza nieobiektywna i rozżalona.

Tak, to jest blog o szeroko pojętej literaturze. Ale teatr to zasadniczo sztuka pokrewna. Na dodatek, jako że kocham Stary Teatr w Krakowie (choć nie chodzę do niego tak często, jak bym chciała, najwyżej kilka razy w roku), a wstawienie w miejsce Jana Klaty pana Mikosa wydaje mi się pomysłem, który zarżnie najlepszy, moim skromnym zdaniem, teatr pod Wawelem, to postanowiłam przeanalizować dzisiaj przed Wami program, jaki zaplanował dla Starego jego nowy dyrektor. 

Dla niezorientowanych (czyli pewnie większości ludzi spoza Krakowa) - Stary Teatr to teatr podobny do świętej pamięci Teatru Polskiego we Wrocławiu. Współczesny, z repertuarem, który był często niełatwy i chyba nigdy czysto rozrywkowy. Oczywiście, były w Starym sztuki lepsze i gorsze, mniej i bardziej udane eksperymenty. Można się było przyczepiać do tego czy tamtego, ale jedno jest pewne - Stary nie spoczywał na laurach i w każdym sezonie było coś wyjątkowego do obejrzenia (moi ulubieńcy to "Wróg ludu" i "Kopciuszek" - ale nie dajcie się zwieść tytułom, bo w Starym nic nie jest takie, jakim się wydaje - to nie był zwykły Ibsen i zwykła bajeczka).

Mamy w Krakowie różne sceny, każdy znajdzie coś dla siebie. I to jest w porządku. Kto chce lekką, erotyczną komedyjkę idzie do Bagateli, kto woli poromansować z wprost i elegancko podaną klasyką, idzie do Słowackiego. Maluchy mają swoje miejsce w Grotesce. Jest też opera, jest i filharmonia, itd.. Kto jednak miał potrzebę, żeby teatr się trochę bardziej zaangażował w aktualne problemy świata i dokonał jakiejś dekonstrukcji tego, co dobrze znamy, szedł do Starego. 
Niestety, jeśli Stary Teatr w obecnej formie upadnie, zostaną nam w Krakowie wyłącznie teatry czysto rozrywkowe. Nie zrozumcie mnie źle, nie ma nic złego w rozrywkowym teatrze, sama chodzę i do Opery Krakowskiej i na musicale, ale - choć doceniam rolę Łaźni Nowej (bardzo chcę wybrać się na "Wieloryba" z Globiszem) i Teatr Ludowy - Starego mi nic nie zastąpi, bo to był (?) po prostu teatr jedyny w swoim rodzaju. 


I teraz wszystko wskazuje na to, że "dobra zmiana" nam Starego zarżnie. 
Przed Wami wyimki z "Koncepcji kierowania Starym Teatrem" przedstawione przez pana Mikosa (i jego "wspólnika" - pana Gieletę). Omijam wszystkie sprawy administracyjne i pomysły techniczne, bo niektóre są dobre, a większość neutralna. Nie będę o nich pisać, choć wiele z nich można pochwalić. Może pan Mikos byłby sprawnym administratorem, nie wiem. Dzisiaj będzie tylko o sztuce.

To kwestie artystyczne są dla mnie najważniejsze, bo to one tworzą charakter teatru, a tutaj plany nowego dyrektora, niestety, dają odczuć, że to będzie teatr, który dorobek Jana Klaty wrzuci do kosza i przydepcze ciężkim butem.

Otóż duet nowych włodarzy chce, by Stary teatr był teatrem:

"nastawionym na poszukiwanie i budowanie, w opozycji do gloryfikowania pustki i burzenia."

A także teatrem, który:

"wyciąga z mroków niepamięci wybitne dzieła literatury dawnej, w tym staropolskiej."

Tłumacząc z Mikosowego na nasze - Klata, słynący z dekonstruowania klasyki (choćby ostatnio "Wesela"), wyciągania z niej drugiego dna, szukania współczesnych znaczeń w starych dziełach (tak, także bardzo starych, na deskach Starego można zobaczyć także np. "Edwarda II" Ch. Marlowe'a), najwyraźniej gloryfikował pustkę (???) i burzył. 
Władza się takiej sztuki boi.

Wyciąganie starych tekstów nie jest samo w sobie niczym złym, ale jeśli będą one grane "jeden do jednego", bo dekonstrukcją nowy dyrektor się brzydzi (wypływa to w dalszej części jego programu), to nie będzie zwyczajnie nic, co mogłoby współczesnego widza zainteresować.

"Z pewnością wraz z Michałem Gieletą pragniemy kontynuować więź z teatrem niemieckim, choć jednocześnie widzimy dziś niedobre skutki mało efektywnego twórczo poddania się jego jednemu nurtowi."

Więc zamienimy ten nurt na nasz nurt i już będzie spoko. I po bożemu.


W całym tekście padają też wyraźnie obraźliwe słowa w kierunku teatru Jana Klaty. Pan Mikos pisze np. że dziś w Starym BRAKUJE profesjonalizmu, szacunku do pracy innych i do słowa. Że "nasz teatr" jest ostatnio ZAGUBIONY, że PRZYWRÓCIMY mu to "na co zasłużył" i - najlepsze: 

"WPROWADZIMY TEŻ DO NIEGO NA POWRÓT wielki polski, europejski i światowy repertuar oraz szacunek do niego [...]"

Najwyraźniej nowy dyrektor nie zauważył, że w Starym grany jest wielki polski, europejski i światowy repertuar". No, chyba że nie lubi Ibsena, Wyspiańskiego, Marlowa, Szekspira, Gombrowicza, Czechowa, itd..

"Wbrew jednostronnej, pokazującej tylko jakiś wycinek możliwości teatru modzie, najważniejszym warunkiem ich powstania [spektakli] nie jest dekonstrukcja, ale budowanie."

Nie wiem, o budowanie czego chodzi tutaj autorowi, ale od razu widać, że obrzydzenie w nim budzi teatr nowoczesny, który nie ogranicza się do wyrycia przez aktorów na pamięć tekstu.

"Obecność Starego Teatru na międzynarodowej arenie rozumiemy też jako zainteresowanie nim krytyki i prasy zagranicznej."

Ooo, niewykluczone, że prasa zagraniczna będzie wkrótce o Starym pisać. Tak, jak pisała o Polskim we Wrocławiu


Pan Mikos stawia też interesującą diagnozę obecnej formy Starego - w formie zarzutu.
Zacytuję tutaj obszerny fragment, bo z niego wynika, że teatr panów Mikosa i Gielety będzie tego antytezą. Otóż Stary Teatr:
Nastawiony na polityczną i społeczną doraźność oraz na ewokowanie w artystycznej formie przekonania o braku nadrzędnego porządku, który rządzi światem, 
Czyli precz z teatrem, który mówi o aktualnych zjawiskach. A nadrzędny porządek ustalimy my.
teatr ten przedkłada emocję nad refleksją, [te, ktoś z tych panów w ogóle był na jakimś spektaklu w Starym?] obraz ponad słowo, [???] defragmentację ponad kompozycję, zderzenie ze sobą tekstów kulturowych ponad ich odczytywanie. [należy nauczyć się na pamięć, odczytać, ukłonić się i sobie pójść] Wszechobecne są multimedialność i transmedialność, [to strrrraszne!] a także cytaty z kultury popularnej poddawane nieustannemu recyklingowi i remiksowi. [mhhhrok, mhhhrok i degrengolada!] Techniki wideo i projekcje stosowane są kosztem bezpośredniego kontaktu aktora z widzem. [nie mam BLADEGO pojęcia, o co chodzi, bo - podsumowując kilka ostatnich sztuk, na których byłam w Starym, nie dopatrzyłam się tam ani jednej projekcji, czy użycia "technik wideo"; no ale technika w ogóle chyba jest jakaś podejrzana; chyba że chodzi o wyświetlanie z rzutnika tekstu po angielsku...] Aktorstwo skłania się z jednej strony ku fizycznej izolacji względem widza (projekcje, gra z ekranem, mikroporty, mikrofony), z drugiej ku nadużywaniu bezpośrednich zwrotów do niego, utrzymanych w formie pouczających pogadanek.
Czyli co? Aktor ma albo fizycznie widzowi siedzieć na kolanach, albo/i się do niego nie odzywać; bezpośredni zwrot do widowni jest nadużywany? Eee, no na "Wrogu ludu" był przerywnik na dyskusję aktora z widzami - okropne, nie? - to jest JEDNA sztuka, a poza tym nic takiego nie zauważyłam, ale fakt, nie byłam na wszystkich spektaklach. :]



Potem zaczyna się interesujący zarzut do obecnych porządków w Starym. Jako skandaliczne ukazuje się to:

Władza reżysera nie jest czymkolwiek ograniczona - ma prawo do wszelkich przekształceń materii teatralnej, którą wykorzystuje, a jego działania w myśl panującego w tym ujęciu relatywizmu nie mogą być poddane jakiejkolwiek zobiektywizowanej ocenie.

No dobra. Tu wymiękłam. Panowie! Sztuka NA TYM POLEGA. W teatrze "przekształca się materię teatralną". Reżyser ma do tego nieskrępowane prawo, bo sztuka nie podlega ograniczeniom, jakie by panowie chcieli na nią nałożyć. To widzowie potem decydują, czy eksperymenty były udane.

Co to jest "zobiektywizowana ocena" sztuki? KaOwiec, który mówi, co wolno, a czego nie? Co ładne, a co brzydkie OBIEKTYWNIE? A może jakiś nadzorca, który będzie wypełniał ankietę, czy w sztuce reżyser umieścił np. odpowiednią ilość odwołań do miłości do ojczyzny?


W efekcie takich działań nie ma faktycznie repertuaru, [??? !!! ???] ani żadnych stałych punktów odniesienia, bo każda pozycja repertuarowa może być i często jest efektem daleko posuniętej dekonstrukcji. Nie ma wzorców sztuki aktorskiej, [co to jest "wzorzec sztuki aktorskiej"?] gdyż aktorstwo miesza się tu z działaniem performatywnym i estradowym. [czyli że co właściwie? aktor nie może zaśpiewać piosenki? czy zaimprowizować?]
Problemem też jest to, że "nie ma miejsca na żadną w miarę stabilną definicję powinności sceny narodowej". Pan Mikos biurokrata będzie miał definicję wszystkiego. I obiektywną ocenę. Będą definicje sztuki aktorskiej, powinności sceny narodowej, tego, co wolno reżyserowi i - najważniejsze - nie wolno dekonstruować. NIGDY. Dekonstrukcja jest zła. Teatr ma być przewidywalny, bo - mój ulubiony cytat z tego programu - "Argument, że sztuka z natury swej powinna być nieprzewidywalna, brzmi demagogicznie." Otóż sztuka ma być jak msza święta. Wiesz, co się stanie, nic Cię nie zestresuje, na koniec wszyscy mówią "Amen". Kojące i miłe. Teatr będzie jak dla małych dzieci, które lubią czytać 20 razy tę samą książeczkę.


A tutaj wrzucam akapit, którego nie umiem przetłumaczyć, więc mały konkursik dla Was - o co chodzi z tym zarzutem do teatru Klaty:

"Bunt przeciwko nieakceptowanemu przez twórców systemowi wartości wiąże się jednocześnie z deklaratywnym narzuceniem innego systemu, a myślenie społeczne łączy odrzucenie konsumpcyjnego świata z radosnym propagowaniem jego zdobyczy."

Konia (kucyponka) z rzędem temu, kto to wyjaśni.



Projekt sezonu inauguracyjnego potwierdził wszelkie moje obawy. 
Jest tam dużo o tym, że w związku ze stuleciem odzyskania niepodległości "obowiązki sceny narodowej są oczywiste" (więc Mikos ich nie definiuje ;)), że trzeba wyciągnąć dużo literatury staropolskiej, także tej nigdy nie granej (świetnie to wróży, świetnie), itd. Potem wymienionych jest mnóstwo nazwisk, złych, średnich i znakomitych, które pan Mikos chce ściągnąć do Starego (w tym Krystiana Lupę), ale jakoś nie pisze, jak ma zamiar to zrobić i czy np. pan Lupa też będzie musiał poddać się "zobiektywizowanej ocenie", tudzież ingerencji w proces twórczy.

Budzi się tu ciągle biurokratyczna natura, mówienie o tworzeniu spisów, baz, definicji i kanonów. Wszystko musi być pod linijkę, wszystko musi być pod kontrolą, jak to w sztuce. ;)


Są też obietnice bez pokrycia, w których padają propozycje zorganizowania jubileuszu z udziałem najsłynniejszych aktorów i reżyserów ze Starego (padają bardzo znane nazwiska). Ciekawe, czy pan Mikos zapytał ich przez napisaniem tego programu, czy w razie czego jest cień szansy, że wezmą w tym udział? 

A na koniec kilka uwag do projektu premier wg Gielety na 2018 rok. 

Jest w projekcie np. "Balladyna", czy sztuki Szekspira. Jest też kilka starych sztuk wyciągniętych z lamusa i kilka takich, które nie budzą żadnych emocji. Niemniej tutaj nie czepiam się, bo wiecie, mądry reżyser da sobie radę z każdym tekstem. Niestety obawiam się, że zapowiedzi odejścia od wszelkiej nowoczesności w teatrze dadzą efekt szkolnego przedstawienia.

Bardziej oburza mnie zapowiadany "Projekt legionowy". 
Jako antyteza kobiecego doświadczania wojny [???], projekt legionowy oparty jest na piosenkach, które w popularnej kulturze polskiej poprzednich pokoleń zostawiły głębokie znamiona tożsamości.
[...] Nostalgia, niewinność i poczucie ulotności życia wśród tamtego pokolenia, nigdzie nie znalazły tak pięknego wyrazu jak w żołnierskich piosenkach tamtego okresu.

Czyli PiS dostanie to, co lubi - apoteozę wojenki, jako romantycznej przygody. Nowi włodarze znienawidzili nowoczesne Muzeum II Wojny Światowej, bo nie gloryfikowało ono umierania za ojczyznę. Pokazywało, że wojna nie jest zabawą. Że nie jest przeznaczeniem każdego "dzielnego chłopca" umrzeć za swój kraj. Należy to czym prędzej zmienić.


Cóż, chciałabym mieć więcej nadziei. O ile nie mam żadnych dobrych przeczuć dotyczących pana Mikosa (przeczytałam chyba wszystko, co mogłam o nim znaleźć w internecie i nie podoba mi się ten obraz), to pan Gieleta ma potencjał, bo opinie o nim są dość pozytywne i chyba ma pewien zmysł artystyczny, który ma szansę wydać dobre owoce. 
Pytanie - czy da się stłamsić wizji "teatru pod linijkę" według dyrektora Mikosa? I czy będzie umiał dogadać się z zespołem, który tak bardzo zgrał się z Janem Klatą i tak bardzo liczył, że "jeśli nie Klata, to może chociaż Miśkiewicz"?

Trzymam kciuki za pana Gieletę. I za to, żeby pan Mikos nie szedł drogą wrocławską. Niech realizuje swoje wizje teatru ekologicznego, niech dostosowuje go lepiej dla niepełnosprawnych, niech administruje do woli, proszę uprzejmie. Ale niech też schowa do kieszeni swój paniczny lęk przed teatrem nowoczesnym, teatrem, który nie boi się współczesnych problemów i aktualnych tematów. Teatrem multimedialnym i zaskakującym. Bo sztuka MA zaskakiwać. Oby ta wiedza jednak spłynęła na nowego dyrektora. Bo jeśli nie, to Stary jest ugotowany. Przynajmniej na kilka lat...


Anne with an E - serial.

Anne with an E - serial.

UWAGA SPOILERY! (starałam się, żeby minimalne, ale i tak są)

Och, jak czekałam na tę ekranizację. Jak tylko zobaczyłam Amybeth McNulty, poczułam że wreszcie ktoś pokaże "prawdziwą" Anię. Nigdy nie lubiłam tej uwielbianej przez większość ekranizacji z Megan Follows. Nie znosiłam jej niekanoniczności, nie znosiłam tej cukierkowej wersji rzeczywistości, a sama aktorka była za ładna, za mało wychudzona, za mało ruda.


Przez pierwszy odcinek netflixowej "Ani" łkałam ze wzruszenia. Serio.

Ania ma traumatyczne wspomnienia. Jest dziwnym dzieckiem, takim jakim Montgomery ją stworzyła. Nie po prostu uroczo egzaltowanym, ale dziwacznym i nieco pokracznym. To autentycznie wspaniałe i ogląda się z przyjemnością; i ze ściśniętym sercem.

Kiedy Ania dowiaduje się, że spodziewano się przybycia chłopca, a ona nie jest chciana, rozpacz tego odrzuconego dziecka nie jest komediowa; Ania cierpi naprawdę, to nie jest komiczna scena z zabawną dziewczynką, jak zwykło się ją przedstawiać (a widziałam kilka ekranizacji i jedną sztukę teatralną).

Ania, w swojej rozpaczy, w swojej słabości dziecka przepychanego z kąta w kąt, jest silna i ma nadzwyczajnie wyrazisty charakter. Mówi, w bólu swojego dziecięcego serca, że może być równie dobra, co chłopiec i tu budzi się jej siła, jej feminizm (to słowo pada w filmie, ale nie zdradzę szczegółów, żeby nie psuć zabawy).
Płakałam razem z Anią, kiedy kładła się spać w pierwszą noc na Zielonym Wzgórzu sądząc, że rano znowu zostanie odrzucona, mimo że wiedziałam z książek, że Maryla postanowi ją zatrzymać.


Wyobraźnia Ani nabiera nowego znaczenia - dziewczynka latami uciekała w mrzonki i zmyślone historie przed koszmarną rzeczywistością, która była jej udziałem. Inaczej pewnie wrażliwość tego biednego, chudego dziecka zostałaby kompletnie zmiażdżona. Ponure przebłyski jej smutnych wspomnień mają znamiona PTSD. Dziecko się wtedy wyłącza, "zawiesza", rozpamiętuje koszmary. Jej agresywne wybuchy, jej dziwne zachowania, zamknięcie we własnym świecie - to jest film o dziecku z traumą, które nie radzi sobie z emocjami, z życiem, ze stanięciem na nogi.

Film jakby urealnia scenariusz pt. adoptujemy skrzywdzoną sierotę. Sierota nie jest czystą kartką, ma przeszłość, która nie jest piękna. Anna zetknęła się z przemocą, złem, alkoholizmem, prześladowaniem, seksualnością. Opowiada o tym koleżankom z dobrych domów, bo to jedyne, co zna; i budzi oburzenie. Łatwo sobie to wyobrazić, podobnie jak niechęć mieszkańców Avonlea do takiej "niebezpiecznej sieroty", która może tak okropnie wpłynąć na ich grzeczne dzieci.


Maryla nie jest najczulszą istotą we wszechświecie, może nie rozumieć do końca uczuć dziecka, które los postawił na jej drodze, ale nie jest okrutnicą, na pewno nie skrzywdziłaby Ani świadomie. Nie chce niczyjego bólu, choć jej szorstkość może ranić. Jest wspaniale zagrana i jej zaangażowanie w życie Ani, w próbę przywrócenia światu tego skrzywdzonego, koszmarnie poranionego dziecka, jest o wiele bardziej widoczne, niż w książkach.

Mateusz, grany przez Thomsona, jest cichym, miłym mężczyzną. Rozkosznie miękkim w obejściu, powściągliwym, dokładnie takim, jakim go wyobrażałam sobie przy czytaniu. Niezbyt aktywnym, choć kochającym Anię z całego serca od pierwszego wejrzenia miłością łagodną, bezkrytyczną i gorącą.

Jednym z poważnych zgrzytów był dla mnie drugi odcinek - dosłownie zalała mnie wściekłość. Są zabiegi, które twórcy serialu zastosowali, żeby dodramatyzować fabułę. I w tym momencie odeszli od książek za daleko. Nie będę zdradzać wszystkiego, ale początek drugiego odcinka przynosi pewne zawirowanie w fabule, którego nie było u Montgomery, a którego zdecydowanie nie powinno tam być, bo zwyczajnie nie pasuje. Pierwsze 20 minut drugiego odcinka najchętniej bym wycięła, ominęła, wyrzuciła, zmieliła. Ja rozumiem, że film rządzi się innymi prawami, niż książka, ale to było zwyczajnie złe, bo skazywało Anię na dodatkowe cierpienie, którego w książce nikt z Cuthbertów by jej nie zadał.


Pojawiają się też inne "duże" wydarzenia, których nie znajdziecie w książkach, ale nie są tak rażące i zazwyczaj pasują do świata stworzonego przez Montgomery (wątek pożaru jest całkiem ok).

Chyba najgorszy w serialu jest mocno rozdmuchany wątek bankructwa (był obecny w książce, ale niedokładnie zarysowany). Zwłaszcza krótki odpał Mateusza z rewolwerem; to kolejna rzecz do wycięcia, autor scenariusza pojechał zdecydowanie za daleko i powinien zostać za to surowo ukarany.
Niestety końcówka sezonu zapowiada, że scenarzyści będą majstrować i przekombinowywać dalej (jakby im brakowało materiału w wielotomowym dziele Montgomery), ale staram się nie myśleć o tym póki co. Pożyjemy, zobaczymy.

Wspaniała jest afirmacja kobiecości w tym serialu - rozmowy Małgorzaty i Maryli (która ma urocze, subtelne poczucie humoru, zupełnie jak w książkach), rozmowy dziewcząt na przerwach, problemy z dojrzewaniem, huśtawki nastrojów ujmująco obojętnie odbierane przez Marylę, a z pewnym zabawnym zakłopotaniem przez Mateusza. No i oczywiście niewypowiedziana do końca, potencjalnie skandalizująca przeszłość ciotki Józefiny. Wszystko to jest bardzo, bardzo czarujące, ale przy tym nie ckliwe, nie przesłodzone, nie tęczowo-jednorożcowe.


Och, jak bardzo podoba mi się ten serial. Potrafiłabym się, oczywiście, przyczepić do paru drobiazgów; nie mam też wciąż przekonania do aktora (Lucas Zumann), który gra Gilberta (wydaje się trochę mdły, a nawet niesympatyczny, ale może się rozkręci w kolejnych sezonach). Niemniej - hej, wreszcie Ania, na którą czekałam. Ania, która nie jest tylko rudą maskotką, wreszcie nie skupianie się na love story, ale Ania - sierota z trudną przeszłością, mieszkająca ze starzejącym się rodzeństwem, które ma jakąś przeszłość (tak, pojawiają się wątki dotyczące młodości Cuthbertów), jakieś życie osadzone w większej całości, jakąś historię.

Przyznaję, że bardzo chciałabym wreszcie zobaczyć ekranizację wszystkich tomów, zwłaszcza Rilli, która jest moją ulubioną częścią. Nie wiem, czy Netflixowi starczy zapału na tyle sezonów, ale trzymam kciuki. A Wam gorąco polecam "Anne". WITH AN E.

Za to scenarzystom życzę, żeby nie szli drogą ekranizacji Sullivana, który wysłał Anię na front. Książki Wam wystarczą, serio, nie spieprzcie tego, bo zatłukę. ;)


Copyright © 2014 Na regale , Blogger