Kaczki, komiks bez nadziei na lepsze.

Kaczki, komiks bez nadziei na lepsze.

O matko.

Kiedy zamknęłam ten komiks, to dokładnie to powiedziałam. Siedziałam i patrzyłam się chwilę przed siebie, odklejając od skóry lepkie uczucie bycia wystawioną na brud tego świata. Taki, który jest wszędzie, wiesz, że jest, ale nie chcesz o nim na co dzień myśleć.



Oto biograficzny komiks młodej kobiety, która ma duży dług spowodowany kredytem studenckim i by się finansowo odkuć jedzie pracować tam, gdzie najlepiej płacą - na roponośne piaski zachodniej Kanady. Miejsce paskudne, bo wszyscy słyszeli chyba o katastrofalnym wpływie na przyrodę tej metody wydobycia i innych okropnościach z tym związanych. Ale wszyscy czasem robimy, co musimy, bo świat nie jest miejscem z pluszu.

Kate jedzie, by pracować w narzędziowni, czyli do miejsca, w którym po prostu wydaje pracownikom narzędzia pracy. Jest jedną z bardzo, baaaaardzo niewielu kobiet w świecie zdominowanym przez mężczyzn wyrwanych z domów, z różnych zakątków kraju i świata, odseparowanych od swoich bliskich, wykorzenionych i skupionych na zarobku w tym ponurym, nieprzyjaznym miejscu.

I tu właśnie, po łagodnym wstępie, po kilkudziesięciu stronach opowieści o początkach pracy, powoli skrada nam się na plecy klejące obrzydzenie. Świat najgorszego seksizmu, obleśności, molestowania, rasizmu. I to wszystko takie jednocześnie wprost i zawoalowane, jakby większość pracujących tam osób, prywatnie często wykształconych ojców kilkorga dzieci, miało na sobie jedynie cienki film cywilizacji, który jednak nie przykrywa tego, kim są naprawdę - skurwysynami, śliskimi oblechami i gwałcicielami.

Te dwa lata ujęte na ponad czterystu stronach komiksu to ciągłe uczucie zagrożenia, smutku i refleksji, która generuje bardzo nieprzyjemne wnioski ogólne, bardzo niewygodne i niestety - nacechowane beznadzieją i brakiem poczucia sensu. Świat nie będzie lepszy. Nic nie zmienimy. 

Jest źle.

Ale komiks. Komiks jest bardzo dobry.
Irlandia wstaje z kolan, patrzmy na Irlandię.

Irlandia wstaje z kolan, patrzmy na Irlandię.

Martę Abramowicz możecie kojarzyć z "Zakonnic odchodzących po cichu". Po Marcie Abramowicz i jej książce o zakonnicach pojawiło się potem kilka innych pozycji na ten temat (acz polecam z nich raczej "Siostry" Moniki Białkowskiej, niż "Śluby (nie)posłuszeństwa" Dżbik-Kluge, które są głównie rozmowami z siostrami-celebrytkami), podobnie jak wiele innych świadectw patologii w polskim kościele katolickim, które może kiedyś w końcu rozbiją skorupę nadużyć i pozwolą na jawne procesy sądowe w sprawie przemocy, która tam panuje. 



I właśnie o tym jest nowa książka o Irlandii. O tym, że da się zdjąć kłódkę z tego zamkniętego kufra kościelnych tajemnic, wyciągnąć z niego brudy i publicznie uprać, by sprawiedliwości stało się zadość. 

Irlandia, jako jeden z najbardziej katolickich krajów Europy, miała (wciąż ma, ale jednak już nieco lżej tam się zrobiło) ogrom problemów społeczno-politycznych spowodowanych dominacją ultrakonserwatywnej religii w życiu publicznym. Zamykanie nieślubnych dzieci i samotnych matek w słynnych "pralniach" i szkołach z internatem, nadużycia seksualne, dominacja kościoła w polityce, co doprowadziło do śmierci wielu kobiet z powodu niedostępności antykoncepcji i aborcji, etc. 

Tylko że w pewnym momencie coś zaczęło pękać, tama runęła i irlandzki kościół musiał zacząć rozliczenia, musiał stanąć przed świeckim sądem, a nawet doszło do wypłaty odszkodowań (choć tutaj, jak się domyślacie, nie jest łatwo z egzekucją). O tym procesie właśnie jest bardzo dobrze udokumentowana, pełna skrupulatnej bibliografii, rzetelnych wywiadów i podsumowań książka Marty Abramowicz. 

Po jej przeczytaniu, przyznaję, jestem jeszcze bardziej wściekła na mafijny charakter instytucji polskiego kościoła katolickiego, bo ten kościół, zbratany z władzą, przez wiele lat ustawia nam prawodawstwo i generuje narastające problemy i dyskryminację. 

Jest być może jednak nadzieja, skoro udało się w Irlandii przełamać ten impas, wprowadzić nie tylko małżeństwa jednopłciowe, ale i legalną aborcję, to może i w Polsce się uda. Aż się boję, co na terenach dawnych klasztornych sierocińców zostanie wykopane, jeśli dojdzie do podobnych śledztw w naszym kraju. Obym się jednak myliła w swoich osądach. 

"Irlandia wstaje z kolan" to książka strasznie przykra i bolesna, bo podsumowuje dziesiątki lat cierpień spowodowanych wynaturzonym, zdegenerowanym przez władzę systemem wierzeń, który potrafił przekonać zwykłych ludzi, że uczciwym jest np. więzienie i katowanie kobiet i dzieci tylko dlatego, że istnieją poza "uświęconym" małżeństwem. Jest to jednak także książka o nadziei - ponurej nadziei, bo poprzedzonej latami niepowetowanych strat, ale jednak nadziei, że się da dokonać zmiany, jeśli społeczeństwo się przebudzi. 

Trzymajmy za to kciuki.

Niewidzialne życie Addie LaRue - miodne czytadło.

Niewidzialne życie Addie LaRue - miodne czytadło.

Wyobraźcie sobie, że co prawda żyjecie wiecznie, ale ciąży na was klątwa - nikt, kto Was zobaczy, nie może Was zapamiętać. Wystarczy, że wyjdzie z pokoju, w którym jesteście, a już znikacie z jego umysłu. Nie możecie też zapisać swojej historii ani wymówić swojego imienia. Jesteście na tyle niewidzialni, że nie nawiązujecie żadnych więzi, ale na tyle widzialni, żeby was przeganiano z każdego miejsca, bo dla każdego jesteście kimś obcym. Nie możecie mieć własnego domu, nie możecie mieć pracy, nie da się wam zrobić zdjęcia. Po prostu trwacie.

Prawdziwa udręka spotyka Addie, która w 1714 roku ucieka sprzed ołtarza i zawiera pakt z demonem. Chce być wolna i zyskać czas, by wreszcie prawdziwie żyć, ale ten układ ma swoją cenę. 


To w skrócie cała opowieść, która - choć dość prosta - zasysa od pierwszego rozdziału, co rzadkie, i jest przefajnym czytadłem, które trudno odłożyć. 

Książka napisana sprawnie, choć językiem prostym i przezroczystym (nie ma w tym nic złego). Co prawda bohaterka, jak na postać, która żyje te swoje 300 lat, jest czasami trochę zbyt płaska, ale nadal historia jest zasysająca i fantastycznie sprawdza się jako książka na tyle lekka, żeby można było ją czytać jednym tchem, ale nie na tyle głupia, żeby sobą gardzić przy czytaniu. ;) 

Ach, no i podobno Ridley Scott nabył prawa do ekranizacji dziejów Adeliny. Przyznam, że czytając cały czas myślałam, że byłby to doskonały film, bo jest to w zasadzie gotowy scenariusz. Nie ma wielu postaci pobocznych, rzecz się dzieje na przestrzeni kilku malowniczych wieków, a jedyne, co się nie zmienia, to przeklęta bohaterka, która szuka sposobu, by ułożyć sobie swoje dziwne życie - nieżycie. 

Jeśli szukacie fantastyki niezawiłej, bez skomplikowanego świata przedstawionego, za to z potencjałem na coś trudnoodkładalnego, to "Niewidzialne życie" jest niezłą kandydatką. 

Dobrze się bawiłam, może i Wy będziecie. :)

"Pokrzywa i kość" - baśń w stanie czystym.

"Pokrzywa i kość" - baśń w stanie czystym.

 Po "Pokrzywę i kość" sięgnęłam bo: a) miała piękną okładkę, b) jej autorka jest laureatką nagrody Hugo (lubię nagrodę Hugo). Nie spodziewałam się wiele, chciałam prostej, miłej rozrywki. I nie zawiodłam się, ale dostałam nawet więcej.


Czytaliście "Gwiezdny pył" Gaimana? Pamiętacie klasyczną bajkowość tej książki, atmosferę księżycowej nocy, magicznych targów i tajemniczych murów, za którymi jest inny świat? Jeśli tak, to chwytajcie za "Pokrzywę" i macie parę godzin z głowy. 

Mamy tutaj świat, w którym rządzą typowe, baśniowe reguły. Żadnych wymyślnych mechanizmów magii, jak u Sandersona, raczej klasycznie - widmowe targi, księżniczki, zakonnice, topielce, matki chrzestne, mikstury, klątwy i tkanie płaszcza z pokrzyw. A także jeden demon zaklęty w kurę. 

Oto mamy dwa sąsiadujące królestwa - małe i duże. Małe ma księżniczki, duże ma księcia. Wiadomo, jak to się skończy dla księżniczek, ale książę jest potworem, a jedna z księżniczek zakonnicą, która chce uratować siostrę z jego rąk. I cała, niezbyt gruba książka, opiera się tutaj odkryciu magicznego sposobu, by wyzwolić dziewczynę z rąk tyrana. Główna bohaterka zbiera drużynę - kobiety, demony, niewolnicy. Wędrują, odkrywając po drodze magiczność świata, a czasami są to tak cudne lub/i straszne rzeczy, że momentami książka po prostu olśniewa.

Nie jest to może literatura, którą będziecie pamiętać do końca życia, ale jest absolutnie wciągająca, otulająca, ładnie napisana (w stylu klasycznej baśni) i obcowanie z nią to czysta, niezmącona przyjemność. 

Bardzo polecam jako lekturę wakacyjną i idę się pochylić nad innymi książkami pani Kingfisher. Podobno zdobyła też Nebulę. Chyba wiem, dlaczego. :)

To nie "Chłopcy", ale "Dziad". Kącki nawalił z marketingiem.

To nie "Chłopcy", ale "Dziad". Kącki nawalił z marketingiem.

 "Białystok" Kąckiego to przerażająca książka o polskich nacjonalistach z Podlasia, a "Chłopcy" - zgodnie z tym, co krzyczał marketing - mieli być książką o Konfederacji, która jest emanacją tamtego Podlasia sprzed lat. Miała być książka o tych ultraniebezpiecznych, jeśli dojdą do większej władzy, młodych byczkach, pełnych nienawiści, homofobii i mizoginii. 



Tylko że ta książka nie ma zębów, podobnie jak jej bohater, bo jest to książka niemal wyłącznie o Korwinie. Jasne, z Korwina i na jego starym łonie wyrosło całe to młodociane zło, ale sam Korwin, bądźmy uczciwi, to już dziad borowy bez wpływu na cokolwiek. Pieśń przeszłości, mit, z którego wylazły nowe pędy. I tyle. 

Przyznajmy to - Korwin, jego wieczne bajania i bzdury, nikogo już nie obchodzi. A tu mamy niemalże wywiad-rzekę z nim, wraz z drobiazgową historią wszystkich formacyjek politycznych, z których po drodze wyleciał. Jest to historia oszołoma, który co prawda stworzył grunt dla Konfederacji, ale jestem przekonana, że wszyscy liczyli na to, że autor "Chłopców" raczej "przeniknął" do szeregów Mentzena i Bosaka, niż że umówił się na wywiad ze starym wygą. 

Owszem, ciekawe jest spojrzenie na rodzinę Korwina i histerycznie wręcz zabawny jest wywiad z jego najnowszą żoną, która rysuje tak absurdalny obraz swojego dużo starszego męża, że nie sposób go już potem traktować poważnie, ale poza tym? 

Książka ma 380 stron. Do tematu Konfederacji dochodzimy bardzo nieśmiało na stronie 244, a do Mentzena na 350. I nie są to żadne pogłębione analizy, żadne instajdowe rozmowy na poziomie wyższym, niż dobry reportaż prasowy. Nic tam nie ma, poza ogólnikami, które wszyscy znamy. 

Ta książka jest po prostu NIE NA TEMAT. Nie na temat, który obiecywała. 

I nie jest to książka zła, ale do zapadającej w pamięć, jak "Białystok", jej bardzo, bardzo, bardzo daleko. Ot, opowieść o dziadku Korwinie i paru działaczach pobocznych. Jeśli Was to interesuje - czytajcie, ale jeśli chcecie czegoś więcej o młodych z Konfy? Nie ma sensu tego nawet zaczynać. 

No.

"Chłopki", czyli wszyscyśmy z chłopa.

"Chłopki", czyli wszyscyśmy z chłopa.

Joanna Kuciel-Frydryszak napisała już doskonałą książkę o służących w przedwojennej Polsce i wyraźnie widać, że zbierając materiały do tamtej książki, zebrała też znakomitą masę źródeł do kolejnej. I, muszę przyznać, ta kolejna, czyli "Chłopki" jest jeszcze lepsza.

Dawno mi się tak dobrze nie czytało czegoś tak ponurego. Niby człowiek wie, niby już wiele przeczytał. Niby jest świadomy, że np. pierwszą osobą w rodzinie, która umiała czytać, była babcia, ale i tak, jak się zderzy z tą nędzą po raz kolejny, to mu smutno.



"Chłopki" to obraz polskiej wsi, która - wydaje się - od stuleci była wyłącznie źródłem siły roboczej. Siły, która żyła krótko, bylejak, w brudzie, chorobie i zabobonie. W zestawieniu z wsiami Europy zachodniej (a nawet Czech!), w Polsce poziom analfabetyzmu na wsi przed II WŚ, był porażający. Trudno się w tym nie upatrywać przyczyn biegu naszej historii. 

Lud niepiśmienny w niemal połowie (przypominam, już w XX wieku, kiedy "na zachodzie" ten wskaźnik wynosił np. 8%) łatwo poddawał się antysemickiej propagandzie kościoła (wstrząsający jest to rozdział w "Chłopkach" - nawet dla kogoś, kto ten temat zna - drżę za każdym razem, rozpoznając te same mechanizmy dziś, choć skierowane w inną grupę społeczną), dając pole do wydarzeń, o których wszyscy dobrze wiemy, a o których tak bardzo nie chce myśleć minister Czarnek. 

Lud zaniedbany zdrowotnie, do którego żaden lekarz nie chciał jeździć, a jak już się udał, to rezygnował, bo siła przesądów była mocniejsza, niż lekarska siła przekonywania, że może trzeba jednak użyć zastrzyków z lekami, a nie nacierania zakażonej rany łajnem. Lud, którego kobiety były skazane na liczne porody, na pokątne aborcje, na śmierć dzieci i położnic, w bólu i brudzie.

W tym całym paskudztwie widzimy obraz konkretnych kobiet, które miały swoje życiorysy, mniej lub bardziej budujące. Z tej udręczonej masy wyłaniają się twarze konkretnych kobiet i ich losy, które udało się odtworzyć, choćby fragmentarycznie. 
Jest to trochę odzyskane człowieczeństwo, bo autorka nie ocenia ludzi, ale raczej państwo i system (pokłosie pańszczyzny i obrzydliwa propaganda dwudziestolecia międzywojennego), które doprowadziły do tego, że obecne społeczeństwo jest raptem trzecim pokoleniem po wyjściu z chat do samych okien zasypanych krowim gównem. Bo doprawdy, tzw. arystokracji - o tyle "lepszej", że zamożnej i piśmiennej - był przecież w ogóle ludności kraju mierny ułamek. I to ułamek, któremu na poprawie warunków na wsi zwykle nie zależało.

Czytanie "Chłopek" to fantastyczna lekcja historii i prawdziwa przyjemność obcowania z dobrze napisanym tekstem. Na dodatek wydaje się, że to powinna być lektura obowiązkowa dla wszystkich, którzy marzą o powrocie do "starych, dobrych czasów", idealizują życie na wsi i uprawiają współczesną chłopomanię, marząc o nieskalanym losie wieśniaka zbratanego z przyrodą i moralnie nieskalanego (cokolwiek to ma znaczyć). 

Doskonała książka! 
Najsmutniej, czyli "Chwile wieczności" Kjersti Anfinnsen

Najsmutniej, czyli "Chwile wieczności" Kjersti Anfinnsen

Brigitte jest po dziewięćdziesiątce. Była kiedyś kardiochirurżką. Prawie wszyscy, których znała, nie żyją. 

Brigitte jest stara i wie o tym. Wie, że jej ciało jest pułapką i że ludzie o wiele od niej młodsi żyją już w świecie, do którego ona nie ma wstępu. I, co tu dużo mówić, ona ich aż tak bardzo nie obchodzi. 

Fryzjer, który przychodzi do jej domu zadbać o resztki jej włosów i ułożyć jej peruki, które nosi, by jeszcze czasem poczuć się trochę lepiej ze sobą, jest jednocześnie blisko i bardzo daleko. Mężczyzna, z którym na chwilę się spotyka, by przez moment pobyć w czyimś towarzystwie, również jest starcem i zaczyna znikać, tak jak Brigitte.

Książeczka jest maleńka. Krótka. Na każdej stronie jest w sumie raptem kilka zdań. Kartki z pamiętnika. Dziś przyszedł Javier, nie mogłam wstać. Ten facet, którego spotkałam 20 lat temu, miał brzydkie jądra. 


Na początku są to notatki nostalgiczne, ponure i zabawne zarazem. Lekkie i błyskotliwe, szczere szczerością kogoś, kto już nie ma nic do stracenia. Czyta się to początkowo leciutko, z nutą smutku.

Potem to bardziej monolog wewnętrzny, niż coś, co mogła zapisać osoba niedołężną ręką. Kalendarium znikania kogoś, kto miał w rękach kiedyś ludzkie życie, ale teraz nie jest w stanie ruszyć na drugą stronę ulicy do sklepu. Ostateczna refleksja na temat tego, że starość nie jest konstruktem udanym. 

Nie wiemy, ile czasu mija między pierwszą i ostatnią stroną. Wydaje się długo i krótko zarazem. Raczej krócej, niż dłużej. 

Kjersti Anfinnsen napisała bardzo dobrą książkę. Językowo nieprzesadzona, wciągająca, bolesna, jak drzazga wbita pod paznokieć. Niestety jest to też książka dla kogoś, kto jest gotów usiąść przy stole z myślą, że życie jest krótkie i kończy się zwykle w sposób przewlekły i przykry. 

Przeczytajcie, jeśli jesteście na to gotowi, ale jeśli chcecie od literatury raczej eskapizmu, to nie dotykacie tej książki. NIGDY. Smutek Was przygniecie. 

I pamiętajcie - jeśli możecie, doświadczajcie. Jedzcie miłe rzeczy, otaczajcie się fajnymi ludźmi. Podróżujcie, jeśli możecie, bo tego Wam nikt nie odbierze. Tego uczy Was Brigitte. 

Choć uczy też, że wszyscy pewnie skończymy marnie, więc tym bardziej - lepiej usiąść z książką, niż jeździć pół dnia na szmacie. Chyba że lubicie myć okna, to spoko. Możecie też umyć moje. :) 


Czytam nową Ilonę Andrews i cierpię.

Czytam nową Ilonę Andrews i cierpię.

Jednym z gatunków (?), po który czasami sięgam, żeby się zrelaksować, jest young adult. Wiecie, po prostu czasem lubię nie martwić się losem bohaterów, kibicować ich zgonom, rechotać nad uniesieniami serc, ale też cieszyć się fabułą, która bywa całkiem fajna, rozrywkowa i pomysłowa. 

Ilona Andrews to w ogóle pseudonim pisarskiego małżeństwa Ilony Gordon i Andrew Gordona. Kiedy zadebiutowała serią, która zaczyna się od tomu "Magia kąsa", był rok 2007 i podbiła serca starszych nastolatek i młodych kobiet (i na pewno także mężczyzn, ale mówię o statystycznie największej grupie, która to czytała). To był dla mnie też rok, w którym urodziłam dziecko i mój zgąbczały mózg oraz marne strzępy wolnego czasu, zezwalały wyłącznie na książki tego pokroju. I jestem im za to bardzo wdzięczna. Ale nawet wtedy zakończyłam czytanie serii na trzecim tomie, bo nie czułam się targetem po prostu. Bohaterka i jej wiecznie płonące lędźwie strasznie mnie znużyły.

Minęły lata. Dużo lat. I na rynku pojawiło się Storytel, a także bardzo trudny dla mnie czas. Dużo ponurych wydarzeń w życiu i wielka potrzeba czytania (a w tym przypadku słuchania) czegoś, co nie wymaga skupienia. W proponowanych błysnęła mi całkiem ładna okładeczka pierwszego tomu nowej serii Ilony


Ładna okładka i mętne wspomnienie tego, że kiedyś chyba coś już tych autorów czytałam, zachęciły. Słuchawki w uszy i jedziemy z tym koksem. 

Ojej.

Bohaterką jest Nevada Baylor, prywatna detektyw w świecie, w którym niektórzy ludzie mają magiczne moce. W tym Nevada, która potrafi wykrywać kłamstwo i porażać magią przy dotyku, czy coś podobnego. Mieszka w uroczym, sfeminizowanym domostwie z mamą, babcią i kuzynostwem i prowadzi rodzinny biznes detektywistyczny. 

Jak dotąd spoko. Nie chcemy nic więcej, magiczny kryminał, nic wymagającego, świat przedstawiony trochę płaski, ale nie oczekujemy przecież za tę książkę Nobla. Aż pojawia się obowiązkowy true love.

I zaczyna być po prostu szkodliwie. Typ nazywa się Szalony Rogan i jest przemocowcem. Na dodatek jedną z jego mocy jest coś w rodzaju - serio - wirtualnego dotyku i wywoływania podniecenia u innych. Niechcianego też, rzecz jasna. 

Kiedy drogi bohaterów się zbiegają, Nevada naturalnie (pff) gardzi Roganem (acz ma mokro na jego widok, wiadomix), a on ją porywa i torturuje magią w swojej piwnicy. Dobry początek romansu, który ma narastać w kolejnych tomach, nie? W ogóle nie zapalają się czerwone lampki. Ale wiecie, on może i jest porywczy, za to ma złote serce i bardzo szanuje swoich podwładnych. Lepiej? Nie? Dziwne. 

I tak przez całą książkę przemoc i seks zbijają się w jedno i choć nie mam nic do żadnych kinków, to jednak brakuje tam często świadomej zgody, co zdecydowanie buduje w czytelniczkach (bo targetem są młode kobiety w wieku pewnie 18-22 lata) niezdrowy obraz romantycznych relacji, czego okrutnie nie lubię. Zwłaszcza, że i młodsze nastolatki czasami sięgają po książki duetu pod pseudonimem Andrews. 

I wiecie co? Może bym tego nie słuchała, gdyby nie to, że polski wydawca wniósł się na wyżyny i uestetycznił okładki tej serii, bo oryginalne wyglądają tak:

;)

Gdybym je zobaczyła najpierw, to przynajmniej nie miałabym złudzeń. :P

Drobiazgi takie jak te

Drobiazgi takie jak te

 "Drobiazgi takie jak te" Claire Keegan to tak maleńka książeczka, że pisanie o niej wydaje się od razu na wyrost, w końcu przeczytanie 90 małych (format niemalże kieszonkowy) stroniczek zajmuje dosłownie chwilę. Niewiele więcej, niż czytanie recenzji. 

A jednak.

Claire Keegan to bardzo zdolna irlandzka pisarka, autorka czterech książek, z których ostatnia, ta właśnie, o której tu piszę, okruszek w zasadzie, została nominowana do Bookera w minionym roku. 

A skoro Claire jest z Irlandii, to od razu możecie być pewni, że skoro ta książka porusza temat pralni sióstr Magdalenek, które odpowiadają za zbrodnie na kobietach i dzieciach, to Claire miała ze swojego domu dobry widok na tę potworną aferę. W końcu Irlandia nie tak dawno wzięła się za rozliczanie mordów i tortur, których dopuszczały się siostrzyczki na bezbronnych. 

"Drobiazgi" to w zasadzie opowiadanie. Jego bohaterem jest Bill Furlong, dawne nieślubne dziecko, które miało tyle szczęścia, że nie trafiło do żadnej okrutnej ochronki, a i jego matka uniknęła tego losu. Teraz Bill handluje węglem, ma pięć córek, żonę i żyje prostym, ciepłym, spokojnym życiem w irlandzkiej mieścinie, w której obsługuje jedną z pralni sióstr Magdalenek. 

Zakonnice zawsze płacą na czas za węgiel, więc Bill nie może się ich, kolokwialnie mówiąc, czepiać, dopóki któregoś dnia nie spotka wychowanek klasztornego przytułku. Wstrząśnie to nim na tyle, że będzie musiał stawić czoła niewygodnej prawdzie, własnej przeszłości i rozważyć, czy warto "coś zrobić", mimo że lokalny kościół w zasadzie rządzi w okolicy.

Książka Keegan to bardzo przyzwoita proza, acz wydaje mi się, że może nominacja do Bookera była odrobinę na wyrost. Głównie dlatego, że jednak mam wielką potrzebę dowiedzenia się, CO BYŁO DALEJ? :D I trochę się gniewam, że opowiadanie kończy się dopiero, kiedy cała historia się w zasadzie zaczyna. 

Całość wygląda trochę jak pomysł na powieść, czyta się świetnie, wciąga od razu, ale też chwyta za kilka wątków, które chcielibyśmy pociągnąć, ale nie ma tam na nie miejsca. 

Jeśli potrzebujecie czegoś krótkiego, dobrze napisanego i "na raz", to jest to pozycja idealna. Książczyna kosztuje 20 zł., co jednak jest ceną odrobinę wygórowaną za tych kilka małych karteczek, choć oczywiście wiem, z czego obecnie wynikają ceny książek. Jednak wiecie - jak na czas czytania, jaki byście poświęcili na kilka artykułów w gazecie, to może przyczajcie się na promocję. :P


Prezentowy (i nieprezentowy) kącik przedgwiazdkowy 2022.

Prezentowy (i nieprezentowy) kącik przedgwiazdkowy 2022.

 W tym roku, w którym pisałam tak mało recenzji, w którym przeczytałam też przynajmniej jedną trzecią książek mniej, niż zwykle. W roku, który dla mnie był dużo trudniejszy, niż 2020, dużo bardziej pracowity i o wiele bardziej depresyjny, nadal mam kącik prezentowy. 

Nie będę polecać zbyt wielu konkretnych tytułów, bo z książkami jest jak z perfumami - trudno kupić komuś idealnie trafione w gust, chyba że się wie dokładnie od danej osoby, co by chciała. 

Nieco łatwiej jest z książkami dla małych dzieci, które dopiero odkrywają swój gust czytelniczy i na pewnym etapie życia są ciekawe prawie wszystkiego, co im się podsunie.

W tym roku skupię się raczej na kategoriach prezentów, niż na konkretnych przedmiotach. I na zupełnie "nieprezentach", ale związanych trochę z czytaniem.

I tak na początek (1) proponuję, żebyście sprezentowali komuś prenumeratę. Albo cyfrową, albo papierową. Czy to dziecku - ulubionej gazetki, nawet tej głupiej, z dodanym badziewiem, a o którą tak często prosi przy okazji wizyty w sklepie; czy to dorosłemu, który lubi czasami kupić papierową "Politykę" albo "National Geographic", bo lubi czasem obcować z papierem. 

A może ktoś w rodzinie lubi VOGUE, bo pasjonuje się modą? Vogue jest drogie i czasami żal wydać na nie pieniądze, żeby po prostu oglądać piękne zdjęcia. 

"Przekrój" też podrożał, a jest czymś, co sporo mi znanych osób lubi i nigdy nie wyrzuca po przeczytaniu, bo tyle tam dobra. 

Prenumeraty są super. Idea, że znajdujecie regularnie w skrzynce pismo, które lubicie, jest bardzo retro i ma w sobie coś z jajka niespodzianki. :) Oczywiście cyfrowa prenumerata też jest super. 




Kolejna (2) propozycja jest taka, żebyście zrobili sobie prezent i uluźnili półki z książek, których już nie potrzebujecie, a przy okazji zrobili dobry uczynek. Na pewno kupicie sobie (i dostaniecie) nowe książki. I super. Ale są u Was na pewno takie, których chcecie się pozbyć i tu mam dla Was kilka propozycji:

A) Dla relatywnie nowych i w idealnym stanie książek to miejsce skupu. Ja korzystam ze SKUPSZOPU. Wystarczy podać kod ISBN i zobaczyć wycenę. To nie są duże kwoty, ale serio - nie jest łatwo sprzedać książki obecnie, więc lepsze te parę złotych, niż nic. Jak uzbiera Wam się 40 zł. z wyceny, to możecie zamówić darmowego kuriera, który książki od Was odbierze, a po weryfikacji na miejscu, kasa trafia na Wasze konto, a miejsce na półkach czeka na nowości.

B) Dla książek, które są w dobrym i bardzo dobrym stanie, ale są minimalnie starsze (ale wydane po 1995 roku) mamy akcję POCZYTAJMI. Akcja zbiera książki do wiejskich i szkolnych bibliotek. Jak uzbieracie konkretne pudełko książek, to zamawiacie darmowy paczkomat lub kuriera i wysyłacie je, mając na koncie dobry uczynek i luźniejsze regały.

C) Dla książek KAŻDYCH, które nie są śmieciami (serio, stare podręczniki i encyklopedie to po prostu makulatura, nie uszczęśliwiajcie nimi nikogo i wrzućcie do pojemnika na papier po prostu; to żaden grzech, książki nie są święte tylko dlatego, że są książkami), nawet lekko zniszczonych, możecie znaleźć półkę bookcrossingową w Waszej okolicy. W Krakowie jest ich na przykład BARDZO WIELE, ale na pewno są w innych miastach i miasteczkach naszego kraju. Wystarczy pogooglać. :) Zostawiacie tam książkę (możecie też sobie z półki zabrać inną) i dzielicie się nią ze światem, kiedy Wam już się nie przyda. 

D) A na koniec jeszcze nieksiążkowy uluźniacz szaf, czyli ubrania, zabawki, buty i domowe tekstylia (w bardzo dobrym stanie) oddajcie na szczytny cel w akcji UBRANIA DO ODDANIA. Wybieracie fundację, którą chcecie wesprzeć, pakujecie 10 kilo ubrań (to serio nie tak wiele ciuchów) do pudła i zamawiacie darmowego kuriera. I już. :) Dobry uczynek na święta - dla siebie i innych.

Numerem trzy (3) w tegorocznej polecajce jest złota rada - kupcie prezent sami dla siebie. W ten sposób na pewno dostaniecie to, czego chcecie. 

Nie wiecie, co kupić wujkowi, który jest wiecznie niezadowolony ze wszystkiego i każdą rozmowę z nim kończycie z depresją, bo głównie skupia się na wadach wszystkiego? Nie kupujcie mu nic, kupcie coś sobie. 

A jeśli już musicie coś przynieść, bo wciąż nie wyzwoliliście się z "bo nie wypada", to w porządku, kupcie coś neutralnego, taniego, co nie powiększy góry śmieci (najlepiej jadalnego, zawsze ktoś chętny się na to znajdzie) i olejcie krzywe spojrzenia. 

Najlepszy prezent, jaki możecie sobie dać, to egoizm. Pamiętajcie, że nie musicie w święta spotykać się nikim, jeśli nie chcecie. Nie musicie mieć powodu, żeby nie chcieć, możecie nawet kochać masę ludzi ze swojej rodziny, ale marzyć o świętach w piżamie. Zróbcie to. 

Ci, którzy są Wam życzliwi, zrozumieją, jeśli im powiecie, że rok był trudny i chcecie odpocząć. Ci, którzy i tak się o wszystko obrażają, mogą się obrażać dalej. To dziecinne, jesteście na to za starzy.

Jedzenie kupcie, jeśli nie lubicie gotować. Jeśli lubicie, gotujcie tylko to, co Wam smakuje. Zróbcie sobie prezent. Poczytajcie nową książkę, którą sobie sami kupiliście. Świat się nie skończy, jeśli nie "obejdziecie" świąt. Obiecuję.

I kupcie sobie nowe skarpetki. Nie wiem, co jest takiego w nowych, ładnych skarpetkach, ale ja zawsze czuję się bardzo świeżo, kiedy zakładam nowe, ładne skarpetki. I zmieńcie sobie pościel na świeżą tuż przed Wigilią, żeby wieczorem pójść spać do świeżego łóżka, w czystej piżamie i z nową książką. 




A na koniec (4) mam polecajki książkowe, żeby nie było tak całkiem niematerialistycznie. Wybrałam sporo (ale nie tylko) nowości, bo wiecie - jednak mniejsza szansa, że ktoś już sobie to kupił. Większa natomiast, że dostanie dwie takie same sztuki pod choinkę. ;)

A) Dla kogoś, kto lubi być na bieżąco - tegoroczny literacki NOBEL. Jeśli wiecie, że narzekał, że dostępne są na rynku tylko "Lata", to od paru dni jest też kolejna jej książka na polskim rynku. 



B) Dla małej (podobno 7-12 lat) feministki lub feministy. Książka o tym, że Mikołaj może być także kobietą. "Bombka" zebrała wspaniałe recenzje za granicą i sama będę ją niedługo czytać, więc może - jeśli znajdę czas, napiszę o niej osobno. Podobno to przeurocza książka o silnych dziewczynkach i młodych kobietach. 

C) Piękne wydanie klasyki - prezent dla osób o ugruntowanym guście, który dobrze znamy. Albo dla kogoś, kto po prostu buduje dopiero swoją bibliotekę - młodej pary, ambitnego studenta lub studentki, czy osoby, która wreszcie kupiła większe mieszkanie i może mieć więcej regałów na książki, które kocha. Ostatnio wyszło całe mnóstwo cudnie wydanych wznowień klasycznej beletrystyki. Często z ilustracjami (jak np. pokazane tu poniżej "Sto lat samotności"). To prezent z kategorii "cacko z dziurką", czyli coś ślicznego, czego sami byśmy sobie może nie kupili, bo zawsze jakoś szkoda kasy (w końcu już mamy nasze zaczytane na śmierć wydanie z 1989 roku), a miło jest taki przedmiot mieć. 






D) Komiks, picture book lub album. Dla osób, które kochają obrazki i obcowanie z ładnym papierem. Wystarczy, że przejrzycie katalog np. Centrali albo Kultury Gniewu, żeby wybrać komiks, który spodoba się osobie, którą chcecie obdarować. Jest w czym wybierać. Wystarczy, że zajrzycie, co do zaoferowania ma Taschen, żeby kupić piękną książkę z obrazkami. Przy okazji możecie wybrać treści ładne i społecznie zaangażowane. Komiksiarze to często wspaniali lewacy. :)









I pamiętajcie - bez presji. Bądźcie dla siebie mili i bądźcie asertywni. W niestabilnym, czasami dość strasznym świecie, nie ma sensu dokładać sobie zmartwień. 


Wesołych Świąt - niezależnie od tego, czy je jakkolwiek obchodzicie, odpocznijcie, bo będzie trochę wolnego. I niech na serio będzie wolne (ej, wyjechać też jest fajnie :)). 

Copyright © 2014 Na regale , Blogger