Pamiątki z Nowego Jorku.

Pamiątki z Nowego Jorku.

Nie wiem, jak Wy, ale ja uwielbiam zwiedzać księgarnie za granicą. Nawet, jeśli mają tam książki w języku, którego nie rozumiem. Jeśli jest to jednak kraj anglojęzyczny, to zaczynają trząść mi się ręce - przecież mogę to wszystko przeczytać!



Pamiętacie mój post o książkach "do mania"? Dowiozłam sobie kilka z Nowego Jorku. Jedna z nich, to przewodnik po jednym z najwspanialszych muzeów, w jakim byłam - Metropolitan Museum of Art.







Przepięknie wydana, z opisami najbardziej znaczących eksponatów. Siedzę i oglądam. I wzdycham. Tak, do MET kiedyś chciałabym jeszcze wrócić.

Druga książka też ma związek z muzeami, ale bardziej z wyprzedażami w Barnes&Noble. ;) W dużej, kilkupiętrowej księgarni przy Union Square, schroniłam się przed lodowatym wiatrem, kiedy mój mąż z synem udali się na długie zwiedzanie muzeum matematyki (MoMath). Na jednym z pięter stały stoły założone przecenionymi książkami. Stosami cudownych, cudownych rzeczy. Zdecydowałam się na wielkie, zajmujące sporą część walizki, dzieło "do mania", a przy okazji - jak sobie ładnie wytłumaczyłam - pożyteczne, bo zawierające świetnej jakości reprodukcje starych rycin botanicznych i zoologicznych (powieszę kilka na ścianie i będzie tak, jakbym kupiła sprzęt do domu, nie?). O, takie:




Ostatnie dwie książki upolowałam na wyprzedaży w legendarnej księgarni The Strand. Wielkiej, niesamowicie zasobnej i z nadzwyczajną atmosferą. Przed księgarnią stały półki z książkami za dolara, dużo półek z książkami za dolara, były tam jednak same śmieci, co stwierdzam z przykrością - dziwne czytadła, broszury, bezużyteczne i nieciekawe stare przewodniki, tego typu makulatura. Jednak przy cudownym dziale komiksowym znalazłam przeceniony stosik, z którego udało mi się wywlec dwa Gaimany (połowa ceny okładkowej). Jako że mam ambicje posiadać w domu wszystko, co napisał pan Neil, nie mogłam się oprzeć (nawet wiedząc, że z dziennego budżetu zostaną mi ogryzki i będę musiała zjeść tego dnia na obiad makaron z serem ;)).

I tak, wiem, że komiksowa "Księga cmentarna" to tylko pierwszy tom, ale hej, lubię wyzwania, kiedyś dokupię sobie drugi.






Blackout.

Blackout.

Wyjeżdżałam (możecie zobaczyć na Rudej, gdzie), więc nie miałam czasu na blogowanie. Nadal nie mam, bo próbuję wrócić, czyli nadgonić z obowiązkami po moim niebyciu, nadgonić z życiem. Za kilka dni pokażę, co sobie za książki z NYC przywiozłam, a teraz krótko o czymś, co miałam na Kindlu "na drogę". Między innymi.

Kiedy zobaczyłam "Blackout" na półce w księgarni pomyślałam dwie rzeczy - po pierwsze to, że już wiele lat minęło, od kiedy czytałam powieść w stylu Crichtona. ;) Technotriller? Nie wiem, jak dokładnie się to klasyfikuje. Druga rzecz, jaką pomyślałam, to że fajnie, gruba książka, na pewno niewymagająca, będzie w sam raz na długą, męczącą podróż. Kupiłam więc ebooka i wsiadłam w samolot.



O rany.
No i nie wiem.
Nie wiem.
I BĘDĘ SPOILEROWAĆ.

Pokrótce - świat zostaje pozbawiony prądu. Dzieją się rzeczy straszne. To tyle o treści.

To jedna z tych książek, które fabularnie mają coś do powiedzenia, autor nawet zrobił jakiś research, co się chwali, ale niestety natura poskąpiła mu talentu literackiego. Dialogi są okropne. Najdrętwiejsze z drętwych. Nienaturalne. Bohaterowie tak bardzo bez wyrazu - nie jestem w stanie opisać żadnego z nich, nie mają żadnych cech, są całkiem pozbawieni osobowości.

Mimo tego wszystkiego pierwszą połowę książki przeczytałam nawet z ciekawością - właśnie ze względu na to, że autor zadał sobie trud, żeby rozpoznać temat i wprowadził mnie w tajniki działania sieci energetycznych, co było całkiem ciekawe i świeże. Potem jednak wszystko rozlazło się w szwach.
Kiedy przyszło do wyjaśnienia intrygi, chyba już zabrakło trochę wiedzy, a fabuła zaczęła krążyć po obrzeżach prawdopodobieństwa, wystawiając często palec w stronę zupełnego absurdu.

W momencie, w którym okazało się, że jakiś straśnie, straśnie skomplikowany wirus został dostarczony na komputery najtęższych głów przemysłu energetycznego, osób totalnie odpowiedzialnych za zarządzanie skomplikowanymi systemami (czyli pewnie inteligentnych i znających się na rzeczy), w fejkowym mailu z ofertą od biura podróży, przesłaną w pdfie... Tak, łapię, niektórzy ludzie otwierają załączniki z przypadkowych maili, mogę nawet uwierzyć, że pojedyncze osoby z tychże wymienionych mogły coś tak durnego zrobić, ale żeby wszyscy...

Tu już wysiadłam. Doczytałam do końca, ale trochę już z rezerwą. I tak, przez moment pomyślałam o tym, czy nie kupić do domu generatora... Ale poza tym zapomnę o tej książce dość szybko.

W każdym razie, podsumowując - czytadło, widziałam gorsze, ale Crichton miał więcej polotu, niż Elsberg. ;)
Copyright © 2014 Na regale , Blogger