Można oszaleć.

Można oszaleć.

Wiedziałam, że kupię tę książkę w momencie, w którym się o niej dowiedziałam. Historia krakowskiego szpitala psychiatrycznego, który właśnie kończy sto lat, to gratka dla kogoś, kto - jak ja - ma kręćka na punkcie historii medycyny (rozważam nawet założenie bloga na ten temat, ale ponieważ notki pojawiałyby się w nim jeszcze rzadziej, niż tutaj, to chyba bez sensu ;)). 

Szpital im. Babińskiego, potocznie zwany Kobierzynem, to nie jest zwykła placówka. Kiedy powstawał, zbudowano go wedle najwspanialszych koncepcji architektonicznych i humanistycznych. Rozmach przedsięwzięcia, zwłaszcza zważywszy na fakt, że było ono poświęcone ludziom, którymi wszyscy wtedy gardzili, był nieprawdopodobny. Szpital z własnym teatrem, ogrodem warzywnym, kolejką do rozwożenia posiłków, oczyszczalnią ścieków, ogrzewaniem - to było coś wielkiego na początku XX wieku. Ba, pod wieloma względami to było też niesamowite patrząc na to, jak sprawy wyglądają teraz (hektary terenu należące do szpitala są ciągle wyrywane chorym pod inne, bardziej opłacalne cele).



Krystyna Rożnowska pisała o szpitalu reportaż w okresie późnego PRL-u i zgromadzone wtedy materiały pomogły jej w pisaniu o tym okresie istnienia placówki. O najstarszych dziejach opowiedziała jej z kolei kiedyś jedna z pielęgniarek, która - będąc już u kresu swego życia - zrelacjonowała jej długie dziesięciolecia pracy w szpitalu, w tym koszmarne czasy drugiej wojny światowej. I to jest dla mnie najciekawsza opowieść w książce - najbardziej niesamowita relacja, opowiadana przez osobę o niezwykłej wrażliwości:

[Po wojnie] Szpital był zdewastowany, zniszczona zieleń, kanalizacja, popękały kaloryfery, brakowało wody. Wszystkie budynki jednak stały. Wojna przypomina mi chorobę psychiczną, której ulegają miliony, psychozę całych społeczeństw prowadzącą do zagłady. Bo czy normalnie myślący człowiek mógłby zamieniać swoje otoczenie w ruinę, a zdrowych ludzi w kaleki? [...] Ludzie boją się chorych psychicznie, a ja uważam, że ci, którzy prowadzą do wojny, są nieporównywalnie bardziej niebezpieczni.

Bardzo interesujące są w "Można oszaleć" także rozmowy z pacjentami - obraz nie tyle obłędu chorych, ale świata, w którym przyszło im żyć. Jest to też najlepsza literacko część książki, bo najsłabszą stroną opowieści są niestety komentarze odautorskie. Dla mnie, lubiącej konkret i ciężko znoszącej egzaltację i wzniosłość, niektóre fragmenty są wręcz nie do zniesienia. Np.:

Przy powitaniu uśmiechnął się ujmująco, lecz w jego spojrzeniu, życzliwym i zaciekawionym, pozostał melancholijny smutek, jakaś myśl nieodgadniona, cierpienie niewyrażone, może nawet nie do końca uświadomione, jakie czai się w oczach większości osób, które długo chorowały psychicznie.

Itd. No błagam! Do rzeczy. Opis tego spojrzenia trwa jeszcze jeden akapit i jest tam sporo o "tajemnicach duszy" i innych tego typu wynurzeń godnych nastolatki. Halo, autorko, to nie jest fabuła, ale reportaż, a moje serce z kamienia nie wzrusza się na takich opisach. Wiele stron zmarnowanych na poetyckie mniemania. To jednak może wyłącznie moje skrzywienie. Nie wykluczam, że dla kogoś innego to może być ujmujące.

Do tego wszystkiego poraża pewna, mimo wszystko, naiwność pani Krystyny, która nie chce za bardzo uwierzyć i jest autentycznie zszokowana (do takiego poziomu, że próbuje wręcz umniejszać treści, które jej nie odpowiadają), że w szpitalu na przestrzeni lat mogło dochodzić do nadużyć i znęcania się nad pacjentami. To jej zdziwienie wygląda tak, jakby nigdy nie słyszała o tym, że i dzisiaj wybuchają czasami afery, że w tej czy innej placówce opiekuńczej ktoś wykorzysta osobę słabszą i podległą. 



Autorka wyraźnie chce pisać o szpitalu wyłącznie dobrze, ma do niego wielki sentyment, wszak na przestrzeni lat poświęciła temu tematowi sporo czasu. Wydaje mi się, że z tego powodu obraz Kobierzyna jest bardzo fragmentaryczny. 
Nie, żebym potrzebowała sensacji, czy "mięsa", ale jednak - Krystyna Rożnowska opiera się tutaj wyłącznie na własnych rozmowach z pracownikami i pacjentami (ale, jak już pisałam, prowadzonymi od lat, co się chwali), kompletnie omijając inne źródła. 
Książka nie ma żadnej bibliografii, bo autorka nie korzystała z żadnej dodatkowej literatury, żeby uzupełnić swój obraz. Szkoda, bo na pewno istnieją jakieś inne źródła. Niewielkie, bo niewielkie, ale sama mam niektóre w domu (no ale pamiętajcie, że ja jestem walnięta i skupuję wszystko, co mogę dostać o historii medycyny ;)). Z tych okruchów dałoby się poskładać widok o wiele pełniejszy. 

Poza tym wszystkim, choć sporo ponarzekałam, to jest dobra książka na rzadki temat. Autorka ma lekkie pióro (mimo skłonności do patosu) i dużo oddania tematowi, na który się porwała. Chociaż osobiście pragnęłam jakiejś obszerniejszej monografii, nie jestem szczególnie zawiedziona, bo "Można oszaleć" wspaniale robi jedną, bardzo, bardzo ważną rzecz - odczarowuje chorobę psychiczną. Nie piętnuje chorych, pokazuje dolegliwości umysłu tak, jak pokazuje się choroby ciała, które po prostu się zdarzają - każdemu, niezależnie od pochodzenia i wykształcenia. Pani Rożnowska ma wiele ciepłych uczuć względem pacjentów szpitala, co widać w rozmowach. A pacjenci to postacie tragiczne, a nie komiczne, chorzy ludzie o ciekawych życiorysach. Zbiór ludzkich tragedii, równie dobrze moglibyśmy czytać o chorych na nowotwory. 

Podsumowując - przeczytać warto, bo to bardzo zacny zbiór ludzkich opowieści. Jeśli chodzi o część historyczną - aż się prosi o dodatkowe źródła i uzupełnienie. Może ktoś, kiedyś... :)
Moje cudowne dzieciństwo w Aleppo

Moje cudowne dzieciństwo w Aleppo

To będzie post o tym, jak pękło mi serce.

Grzegorz Gortat napisał książkę. Zyski z jej sprzedaży idą na pomoc dla Syrii (przez PAH).

To jest książka dla każdego od - moim zdaniem - siódmego roku wzwyż. Powiedziałabym wręcz, że jest to lektura obowiązkowa, że powinna być włączona do kanonu, rozdawana z każdej okazji, przesyłana do rządzących, cały kraj powinien być nią oplakatowany. Tak, tak, tak. Tak sądzę i będę bronić tej opinii własną piersią.



"Moje cudowne dzieciństwo" to opowieść o rodzinie, która żyje w ruinach Aleppo. W domu z oknami zabitymi dyktą, domu w połowie zburzonym, otoczonym gruzem i śmiercią. Bombardowania miasta są częścią ich życia. Inny świat dla młodszych dzieci w ogóle nie istnieje, ale to nie znaczy, że jest mniej strasznie - do tego nie można się przyzwyczaić. Najmłodszy Tarik płacze za każdym razem, kiedy słyszy samoloty; Jasmina, będąca narratorką, jest najstarsza i pamięta jeszcze okruchy normalnego świata, w którym jej tata pracował na uczelni, a dzieci chodziły do szkoły.

Od pierwszej do ostatniej strony serce waliło mi tak, jakbym była na krawędzi paniki. Opowieść dziecka o świecie, w którym wujek jest islamistą, bandyci podkładają bomby-zabawki, żeby zabijać dzieci, które w chwilach rzadkiego spokoju organizują mecze piłki nożnej dla jednonogich chłopców.

To jest świat, w którym dorastają tysiące dzieci. W którym umierają tysiące dzieci i tysiące rodziców.

W chwili kilkudniowego rozejmu miasto próbuje zmartwychwstać, ludzie się cieszą, zaczynają wychodzić na przysypane gruzem ulice, rozmawiać ze sobą, by po chwili usłyszeć o zerwaniu rozejmu i musieć znowu uciekać do piwnic. Pomoc humanitarna jest rozkradana i niszczona. Tak trudno dotrzeć do tych wszystkich ludzi tam, na miejscu (cwaniaki z polskiego rządu uważają, że ach, pomagajmy im TAM; ciekawe jak...), bo po drodze tyle złego może się wydarzyć.

Reżim nienawidzi wykształcenia i kultury. Prześladuje nauczycieli, prześladuje wszystko, co ma znamiona wolności. Także starego, schorowanego nauczyciela, którego cała rodzina zginęła w nalocie, ale on - mimo tego - próbuje jeszcze po kryjomu uczyć dzieci.

Na przykład, że przez wiele stuleci nasz kraj był prawdziwą potęgą i wrogowie nie próbowali z nami zadzierać. Dlaczego byliśmy potęgą? Bo jako naród nigdy się nie kłóciliśmy. Nie daliśmy się nikomu podzielić. 
Nawet w czasie kilkudniowego rozejmu widać te podziały. Religijni radykałowie chcieliby nawet wtedy rządzić i zniewalać. Prześladować już prześladowanych. Nie potrafią zaakceptować tego, że można żyć po swojemu. I te podziały sprawiają, że nie da się tam żyć nawet, kiedy opada na chwilę bitewny pył.

Przeżyć cztery lata bez choćby promyka nadziei, to jak być pochowanym za życia w grobowcu. Pamiętacie, jak prezydent Ameryki narysował czerwoną linię? I zapowiedział, że jeśli reżim syryjski ją przekroczy, to będzie to koniec reżimu? Już on zrobi wszystko dla odsunięcia prezydenta Syrii od władzy! I co? Wkrótce syryjskie władze użyły broni chemicznej przeciwko własnym obywatelom, a Ameryka nawet nie kiwnęła palcem, żeby kogoś ukarać. [...] Prezydent Ameryki, ten, który tak straszył ukaraniem złoczyńców, zakończył swoją kadencję i odszedł jakby nigdy nic, a nasz wciąż rządzi. Dla utrzymania się u władzy będzie nadal zabijał.
Rodzina Jasminy wegetuje. Rodzice próbują dzieciom zapewnić namiastki normalności, pójść na spacer, kiedy samoloty akurat odlecą, zrobić zabawki z puszek, uczyć, opowiadać bajki, ale ileż to wymaga heroizmu! Żeby nie płakać przy każdej opowieści, która mówi o normalnym życiu, żeby nie umierać ze strachu, kiedy dziecko wychodzi na chwilę pobawić się w ruinach.



Cierpiałam czytając. I chciałabym, żeby wszyscy to poczuli. Chciałabym, żeby wszyscy to poczuli i przypomnieli sobie historię Polski, polskich uchodźców, hołubionego małego powstańca, polskie sieroty, ludzkie dzieci, ludzi, człowieczeństwo, miłosierdzie.

Kupcie tę książkę. Wykupcie cały nakład, a potem następny i następny! I nie zgadzajcie się na mowę nienawiści. I zapłaczcie nad Syrią. Nie przyjęcie uchodźców za parę lat stanie się wielkim wstydem Polski. A może nawet - jeśli jakiś rozszalały radykał w rządzie zacznie prześladować własnych obywateli i będziecie próbowali uciec - odbije nam się czkawką, bo nikt nas nie przyjmie, jak będziemy chcieli poszukać schronienia. Łatwo jest siedzieć cicho i udawać, że nic się nie dzieje. Nie poddawajcie się tej pokusie.

Fajnie jest przytulać własne dziecko w bezpiecznym, spokojnym domu. Mam tak bardzo w nosie, czy podłogi są dobrze umyte, czy trawnik jest dobrze skoszony, czy jest porządek w szafie. Może być, ale nie musi, bo i tak mam tak dużo szczęścia, chociaż coraz częściej, patrząc na jad lejący się z ust naszej większości rządzącej, zaczynam się lękać, że dosięgnie on i mnie. I że będę musiała uciekać przed bojówkami obrony terytorialnej, która będzie chciała wyrównać wszystkich do pisowskiej foremki. Nie pozwólmy na to, jeszcze jest szansa. A kiedy to nam się uda, będzie łatwiej pomóc innym.

I tego wszystkim życzę z okazji minionego Dnia Dziecka. I z okazji wakacji, które wciąż jeszcze są dla nas, dzieci Europy, beztroskie. Chociaż sumienie powinno nas gryźć całkiem mocno, bo gdzieś tam, całkiem niedaleko, w ruinach siedzą przerażone dzieci.



Josif Brodski - "Piosenka o Bośni"

W chwili, gdy strzepujesz pyłek,
jesz posiłek, sadzasz tyłek
na kanapie, łykasz wino -
ludzie giną.

W miastach o dziwacznych nazwach
grad ołowiu, grzmot żelaza:
nieświadomi, co ich winą,
ludzie giną.

W wioskach, których nie wyśledzi
wzrok - bez krzyku, bez spowiedzi,
bez żegnania się z rodziną
ludzie giną.

Ludzie giną, gdy do urny
wrzucasz głos na nowych durni
z ich nie nową już doktryną:
"Nie tu giną".

W stronach zbyt dalekich, by nas
przejąć mógł czyjś bólu grymas,
gdzie strach lecieć cherubinom -
ludzie giną.

Wbrew posągom i muzeom -
jako opał służy dziejom
przez stulecia po Kainie
ten, kto ginie.

W chwili, kiedy mecz oglądasz,
czytasz, co wykazał sondaż,
bawisz dziecko śmieszną miną -
ludzie giną.

Czas dzielący ludzkie byty
na zabójców i zabitych
zmieści cię w rubryce szerszej
tak, w tej pierwszej.

Copyright © 2014 Na regale , Blogger