O stereotypach.

O stereotypach.

Postanowiłam narazić się dzisiaj na falę hejtu (o strasznym gender będzie) i napisać posta na temat książek, które łamią stereotypy, pokazują dzieciom świat, w którym jest coś więcej, niż dziewczynka, która bawi się lalkami i chłopiec, który bawi się samochodami.

Od początku mojej rodzicielskiej kariery potrójnie wkurza mnie podział świata na różowy i niebieski.
I nie, nie uważam, żeby coś było złego w kolorze różowym, ale to tylko kolor i nie powinien mieć płci. Podobnie denerwowały mnie zawsze książki, które zbyt nachalnie upychały dzieci do szufladek. Nie mówię tutaj o klasycznych baśniach, rzecz jasna (nie dajmy się zwariować, mimo stereotypowego Kopciuszka ;)), ale raczej o książkach, które już na samym początku mają napisane, że są "dla chłopców", albo "dla dziewczynek", albo o książkach bezrefleksyjnie głupich i krzywdzących.
Przy czym w książkach "dla chłopców" jest budowanie, tworzenie, klocki, roboty, planety, dinozaury. A w książkach "dla dziewczynek" - kucyki, makijaż, sukienki, dekoracje. Komunikat jest jasny, nie będę go nawet dodatkowo artykułować.

Kilka okładek takich koszmarków tutaj. Nie kupowałam ich nigdy, nawet jeśli były fajne - żeby nie dawać dziecku dziwnego przekazu na temat tego, co komu "wolno", a co nie:




 



Denerwowało mnie, kiedy chcąc kupić dziecku zabawkową kuchnię, słyszałam w sklepie pytania w stylu: "A córeczka to woli różowy, czy czerwony?". Otóż nie mam żadnej córki. Chłopcy też gotują - widzieliście kiedyś Gordona Ramsaya? Chłopcy bawią się też lalkami, bo dorośli mężczyźni zajmują się także dziećmi. Jeśli nie chcą - też świetnie, nie ma przymusu, ale nie powinni słyszeć/widzieć, że to niewłaściwe.

Im starszy był syn, tym bardziej denerwowało tramwajowe babcie, że wiezie ze sobą wszędzie pod pachą ukochanego, jaskraworóżowego kota. Tak jakby obecność różu miała syna skalać na wieki.
Wychowując więc chłopca w takim świecie, jaki mamy, mogłam mieć chociaż wpływ na rzeczywistość, którą widzi w książkach, skoro nie mogłam zmienić szurniętych moralizatorów i moralizatorek, którym się wydawało, że od zabawy lalkami chłopcu odpadnie siusiak (nie odpadł; a koleżankom syna też nie wyrósł ani jeden dodatkowy od zabawy samochodami).

Żeby uciec od tego posegregowanego świata, wpadłam w objęcia współczesnej skandynawskiej literatury dziecięcej. Zakochałam się w wydawnictwie Zakamarki, a potem szukałam już dalej sama, znając nazwiska i serie wydawnicze.

Moje dziecko jest już w szkole i ze zdwojoną siłą walczymy z kretynizmami, które próbują być wtłaczane do głów dzieciom mimochodem przez bezrefleksyjnych dorosłych. Z panią na basenie, która mówi chłopcu, że czerwona deska jest dla dziewczyn, z mamami, które chcą na Mikołajki dzielić prezenty wedle płci (jakby nie można wszystkim było kupić fajnych, twórczych zabawek, nie dając dzieciom przekazu, że coś jest nie dla nich tylko dlatego, że mają określone rzeczy w majtkach), i tak dalej. Cieszę się jednak, że mój syn, wychowany na książkach mądrych i podkreślających różnorodność świata, zauważa te niestosowności i nikogo nie szufladkuje. Nie wiem, czy tak będzie zawsze, ale wiem, że część pracy wychowawczej wykonaliśmy całkiem nieźle. Oby to kiedyś zaowocowało.

A teraz do rzeczy - tytuły książek, które pomagają wyrwać się z baśniowego podziału na dzielnych rycerzy i bierne księżniczki. Z podziału na gotujące mamy i pracujących tatusiów.

"Igor i lalki" - autorka cudownej Nusi napisała zabawną książeczkę o chłopcu, który w przedszkolu dołącza do dziewczynek, które bawią się lalkami.


Na początku trochę się wstydzi, chce schować się z tą zabawą przed kolegami, ale wkrótce koledzy do niego dołączają i okazuje się, że jest świetnie. Na jednej przerwie mogą grać wszyscy w piłkę, a na innej mogą owijać się ścinkami materiału i odgrywać role (tutaj polecam szczególnie przezabawną scenę, w której Barbie rodzi klopsika ;)).




Ta sama autorka napisała książkę, w której ukochany wujek ma partnera, a nie partnerkę ("Zlatanka i ukochany wujek") - nie jest to podane wprost, raczej mimochodem, bo to tak naprawdę książka o zazdrości, ale polecam, gdyby ktoś chciał wprowadzić dziecko w temat.

Godna polecenia jest też seria o tacie, autorstwa Markusa Majaluoma, wydana przez wydawnictwo Bona. Polecam ją nie tylko dlatego, że w tej książce to mama wraca późno z pracy, a dziećmi cały dzień zajmuje się tata, ale też dlatego, że to są po prostu bardzo fajne książeczki. Zabawne, śliczne i dobrze napisane.




Z klasyki polecam Pippi. Dzielna, niezależna, trochę niegrzeczna dziewczynka. Żeński Tomek Sawyer, Huck Finn i tym podobni. Dla równowagi, bo literatura dziecięca pełna jest niesfornych chłopców i grzecznych dziewczynek.


"Księżniczki i smoki" zrywają z tradycją, w której córeczka króla biernie czeka, aż dzielny rycerz ją wyzwoli i zadecyduje za nią o jej losie. Są niesforne, sprytne, dzielne i same biorą sprawy we własne ręce. Poza tym są różne - jedne uwielbiają przeglądać się w lustrze, inne zapominają się umyć. Jak to w życiu. ;) Do tego smoki są przeurocze. :)




"Jak mama została Indianką" odrywa mamę od garów i wrzuca w wir przygody. Urocza i ciepła opowiastka, przy okazji przecząca wizji mamy, która jest tylko od nudnych domowych obowiązków, podczas gdy tata jest od fajnych zabaw i szaleństw.




Bardzo cenię sobie książki, w których jest równowaga - w oczy nie rzuca się żadne szufladkowanie, a bohaterowie są zróżnicowani. Niestety trudno o takie książki w lekturach szkolnych, które były pisane co najmniej pół wieku temu (kanon lektur zmienia się zbyt wolno, a mnie zęby bolą przy niektórych pozycjach, które musi czytać moje dziecko), ale we współczesnej literaturze można już przebierać.

Są wspaniałe książki o Lottcie, są książki o Piaskowym wilku; jest mnóstwo książek o grupie dzieciaków (zróżnicowanych płciowo ;)), przeżywających odjazdowe przygody (a dziewczynki nie zajmują się tam cerowaniem chłopcom skarpetek), jak np. "Lemony Snicket", "Magiczne drzewo" i inne tym podobne pozycje. Jest w czym wybierać.

Nie zalecam popadania w paranoję, nikomu nie zaszkodzą klasyczne baśnie, czy koszmarny "Plastusiowy pamiętnik" (dziewczynki to beksy, mające porządek w piórniku, a chłopcy to łobuzy z rozlanym atramentem ;)), bo i tak największy przykład idzie z domu, ale jestem pewna, że jeśli dziecko regularnie będzie dostawało "książeczki tylko dla dziewczyn/chłopców", to tylko na tym straci. Po prostu.
A szkoda by było, żeby mądra dziewczynka nie została kolejną Marią Skłodowską-Curie, bo jej się wmówiono, że eksperymenty są dla chłopców. :)

Wróg i Chmurka

Wróg i Chmurka

Dzisiaj znowu zbiorowo - dwie książki o rzeczach trudnych.
Z jednej strony "Wróg" - o bezsensie wojny, z drugiej wspomnienia dziecka z syberyjskiej zsyłki.


Niedawno pisałam o innej książce Cali i Blocha - równie wymownej w swojej lakoniczności.
Tym razem mamy książkę o wojnie, w której wojna rozgrywa się głównie w głowach żołnierzy.
Jest ich dwóch, obaj siedzą w okopach po dwóch stronach barykady. Obaj mają wytyczne od dowództwa. W wytycznych wróg jest potworem, który morduje dzieci. Należy go zabić, zanim zatruje wodę i zabije czyjąś matkę.


Obaj żyją w ciągłym strachu i nie wychodzą w ogóle z rowu. Czasem się wychylą, by oddać strzał w kierunku wroga, ale głównie siedzą i się boją. Oprócz nich nie ma nikogo.
Są samotni, nie wiedzą, jak długo mają tam siedzieć i po czym poznać, że wojna się skończyła.
Na dodatek okazuje się (kiedy w końcu, w desperacji, docierają do okopu wroga), że po drugiej stronie nie siedzi krwiożercza bestia, ale ktoś, kto trzyma w swoim dole zdjęcia żony i dzieci.


Wojna nagle wydaje się potwornym bezsensem.
Wróg jest bardzo zmęczony, teraz to wiem. I wiem, że ma rodzinę, która na niego czeka. Gdyby ta wojna się skończyła, każdy z nas mógłby wrócić do domu. Gdyby skończyła się wojna. Myślę, że niewiele trzeba, by tak się stało.Mógłby mi wysłać taką wiadomość: "W tym momencie kończymy wojnę". Gdyby to zrobił, od razu bym się zgodził.
I ten przekaz, wyzierający z prostych ilustracji i krótkich zdań, jest dla mnie absolutnie genialny, bo właśnie o to mi chodzi, w opowiadaniu dziecku o wojnach - że tak naprawdę są bez sensu. Że wszystko powinno być inaczej, że ludzie powinni dogadywać się w inny sposób.


Druga książka budzi moje mieszane uczucia. Chociaż uważam, że seria "wojny dorosłych - historie dzieci" jest genialna, potrzebna i unikatowa na polskim rynku, to jednak w przypadku "Syberyjskich przygód Chmurki" nie wiem, co myśleć.

Chmurka jako trzylatka trafia z mamą i babcią na Syberię. Jest za mała, żeby pojąć grozę sytuacji. Na miejscu, kiedy mama i babcia harują w nieludzkich warunkach, ona bawi się z miejscowymi dziećmi. Z tych zabaw wyziera ponura rzeczywistość, ale dzieci tego nie widzą. Robią sobie sanki ze zmrożonych krowich odchodów, łowią małe rybki we własne majtki, obserwują sprytne szczury i głaszczą dumnego kota (kocur Katafiej Katafiejewicz jest moją ulubioną postacią w tej książce).

Chmurka widzi, że mama płacze, ale nie do końca rozumie jej opowieści o PRZEDTEM. Jak we mgle pojawiają się w jej głowie strzępki wspomnień, w których mama pachnie perfumami i nosi buty na obcasach, ale to tylko małe obrazki. O wiele lepiej pamięta całe ich życie na Syberii. Dzieciństwo w sumie dość beztroskie i na swój zadziwiający sposób udane, mimo że jej mama ginie w zamieci pod kołami pociągu.


Chmurka nie chce wracać do Polski, kiedy wojna się kończy. Woli mówić po rosyjsku i ma wschodni akcent, na który ludzie reagują wrogo. Młody czytelnik może odnieść wrażenie, że na tej Syberii było lepiej, niż w ojczyźnie, co chyba nie było zamysłem książki.
Chociaż ja między wierszami wyczytałam koszmar spartańskiego życia na końcu świata, to w oczach czytającego "Syberyjskie przygody" dziecka Chmurka jest pokrzywdzona nie tym, że trafia z mamą w ten koszmar, ale tym, że musi po paru latach opuścić kolegów i koleżanki i wrócić tam, gdzie niekoniecznie wszyscy są mili. Zwłaszcza, że opisy dziecięcych zabaw są niezwykle barwne i w zasadzie wesołe, a wzmianki o ciężkim losie dorosłych w tej niemal bullerbynowskiej atmosferze po prostu giną.



Wiem, że oszczędnie dawkowana groza jest bardziej wyrazista. I na mnie to działa. Tylko że jestem mamą siedmiolatka i wiem, że on w tej książce widzi tylko te fantastyczne zbieranie jajek, czekanie na krowi placek i łowienie ryb. Tak po prostu.


Norki, myszy i ryjówki.

Norki, myszy i ryjówki.

Komiksy dla dzieci wróciły niedawno do łask i przeżywają prawdziwy boom. Cieszy mnie to niezmiernie nie tylko dlatego, że sama lubię komiksy, ale też dlatego, że komiksy bardzo skutecznie zachęcają dzieci słabo czytające do tego, żeby sięgnęły po książkę samodzielnie, nie wyręczając się rodzicem (wspólne czytanie komiksu jest jednak mało komfortowe), a Polska potrzebuje ludzi, którzy czytają (że tak górnolotnie pojadę...).

Mój syn, kiedy zaczynał sam czytać, nie miał jeszcze sześciu lat. Pierwszą dłuższą książką, którą przeczytał od deski do deski, bez pomocy, bez zniechęcania się, że po poskładaniu zdania zapomniał jego treść (w komiksie podpowiada obrazek, więc jest łatwiej), była "Norka zagłady" Tomka Samojlika. Była to druga część "sagi" o gryzoniach, a pierwszej nie sposób było wtedy dostać, bo od dawna była wyprzedana.


W tym roku "Ryjówka przeznaczenia", pierwsza z serii (trzeci będzie w tym roku, mam nadzieję, "Powrót rzęsorka"), doczekała się wznowienia, na dodatek wzbogaconego o kilka drobnych dodatków.


Komiksy Samojlika to zawsze zabawne, przyrodnicze, edukacyjne pozycje, które są nie tylko pięknie narysowane, ale też fabularnie niczego im nie brakuje. W "Ryjówce" mamy pełną emocji wyprawę gryzoni po pomoc dla konającego od ludzkich śmieci lasu. Przy okazji zdobywamy (nie tylko dzieci, ja też się sporo dowiedziałam) całkiem sporo informacji o rozmaitych ryjówkowatych, zamieszkujących nasz kraj. W przypisach mamy kopalnię (no, sporą norkę przynajmniej) wiedzy ładnie, zgrabnie i sprawnie podanej.

Do tego miłe jest puszczanie oka do dorosłych, ale nie utrudniające dzieciom zrozumienia książki - w treści aluzje do Władcy Pierścieni, a nawet Monty Pythona (chrząszcze, które mówią "ni"), a na końcu książki ryjówkowe plakaty filmowe.




Druga nowość o gryzoniach, to już nie krajowa, ale amerykańska opowieść. Komiks Petersena to potrójny laureat nagrody Eisnera - myszki zasiadły w loży zwycięzców obok np. Sandmana, więc jest się czemu przyjrzeć z bliska.
Bajeczka dzieje się w średniowieczu, a myszy są rycerskie. Intryga jest niemal Tolkienowska, myszy giną w strasznym świecie gigantycznych dla nich węży, krabów i ludzi. Nie, nikt nie pokazuje tego zbyt dosłownie, ale wiemy, że mysia wyprawa to nie kaszka z mleczkiem.


Trudno mi polecić "Mysią straż" maluchom, bo język jest trudniejszy, a fabuła bardziej zawiła, niż w książkach Samojlika, więc nie kupujcie swoim ledwo czytającym dzieciom. To znaczy kupcie, poczytajcie sami, a potem wyciągnijcie z czeluści, jak trochę podrosną. Myszki to lektura dla oczytanego już (co najmniej) siedmiolatka.


"Mysia straż" doczekała się także gry RPG na swojej podstawie, a w Polsce za chwilę ukażą się kolejne tomy komiksu.
Copyright © 2014 Na regale , Blogger