Ocean na końcu drogi

Ocean na końcu drogi

Lubiłem mity. Nie były to historie dla dorosłych, ani dla dzieci, tylko coś lepszego. Po prostu były.
Wielbię Neila Gaimana. Takie wyznanie na początek. Nigdy nie czułam się rozczarowana jego książką.
Czasami czułam niedosyt (jak przy "Księdze cmentarnej"), ale nigdy, przenigdy nie rzuciłam w kąt niczego, co napisał.

Tym razem także się nie zawiodłam. "Ocean" mnie zachwycił i porwał. Jest czymś na granicy baśni, horroru i mitu. Jest opowieścią o dzieciństwie, o jego czarach i koszmarach. Jest też opowieścią o stwarzaniu, niszczeniu i opowieścią o mocy kobiet. Porwała mnie wizja trzech niemal wszechmocnych bogiń, stwórczyń (nie znam dobrego słowa, żeby określić ich rolę, więc to musi Wam wystarczyć). Dorastającej dziewczynki, dojrzałej matki i starej kobiety, mieszkających nad przedwiecznym oceanem, który jest początkiem i końcem wszystkiego. Jest też stawem, daje się przenosić w wiadrze i niesie w sobie całą wiedzę o Wszystkim.


W domu to ojciec zjadał najbardziej spalone kawałki grzanek. [...] Kiedy byłem znacznie starszy, wyznał mi, że tak naprawdę nie lubił spalonych grzanek, zjadał je tylko, by się nie zmarnowały, i przez ułamek sekundy odniosłem wrażenie, że całe moje dzieciństwo stało się kłamstwem: jakby jeden z filarów wiary, na których wspierał się mój świat, nagle runął i rozpadł się w pył.
Główny bohater jest siedmioletnim chłopcem, który mieszka obok farmy trzech pań Hempstock.
Kiedy górnik opali popełnia samobójstwo na krawędzi dwóch światów - granicy odwiecznej siedziby wszechmocnych kobiet i normalnego świata - z zaświatów (?) wydostaje się coś złego. Na początku niezbyt strasznego, zaledwie niepokojącego. Ale kiedy chłopiec idzie z jedenastoletnią Lettie Hempstock pozbyć się tego zła, staje się coś paskudnego - stwór dostaje się do środka chłopca i zostaje przez niego przeniesiony do domu, gdzie przepoczwarza się w demoniczną Ursulę Monkton, która zaczyna zagrażać jego rodzinie, a w konsekwencji pewnie i wszystkiemu dookoła.

Nikt, poza tym siedmioletnim dzieckiem i poza, rzecz jasna, kobietami Hempstock, nie wie, co się dzieje. Zatem jedynie niezwykłe trzy panie z farmy mogą posprzątać ten bałagan. I robią to z wdziękiem.

Książka napisana jest przepięknie i miękko. Jest cackiem do podziwiania, ma w sobie pokłady podskórnych treści, których nawet nie spróbuję wymienić, tak jest ich wiele. Wspaniała jest babcia Hempstock, która ze stanowczą mocą starej kobiety, z nonszalancją i lekkością, wygania rozeźlone demony i jeszcze każe im po sobie posprzątać. Wspaniała jest mała, dzielna Lettie, która zawsze zachowuje zimną krew. Jest też jeszcze ciepła, macierzyńska, silna Ginnie. Pokochałam je wszystkie.
- A pani miała tatusia? [...]
- Nigdy nie przepadałyśmy za czymś takim. Mężczyzn potrzeba tylko, jeśli chce się wyhodować kolejnych mężczyzn.
Rozczuliła mnie scena, w której główny bohater wydostaje się ze swojego, opanowanego przez demona, domu i dostaje się na farmę pań Hempstock. Opis gorącej kąpieli w balii przy kominku, ubierania w koszulę nocną i jedzenia kolacji przy stole w kuchni trzech kobiet, jest tak niewiarygodnie kojący, że natychmiast zapragnęłam być jedną z nich. Albo chociaż dostać od nich kota, byle tylko móc posiadać namiastkę takiego daru stwarzania dobra i ciepła.
Panie Gaiman, talent dostałeś na pewno prosto od Starszej Pani Hempstock.

I tak o. Przeczytajcie.
Wiedziałem, że dorośli nie powinni płakać. Nie mieli matek, które ich pocieszą.
Nussi i coś więcej

Nussi i coś więcej

Nussi jest królikiem. Królikiem, który trafia do lasu, w którym wszyscy nazywają się "porządnie" i "staroświecko" - żyrafa ma na imię Długoszyja, kruk ma na imię Czarny, i tak dalej. Imiona coś znaczą, utrzymują porządek.
Nussi jest, owszem, miły i grzeczny, ale jego imię budzi niepokój, bo nic nie znaczy.


Na dodatek królik zaczyna się dziwnie ubierać i farbować sobie futerko. Jest tak intrygujący, że jego śladem zaczynają iść inne zwierzęta. Nagle postanawiają na przykład nosić żółte adidasy i zmieniają sobie imiona. Kruk jest zaniepokojony, zamyka się sam w domu, nie ulega nowym modom i smuci się, że stare odeszło i nikt już nie szanuje starych zwyczajów.


Historyjka może być punktem wyjścia do rozmowy o tolerancji, modzie i tradycji, ale - nie ukrywam - kupiłam ją nie ze względu na dydaktyczny smrodek, czy niezwykłe wartości literackie (moim zdaniem napisana jest po prostu poprawnie i nie zwala z nóg - Marek Bieńczyk nie popełnił tutaj żadnego arcydzieła, chociaż też nie ma powodu do zgrzytania zębami), ale ze względu na znakomite ilustracje Adama Wójcickiego (słusznie i kilkakrotnie nagradzane).


Ilustracje czasami przypominają plakaty propagandowe albo komiks o blokersach. Nie są radosne i nie wiem, czy ucieszą oczy młodszych dzieci. Tym wrażliwszym mogą wydać się dość straszne, chociaż w treści książki nie ma żadnych horrorów i nikt nie goni Nussiego z widłami, wyganiając go ze wsi.

Gdyby nie obrazki Wójcickiego, nie wyczuwałoby się żadnego niepokoju, kiedy wszystkie zwierzęta zaczynają podążać za nową modą, ani kiedy początkowo oburzają się na dziwne imię nowego przybysza. Moja dorosła wyobraźnia widzi lincz tuż za rogiem opowieści, ale nic złego się nie wydarza.

Mój sześcioletni syn w ogóle nie odbiera tej historii w taki sposób, w jaki ja ją widzę, bo nie zna jeszcze brzydkiego oblicza ludzkości. Dla niego to po prostu opowieść o tym, że nie ma nic złego w byciu innym. I dostrzega, że na końcu tej historii to kruk jest inny, bo wszyscy nagle upodobnili się do siebie, pragnąc się wyróżniać.

Opowiastka wielowarstwowa, literacko przyzwoita, wspaniale zilustrowana. Wydawca poleca dla dzieci od szóstego roku życia, co mniej więcej zgadza się z moimi odczuciami, chociaż na pewno wszystko zależy od dziecka. Jak zawsze.

Dobra rzecz. Warto jednak poszukać promocji, bo cena okładkowa tej niegrubej książeczki jest niedorzeczna (prawie 27 złotych!). Tu i ówdzie można ją dostać na szczęście poniżej dwudziestu złotych, co jest już ceną akceptowalną za to ładne, staranne wydanie.
Targi Książki w Krakowie

Targi Książki w Krakowie

Pod koniec wyjątkowo męczącego tygodnia czekała mnie nagroda. Wydanie zbyt dużej kwoty na książki. Nie wiem, czy opłacę ubezpieczenie samochodu, ale na pewno i tak będę szczęśliwa.

W tym roku targi bardzo bogate i dojechać do nich nie sposób (od razu mówię - tak, ten korek nieopodal to przez targi, nie przez remont; zaparkujcie pod M1 i jedźcie tramwajem), co jest bardzo budujące, bo to oznacza, że jest całkiem sporo osób, które umieją czytać (być może nawet ze zrozumieniem). 


Kupiłam nie tylko nowości, ale skorzystałam ze sporych zniżek tu i ówdzie, żeby dokupić kilka rzeczy, których nam w księgozbiorze brakowało (np. "Diunę"). Świetna oferta komiksowa w tym roku, na dodatek z dobrze poinformowanymi sprzedawcami na stoiskach. Ucieszył mnie (w imieniu syna) nowy komiks Samojlika. Skusiłam się też (choć długo się zarzekałam, że jednak nie, że się powstrzymam, bo dziecko mam już za duże) na nową książkę pani Lindenbaum ("Sonia śpi gdzie indziej") i zostałam oczarowana demonicznymi ilustracjami w nowej książeczce Marka Bieńczyka ("Nussi i coś więcej"). Nie oparłam się też nowemu Eco ("Historia krain i miejsc legendarnych"), bo lubię obrazki. :)

Dla mojego dziecka, uzależnionego od serii "Magiczne drzewo", mam nową "Grę" (choć nie kupiłam jej na targach, ale na trwającej obecnie promocji w Bonito), a na targach można było dostać akurat autograf autora (do którego stała ogromna kolejka, co mnie nieco pocieszyło - nie tylko moje dziecko ma obsesję na punkcie książek pana Maleszki).

I tak o. Będę miała o czym pisać. Ciekawe, jak długo można zwlekać z opłaceniem OC...


Inferno

Inferno

Książki Dana Browna były dla mnie zwykle czymś w rodzaju literackich odpowiedników filmów akcji. Takie książkowe Mission Impossible. Doskonale wiesz, że to bzdury, nie mające nawet szans wydarzyć się w realnym świecie, ale czerpiesz z tej głupoty radość. Jest suspens, jest akcja, nie ma długich opisów przyrody. Takie tam.

Kupiłam "Inferno", oczekując płytkiej rozrywki. Bo tak. Bo czasami lubię. Każdy ma jakieś wstydliwe tajemnice. Otworzyłam jeszcze w samochodzie (byłam pasażerem, bez obaw) i już po pierwszych dwóch stronach wiedziałam, że panu Brownowi coś się stało. Musiał chyba czytać za dużo Niezatapialnej Armady, albo Przyczajonej Logiki, bo przejął styl nastoletnich autorek fanfików.


Głównym bohaterem jest znowu profesor Langdon, który jest tutaj czymś w rodzaju męskiej Mary Sue. Napotyka on na swojej drodze panią doktor o imieniu Sienna, która jest jeszcze bardziej Mary Sue. Jest tak bardzo osom, że aż ło matko. Po wywodzie na temat jej zajebistości, zatrzasnęłam książkę na dobre pięć minut, żeby ochłonąć. Potem otworzyłam i przeczytałam ten fragment mężowi. Musiał zjechać na pobocze, żeby się uspokoić, bo nie mógł prowadzić spokojnie samochodu po czymś takim:
W artykule umieszczono zdjęcie Sienny, może dziesięcioletniej, stojącej obok jakiejś aparatury medycznej. Udzielający wywiadu lekarz wyjaśniał, że tomografia móżdżku Sienny wykazała, iż różni się on budową od móżdżków innych ludzi. W jej wypadku był to organ większy i doskonalszy, pozwalający na wykorzystanie niedostępne przeciętnemu człowiekowi. Lekarz ten wysunął przypuszczenie, że intelekt dziewczynki jest tak rozwinięty, ponieważ w jej mózgu dochodzi do przyśpieszonego namnażania komórek przypominającego nieco nowotwór, lecz w przeciwieństwie do raka dotyczącego przydatnej szarej substancji.
Poza tym Langdon oczywiście ratuje świat przed zagładą. Zły Człowiek, z którym współpracuje równie zły Agent Brüder (tak, tak), chce zdziesiątkować ludzkość dla dobra planety (kiedy mam złe dni też o tym myślę i nawet rozumiem potrzebę napisania na ten temat książki), a akcja toczy się we Florencji, wokół dantejskich wizji piekła i tego obrazu Botticellego:


Najgorsze jest jednak to, że wszędzie straszą opisy postaci w stylu (i tu prawdziwy cytat, ja tego nie zmyślam):
Miała surowe usta, uduchowione oczy i długie srebrzystoszare włosy spływające falistymi kaskadami na ramiona.
Pisałam takie rzeczy, kiedy miałam czternaście lat i wydawało mi się, że będę kiedyś słynną pisarką.

Ponadto Brown nawet nie stara się przemyśleć tego, co pisze, bo z co drugiej strony wyskakują kwiatki w stylu - ciemną nocą Langdon kuli się w ciemnym zaułku, ale i tak zauważa, że w wewnątrz czarnego vana, który obok przemknął, jest nieprzytomna kobieta z amuletem na szyi. Nie wiem, jak Wy, ale ja to bym pewnie nawet marki tego vana nie zauważyła.

I te cudowne, błyskotliwe rozwiązania zagadek!
Na odtwarzanym nagraniu Robert rozpoznał swój mocno zachrypnięty głos, którym powtarzał te same sowa: Ve... sorry. Ve... sorry. - Moim zdaniem - stwierdziła lekarka - mówi pan w kółko po angielsku: very sorry.
No shit, Sherlock.

Sama intryga jest zgrabna, pomysł na książkę nie jest zły, ale skupić na tym nie sposób, bo ciągle, ciągle trzeba przerywać lekturę, żeby nie dostać cholery.

Podsumowując - przeczytajcie koniecznie! Po czym zanalizujcie to na jakimś blogu, kpiąc bez litości.
A jeśli chcecie ponapawać się cytatami z Dantego, polecam raczej:


Miłego dnia. Idę teraz czytać nowego Gaimana. :>

Zapiski z wielkiego kraju.

Zapiski z wielkiego kraju.

Lubię felietony. Ciekawią mnie Stany Zjednoczone, zwłaszcza Stany prowincjonalne, z dala od dużych miast. Na dodatek lubię Billa Brysona. Kolejnym pozytywem jest to, że była to zdobycz z "taniej książki".



Bill Bryson jako młody człowiek przeprowadził się z USA do Wielkiej Brytanii. Po dwudziestu latach wrócił do Stanów, do Nowej Anglii, i zaczął się dziwić. A zdziwienie opisywał na łamach "Mail on Sunday's Night & Day".

Znam i lubię Brysona z jego książek o historii wynalazków i wynalazców, więc po zbiór felietonów sięgnęłam w ciemno i z radością.
I - nie zrozumcie mnie źle, bo felietony nie są słabe - nie mogłam zrozumieć, czemu ktoś to wydał w roku 2010. w Polsce. Okazało się, że teksty z tej książki były pisane w latach 90., co sprawia, że połowa z nich ma wartość jedynie historyczną (nie, żebym nie lubiła historii, ale w tym przypadku to akurat po prostu nie ma sensu).

Tak, felietony są zabawne, tak, bywają błyskotliwe, ale kiedy czytam o absurdach na lotniskach (czasy przed atakiem na WTC), automatach telefonicznych na monety, czy o programach telewizyjnych, to czuję się oszukana. Na okładce napisano bowiem: Przekomiczne, przenikliwe i celne strzały w kulturę Stanów Zjednoczonych. Zapomniano dodać, że "lat 90. XX wieku". :]

Gdyby książkę odchudzić o połowę, zostawiając tylko te teksty, które zachowały aktualność (np. o byłych prezydentach USA), byłabym zachwycona, a tak - mogę tylko (ale tego nie zrobię, bo mi się nie chce) wysłać zjadliwego maila do wydawnictwa Zysk i Spółka, w którym to mailu napisałabym, że zrozumiałam, dlaczego nazywają się tak, jak się nazywają.
Rozważcie ten intrygujący fakt: niemal 50 000 Amerykanów co roku doznaje obrażeń z powodu ołówków, piór i innych materiałów piśmienniczych. Jak oni to robią? Spędziłem przy biurku wiele długich godzin, podczas których jakikolwiek wypadek powitałbym jako miły przerywnik, ale nigdy nie udało mi się nawet zbliżyć do osiągnięcia urazu cielesnego. [...]
Więcej osób doznało obrażeń za sprawą sprzętu nagrywającego (46 022) niż na deskorolkach (44 068) [...]. Naprawdę chciałbym też poznać te 142 000 poszkodowanych, którzy wylądowali na pogotowiu z okaleczeniami zadanymi im przez własne ubrania.
Czy ktoś może wie, ilu wydawców książek zostało uszkodzonych przez niezadowolonych czytelników?

Po inne książki Brysona możecie sięgnąć. Tę pozycję jednak raczej zostawcie w spokoju, chyba że ktoś Wam wcześniej wyrwie połowę kartek, żebyście nie tracili czasu.
Nowe fikołki pana Pierdziołki

Nowe fikołki pana Pierdziołki

Są takie dni, kiedy w księgarni rzucam dziecku od niechcenia - daj mi popatrzeć w spokoju na książki, wybierz sobie sam jedną dla siebie. I zajmuję się swoimi sprawami, a małoletni buszuje w dziale dziecięcym.
Tym razem do kasy przyniósł TO:


Zerknęłam pobieżnie do środka - pomysłowe,estetyczne ilustracje Kasi Cerazy, zbiór rymowanek, które znam z dzieciństwa (Uciekaj, myszko, do dziury...). Niech będzie. Zrozumiałam fascynację, bo dziecko ma właśnie okres zaśmiewania się z głupot, zwłaszcza rymowanych. Bawią go brzmienia różnych słów, śmieszy go umiarkowana makabra. Taki etap. 

W domu z entuzjazmem czytał na głos wszystko po kolei, rechocząc niepoważnie. Przy Myszka miki gra w guziki sama się uśmiechnęłam, bo przypomniałam sobie podwórkowe wyliczanki z własnego dzieciństwa. Przy Wpadła bomba do piwnicy, pobawiłam się z moim sześciolatkiem w dzielenie na sylaby. Potem poszłam obierać dynię na konfitury, słuchając jednym uchem. 

W pewnym momencie do moich uszu dobiegła - znana mi, a jakże, rymowanka: A ten mąż mąż mąż/ Pije wciąż wciąż wciąż/ Trochę wina, trochę wódki... Zaczęłam się zastanawiać, czy to był dobry zakup dla dziecka uczęszczającego do pierwszej klasy (nie łudziłam się, że się nowo zdobytą wiedzą nie podzieli z panią wychowawczynią). No ale - mleko się wylało. Słucham dalej: Poszedł żuczek za chałupkę,/ Zdjął majteczki, zrobił kupkę...

Ekhm.
Opanowałam odruch wyrwania dziecku książki i ocenzurowania jej, bo trzeźwo przypomniałam sobie, że ja też w jego wieku na podwórku recytowałam na całe gardło rymowanki o kupach.

Książka stała się hitem. Dziecko czyta ją w kółko, zaśmiewając się; i na pewno zna już na pamięć większość tych najbardziej kontrowersyjnych rymowanek (na przykład o księdzu, który przegania kijem nieboszczyka). Wdech, wydech. Następnym razem poświęcę więcej uwagi wyborom czytelniczym mojego syna, aczkolwiek ogólnie książka jest wydana bardzo ładnie.
Większość wierszyków jest zupełnie niewinna i zabawna dla dziecka w wieku wczesnoszkolnym, ilustracje są bardzo pomysłowe i niesztampowe. Świetny prezent dla kogoś, komu chce się trochę zniegrzecznić bardzo dobrze ułożone dziecko, które nie używa nawet słowa "pupa". ;)

Na cmentarzu kwiki, ryki,
Grają w piłkę nieboszczyki...
Copyright © 2014 Na regale , Blogger