Babcia rabuś

Babcia rabuś

Ben ma jedenaście lat i nie lubi odwiedzać babci. Babcia pachnie kapustą i jest nudna. Rodzice Bena też nie bardzo przepadają za stęsknioną staruszką, której zawsze z kieszeni wystaje zużyta chusteczka do nosa. W ogóle babcia, tak na oko, jest - no wiecie - koszmarnie przesiąknięta starością. Puszcza bąki, każe się za ciepło ubierać, robi paskudne swetry na drutach, i tak dalej.


Życie babci, przedstawione w karykaturalnym świetle przez dzieciaka i jego dość antypatycznych rodziców (choć zamiłowanie rodzicieli do programu w stylu "Tańca z gwiazdami" opisane jest w tak cudownie absurdalny sposób, że chyba tylko dorosły może docenić żałosność tych postaci), było bardzo ponure. Była samotna i budziła litość, a jej dzieci i wnuki traktowali ją dość okropnie.

Pewnego dnia jednak Ben odkrył, że starsza pani ma jakąś intrygującą tajemnicę, bo w babcinym pudełku na ciasteczka znalazł diamenty. Nie pozostawało mu nic innego, jak śledzić babcię, która - jak się okazało - przebrana za ninja wymyka się z domu na skuterze inwalidzkim (który rozwija zawrotną prędkość sześciu kilometrów na godzinę).


Co było dalej, nie zdradzę, żeby nie psuć zabawy, ale książka wciągnęła nawet mnie. Jest przeurocza, dowcipna w sposób, który przypadnie do gustu nie tylko dzieciom, postacie są bardzo wyraziste i trochę stereotypowe, a babcię po prostu pokochacie.
Niezbyt liczne ilustracje są przyjemnie zabawne, a treść książki bywa czasami odrobinę niegrzeczna (na przykład znajdziemy tam porady na temat tego, jak oszukać rodziców, że się myło zęby, jeśli się ich nie myło ;)).

Jest humor, jest akcja, jest bardzo dobra książka dla dzieci w wieku szkolnym. A i rodzic też się czasem zaśmieje. :) Mój syn tą książkę pochłonął z zachwytem.
Nowe wydania starych bajek.

Nowe wydania starych bajek.

Czasami, kiedy brakuje nam w domowej bibliotece jakiejś klasyki, możemy wybierać spośród wielu wydań. Ostatnio ukazało się sporo wspaniałej, cudownie, na nowo ilustrowanej klasyki dziecięcej. Tutaj kilka moich ulubionych nowych wydań starych bajek (o treści się rozpisywać nie będę, z oczywistych względów ;)).

1. Pinokio z ilustracjami Roberto Innocentiego, wydane przez Media Rodzina.
Ilustracje Innocentiego to bardzo szczegółowe, nieco mroczne, nieprawdopodobnie dopracowane obrazy. Absolutne dzieła sztuki.


Niektórzy mogą kojarzyć pana Roberto z książki Dom Patricka Lewisa (wydanej przez Wydawnictwo Bona). Książki, którą kupiłam wyłącznie dla ilustracji.
Za każdym razem, kiedy oglądam ilustracje Innocentiego, znajduję na nich coś, czego tam wcześniej nie widziałam. Cudowności!



2. Królowa Śniegu z ilustracjami Vladyslava Yerko od Wydawnictwa M.
Jeśli nie jesteście nadmiernie przywiązani do starych ilustracji Szancera czy Srokowskiego, a szukacie czegoś łatwiej dostępnego, niż stare wydania, to tą wersję warto rozważyć.


Są piękne wręcz niepokojąco. Może nawet zbyt piękne. Zdecydowanie jednak nie nijakie. Warte uwagi.



3. Tajemniczy ogród z ilustracjami Roberta Ingpena z oOficyny Buchmann.
Z tej samej serii, z tym samym ilustratorem ukazały się także Czarnoksiężnik z Krainy Oz, Księga Dżungli, Piotruś Pan, Alicja w Krainie Czarów (tu akurat jestem zwolenniczką oryginalnych ilustracji Johna Tenniela - wydało taką wersję wydawnictwo Vesper) i Opowieść wigilijna.


Książki wydane są starannie, na pięknym papierze. Są szyte, mają płócienne grzbiety i bardzo przyjemną czcionkę. Dobra propozycja dla tych, którzy chcą mieć kolekcję klasyki dziecięcej w nowym, porządnym wydaniu.





4. Paweł i Gaweł - maleńka książeczka z ilustracjami Katarzyny Boguckiej od wydawnictwa Dwie Siostry. Z tej samej serii ukazały się także - Stefek Burczymucha, Chory kotek i Małpa w kąpieli. Cacuszka nie tylko dla maluchów.




Cesarz wszech chorób.

Cesarz wszech chorób.

Nawet odwieczne monstrum trzeba jakoś nazwać. Nadanie chorobie nazwy jest równoznaczne z opisem pewnego stanu cierpienia - stanowi zatem w pierwszym rzędzie akt literacki, a dopiero potem medyczny. Pacjent, na długo przed tym, nim staje się obiektem badań medycznych, jest najpierw zwyczajnym opowiadaczem, narratorem własnego cierpienia, podróżnikiem, który odwiedził królestwo chorych. Aby uwolnić się od choroby, musi zacząć od zrzucenia z siebie ciężaru jej historii.
Pół tysiąca stron o nowotworach. Brzmi zachęcająco? Nie? A czytaliście na przykład "Stulecie chirurgów", albo inne książki Thorwalda? Tak? Podobało się? W takim razie nagrodzona Pulitzerem jedyna (chyba) książka lekarza, który nazywa się (tutaj przepisuję dokładnie, literka po literce, nie próbując nawet wymawiać tego na głos) Siddhartha Mukherjee zachwyci Was nawet bardziej.


Uwielbiam historię medycyny. Czytam wszystko z tej dziedziny, bo takie mam pokręcone hobby.
Nie mogłam się doczekać polskiego tłumaczenia "Cesarza" (bałam się czytać po angielsku - z lęku przed terminologią, ale teraz widzę, że niepotrzebnie, bo książka jest bardzo przystępnie napisana) i zdecydowanie przepłaciłam, bo nie miałam tyle silnej woli, żeby po premierze poczekać na jakieś promocje. MUSIAŁAM ją mieć natychmiast. I nie rozczarowałam się ani trochę.

Książka jest GENIALNA. Czyta się ją, jak najlepszą fabułę, autor prowadzi narrację w sposób podobny do Thorwalda (nie da się uciec od tego porównania, jeśli się przeczytało wszystkie jego książki), wychodząc w swojej historii za każdym razem od pacjenta (nawet takiego sprzed tysięcy lat).
Siddhartha ma niewiarygodne pokłady empatii, dar przystępnego przekazywania wiedzy, rozjaśnia mroki i niedostatki informacyjne u czytelnika, jednocześnie nie wywyższając się i nie zarzucając go niepotrzebną ilością terminów i statystyk. Historie pacjentów i lekarzy przeplatają się, układając w spójną, sensowną całość.

Porażająca jest część o pierwszych poważnych próbach walki z nowotworami dziecięcymi. To rozdziały o niewyobrażalnym, bezsensownym cierpieniu, o desperacji i o lekarzu, który - jak większość tych najbardziej zasłużonych - był trochę szalony, tak samo jak jego działalność. Zbudował cały szpital wyłącznie dla dzieci chorych na nowotwory, w którym stworzył krainę dziecięcych zabaw, ale w której prawie wszyscy pacjenci umierali, bo nie było jeszcze żadnego leku, który dawałby remisję dłuższą, niż kilka miesięcy. W tym szpitalu testował na pacjentach tysiące substancji - nie mieli oni i tak żadnego lepszego wyjścia, niż poddawanie się tym ślepym próbom.
Szerokie betonowe stopnie prowadzące do holu wejściowego - wysokie zaledwie na cal, tak by z łatwością mogły wchodzić po nich dzieci - były podgrzewane parą wodną, by w dotarciu do szpitala nikomu nie przeszkodziły gwałtowne bostońskie burze śnieżne [...]. 
Piętro wyżej, w czystej, jasnej poczekalni, znajdowały się minikaruzele i pudła pełne zabawek. Po torach wbudowanych w zbocze "góry" jechała ze stukotem kolejka elektryczna. Wyżej, w to samo zbocze wmontowany był telewizor. Jak donosił "Time" w 1952 roku, "Jeżeli przebywająca w szpitalu dziewczynka przywiązała się do jakiejś lalki, wolno jej było zabrać ją do domu; szpitalne zapasy były wystarczająco bogate". W bibliotece znajdowały się steki książek, trzy konie na biegunach i dwa rowerki. Zamiast ozdabiać ściany portretami zmarłych profesorów, [...] Farber zlecił artyście malarzowi wykonanie pełnowymiarowych podobizn postaci z baśni [...]. W efekcie szpital był skrzyżowaniem Disneylandu z Cancerlandem.
Jest tutaj też zwalający z nóg rozdział o raku piersi (z brawurowym opisem opętańczej manii usuwania coraz większych fragmentów ciała, żeby uniknąć nawrotu choroby), czy niezwykłe, plastyczne i fascynujące obrazy osobowości niesamowitych lekarzy - ich losów, rodzin, przyzwyczajeń i manii.
Nie można się od tej książki oderwać, mimo że czasami okrucieństwo choroby (a także i medycyny) jest przytłaczające i odpychające. Czytelnik brnie jednak dalej, żeby się dowiedzieć nie kto zabił - bo to wiemy od początku - ale czy wreszcie ktoś dopadnie tego popapranego drania, który zmienia twarze jak złoczyńca maski w Mission Impossible.

W zasadzie mogłabym o tej książce pisać bez końca, cytować bez końca i z wypiekami na twarzy dzielić się tym, czego się z niej dowiedziałam. Ale nie zrobię tego, bo recenzja urosłaby do gargantuicznych rozmiarów. ;)
Hipochondrycy - nie czytajcie tej książki, bo nigdy już nie zaśniecie. Wiem teraz o raku więcej, niż bym chciała; czuję się jednocześnie pokrzepiona i przerażona. Na dodatek korci mnie, żeby przeczytać ją jeszcze raz...
Noe. Za niegodziwość ludzi.

Noe. Za niegodziwość ludzi.

Skoro w zapowiedziach pojawił się drugi tom komiksu Aronofsky'ego, to postanowiłam wyciągnąć tom pierwszy. Jest o czym pisać.
Komiks, wspaniale narysowany przez Henrichona, jest jednym z najlepszych komiksów dla dorosłych, jakie widziałam. Kreska przypomina bardzo Thorgala, ale kadry są, wydaje mi się, o wiele mniej kiczowate i chwilami przypominają odrobinę malarstwo Beksińskiego.


Fabularnie mamy tu coś dobrze znanego - zepsuty świat, który zasługuje na zagładę, rodzina dobrego, miłującego zwierzęta Noego, który ma wizje prowadzące go do wybudowania arki.


Bogobojny Noe koczuje ze swoją żoną i dziećmi (swoją drogą, jego żona wygląda jak gwiazda porno, co trochę mnie przy czytaniu raziło - w końcu urodziła dwoje dzieci na totalnej pustyni, do diaska!) na pustkowiach z dala od zepsutego, pełnego przemocy miasta (tu mamy aluzje do Babilonu). Musi ciągle się przenosić, uciekać przed zdegenerowanymi ludźmi, opętanymi nienawiścią. Tylko że świat Noego nie jest światem z czasów biblijnych. Jest postapokaliptyczną, wymierającą krainą, w której straszą murszejące żelazno-betonowe zgliszcza.
W tej części komiksu arka jest dopiero w planach, a droga Noego do miejsca, w którym będzie ją budował, dopiero się formuje.


Fabularnie komiks raczej nie kuleje. Wizerunek upadłej, pozbawionej wszelkiego dobra, ziemi, jest rozrysowany po mistrzowsku i mocno działa na wyobraźnię. Mamy tutaj sporo współczesnych odniesień i, chwilami, odpowiedni dydaktyczny smrodek. Przekaz trochę jak dla nastolatka (nie zabijaj zwierzątek dla ich rogów, takie tam), ale nie szkodzi. Komiks bardzo wciąga. Jest po prostu znakomity i niecierpliwie czekam na drugi tom.


A w ekranizacji komisu Aronofsky w roli Noego obsadził Russela. Mam nadzieję, że biedak nie będzie śpiewał. ;)


Wspaniała księga chrząszczy.

Wspaniała księga chrząszczy.

Powoli i z mozołem piszę recenzję pewnego dzieła, które ma stron ponad pięćset, a każda z nich jest lepsza od poprzedniej. W międzyczasie jednak coś lekkiego i dla dzieci. I zupełnie nie nowego.

Dzisiaj recenzja z serii - hit nad hity w biblioteczce mojego dziecka. Rekomendowane przez człowieka, który ma 117 cm wzrostu i jego największym hobby wczoraj było bawienie się w muzeum i wykopaliska, a dzisiaj najbardziej lubi malować na płótnie. Jutro pewnie będzie chciał hodować żaby. Mimo tak dużej zmienności upodobań, od trzech lat (czyli przez prawie połowę swojego życia) regularnie wraca do książki, której sama nie poświęciłabym nawet minuty. Musi więc być w niej coś niezwykłego.


Dzieci zazwyczaj kochają robale. Prędzej czy później więc w każdym domu, w którym jest kilkulatek, pojawia się jakaś książka o biedronkach i muchach. My mieliśmy i mamy wiele - atlasy owadów, encyklopedie przyrody, broszurki, gazetki, cudaniewidy. Niemniej największą uwagą obdarzona jest książeczka, którą kiedyś wygrzebaliśmy w koszu z przecenami w supermarkecie. Kosztowała grosze i była kupiona zupełnym przypadkiem.

"Wspaniała księga chrząszczy" ma niewiele tekstu - to zbiór ciekawostek, które dla trzylatka czy czterolatka są częściowo niezrozumiałe, bo padają w nich liczby i wymiary, których nie umie sobie jeszcze wyobrazić. Najwyraźniej jednak to niewielki mankament, bo książka wygrywa tym, że można obracać kółkiem (cykl życia stonki ziemniaczanej), oglądać pod kołdrą fosforyzujące świetliki i przyglądać się dokładnym rysunkom przeobrzydliwego robactwa, które toczy kulki gnoju ("Fuuu, kuuupaaa!"), czy ma kleszcze, które przyprawiają o dreszcze nawet kogoś, kto na co dzień niekoniecznie się wzdryga na widok każdego żyjątka.


Nie kręci mnie ta książka i ma paskudną okładkę, ale widać zupełnie się nie znam. :) W środku ma chyba wszystko, co kochają dzieci. Teraz mój syn raczej skupia się na treści książki, chociaż nadal obowiązkowo naświetla pod lampką pomalowane fosforyzującą farbą odwłoki i leci z nimi do ciemnego kąta. Dwa lata temu najważniejsze było obejrzenie każdego interaktywnego elementu. Rok temu z fascynacją hodował wodne żuczki w plastikowym baseniku, bo widział takie w tej książce.


Hit nad hity. Nie wiem, czy i gdzie można to jeszcze kupić, ale zdecydowanie polecam w imieniu mojego syna. ;)
Kącik zapowiedzi.

Kącik zapowiedzi.

Ponieważ mam już całe imponujące CZTERY głosy ZA kącikiem zapowiedzi wydawniczych, a żadnego PRZECIW, to swoją obsesję przeglądania stron wydawnictw wykorzystam na blogu. :) Od dzisiaj - mniej więcej raz w miesiącu będę wrzucać subiektywnie najciekawsze zapowiedzi na rynku księgarskim.

1. Na początek zapowiedź komiksowa od Wydawnictwa SQN - wreszcie po polsku druga część komiksu Aronofsky'ego - "Noe. Wszystko, co pełza po ziemi". Film na podstawie tegoż ukaże się także w tym roku. Obie rzeczy mają szansę okazać się znakomite (i pewnie traumatyczne, znając Aronofsky'ego). :)


W księgarniach od 15. stycznia.

2. Dla kochających zmarłego profesora Szczeklika - wywiad rzeka, przeprowadzony przez Jerzego Illga. Oczywiście od Znaku.

W księgarniach od 13. stycznia.

3. "Atlas wysp odległych" Judith Schalansky - książka, w której świat się podobno zakochał. Mapy i dane mało znanych wysepek, podróż palcem po atlasie, ponoć uczta dla wyobraźni. Można poczytać na temat tej pozycji na przykład TUTAJ i TUTAJ. Bardzo jestem ciekawa i na pewno przyjrzę się tej książce przy najbliższej okazji.

U nas wydadzą "Atlas" Dwie Siostry (tak, te od cudownych "Map" Mizielińskich :)).


W księgarniach od 16. stycznia.

4. "Moje wypieki i desery" - książka kucharska kultowej blogerki kulinarnej.
Od kiedy mam łatwo dostępny internet nawet w telefonie, nie odczuwam potrzeby kupowania książek kucharskich, bo wszystkie przepisy mogę znaleźć w każdej chwili w internecie, ale tę książkę na pewno przynajmniej obejrzę w księgarni. :)


Do kupienia od 20. stycznia.

5. "Rycerz siedmiu królestw" - absolutne must read dla miłośników Pieśni lodu i ognia.
W oczekiwaniu na kolejny tom sagi można się zapoznać z młodością Aegona Targaryena.


W księgarniach od 30. stycznia.

6. Druga część "Długiej ziemi" Pratchetta.


Od 21. stycznia.

7. Nowa Munro! :) Znowu o kobietach.


Od 22. stycznia w księgarniach.

Psotnice podwórkowe.

Psotnice podwórkowe.

W listopadzie (?) makdonald do swoich zestawów dla dzieci dodawał książki. Czasami zdarza nam się tam jeść, więc w ręce wpadła nam też fastfudowa literatura.


Seria "Czytam sobie" to książki dla dzieci, które dopiero zaczynają samodzielnie czytać, więc generalnie żadnej z nich bym sama już nie kupiła, bo u mnie w domu już mam na stanie tylko dziecko czytające sprawnie, ale skoro dawali, tośmy wzięli  ;) "poziom trzeci" - dla dzieci wprawionych już w czytaniu. Ot, żeby przynajmniej tekst był dłuższy.


Ło matko.
Książki tej serii są pisane przez polskich autorów (o większości nigdy w życiu nie słyszałam) i ilustrowane przez polskich ilustratorów (tak na oko to z tym już nieco lepiej).
Nam się trafiło dzieło pt. "Psotnice podwórkowe", autorstwa niejakiego Rafała Witka. Syn przeczytał, odłożył, zapomniał, żadnych wrażeń nie zrelacjonował.
Ja też wzięłam to do ręki, przeczytałam i - tak szczerze - nie wiem, o czym to było. Chyba o psocących dziewczynkach, które przestają psocić, ale nic poza tym powiedzieć nie umiem, chociaż czytałam ją wczoraj, kiedy wyciągnęłam ją w czasie sprzątania spod stosu porzuconych pod biurkiem papierów.

Jeśli tak ma wyglądać literatura zachęcająca dzieci do samodzielnej lektury, to nie wiem, czy to jest dobry pomysł w dobie umierającego w Polsce czytelnictwa. Oby inne książki z tej serii były lepsze, bo inaczej słabo to widzę.
Patronat honorowy nad tą akcją objęła Biblioteka Narodowa - myślę, że powinni byli jednak zainwestować w bardziej wprawne pióra (z całego towarzystwa, które znalazłam na ich stronie www, dobrze kojarzę tylko pana Kasdepke i panią Frączek).
Owszem, książeczki są ładnie wydane i niedrogie, a ilustracje mają estetyczne, ale jeśli ktoś w pierwszym rzucie trafi na takie "Psotnice" - nudne i o niczym - to po drugą książkę z tej serii (albo i żadną inną :P) już nie sięgnie za nic w świecie.

Tak więc ten, no - makdonald pozostaje makdonaldem, a czytanie lepiej zacząć od czegoś normalnego. Czegoś, co nie jest programowo "polecane przez metodyków" do czytania na początku swojej czytelniczej drogi.


----
A jutro kącik zapowiedzi wydawniczych. 
I przypominam o TYM POŚCIE. :)

Pytania natury organizacyjnej. :)

Ponieważ pojawiło się już pewne grono stałych czytelników bloga (pozdrawiam bardzo serdecznie), to nasunęło mi się kilka pytań. Będę bardzo wdzięczna za odpowiedzi - w komentarzach pod postem, albo na G+, albo na Facebooku. Obojętne.

1. Czy recenzować tylko względne nowości, czy niekoniecznie?
2. Przyda się kącik z najciekawszymi zapowiedziami wydawniczymi - raz w miesiącu, powiedzmy?
3. Coś jeszcze?

Z góry dziękuję za wszelkie uwagi. :)


Dziewczęta i kobiety.

Dziewczęta i kobiety.

Alice Munro odkryłam niedługo przed przyznaniem jej literackiego Nobla.
Zauroczył mnie sposób opisywania przez nią postaci, niezwykły dar zwięzłego, niesamowicie obrazowego odmalowywania rzeczywistości. Kilka zdań wystarczało, żebym zobaczyła wszystko ze szczegółami.


W jej książkach w zasadzie niewiele się dzieje, małe historie, małe, pojedyncze dramaty, żadnych wypraw do Mordoru, żadnych emocjonalnych opisów. Ot, opowieści o życiu, o zwykłych ludziach, bez żadnej puenty, pozornie bez celu. Mnóstwo opowieści o rodzinach, prowincji, dzieciństwie, dojrzewaniu, dorastaniu.

"Dziewczęta" są podobno jedyną powieścią Alice Munro, która pisze głównie krótkie formy, opowiadania, cykle opowiadań. Tutaj zresztą widać tą "skłonność", co sprawia, że nie ma w tej opowieści o dorastaniu ani jednego zbędnego słowa.

Czytając, płakałam nad losem wujka Benny'ego, chociaż on pewnie sam nad sobą by nie załkał, bo nie pozwoliłaby mu na to jego nieskomplikowana natura. Zachwyciłam się ludźmi, żywymi tak bardzo, że chociaż podobno nie jest to powieść, jak powiedziała Munro, "autobiograficzna w treści", to trudno było mi uwierzyć, że te szwadrony dziwacznych ciotek nie istniały naprawdę.

Nic nie jest tu owinięte w bawełnę, rodzina narratorki ma brzydkie, choć w sumie powszednie, tajemnice, upośledzone bratanice, przelotne romanse, nieudane małżeństwa; dzieci fascynują się wariatkami z końca ulicy i martwymi krowami, i robią z nimi czasami paskudne rzeczy, a miłość, seks, porody i umieranie nie są łatwe, gładkie, wzniosłe czy romantyczne. Są prawdziwe. Mniej lub bardziej okropne, zwyczajne i pozbawione sensu i morału. Po prostu są.

Jestem tą książką absolutnie zauroczona i zafascynowana. Ludzie w niej są tak autentyczni, że nie chcę nawet myśleć o tym, że mogli naprawdę nigdy nie istnieć, chociaż w sumie większości z nich wolałabym pewnie nigdy nie poznać.

Przeczytajcie, no. Musicie po prostu.
- Kiedy jechali do szpitala, do kanału rodnego ciotki Moiry nie dochodziło dość tlenu, bo za radą lekarza wujek Bob ściskał jej nogi, żeby nie dopuścić do krwotoku. 
Nie miałam ochoty słuchać dalszych objaśnień. [...] określenie "kanał rodny" kojarzyło mi się z pełną krwi rzeką o kanciastych brzegach. Wyobraziłam sobie, jak wujek Bob Oliphant ściska ciężkie, pokryte żylakami nogi ciotki Moiry, gdy ona rzuca się z bólu, próbując wydać na świat dziecko - i odtąd, ilekroć go widywałam, stawał mi przed oczami tamten straszny obraz. [...] 
Pewnie za sprawą tą historii stwierdziłam, że emanujące z ciotki Moiry przygnębienie ma niemiły szpitalny zapach jak kosmate bandaże elastyczne na jej nogach. Odtąd zawsze jawiła mi się jako ofiara żylaków, hemoroidów, przepukliny pochwy, torbieli jajników, zapaleń rozmaitych narządów, upławów i wszelkich możliwych kamieni - jedna z tych ospałych, poruszających się ostrożnie, udręczonych istot, które toczą nieustanny bój z kobiecymi dolegliwościami i w kółko opowiadają o swojej gehennie.
Copyright © 2014 Na regale , Blogger