Dziewczynka, która uratowała Gwiazdkę.

Dziewczynka, która uratowała Gwiazdkę.

Pamiętacie "Chłopca, zwanego Gwiazdką"? Matt Haig postanowił kontynuować świąteczne pisanie i pozostać w Mikołajowym uniwersum, pisząc kolejną książkę o świętach.
Tym razem przenosi nas częściowo do wiktoriańskiego Londynu, gdzie dzieci czyszczą kominy, nie mają co jeść i nie mają nadziei, a sam Dickens przechadza się po ulicach i opiekuje kotami.

Przyznaję, że z ogromną przyjemnością sięgnęłam po kolejną książkę Haiga, bo poprzednia była bardzo dobrą, solidną, grudniową pozycją do czytania razem z dziećmi (i bez dzieci także). Jeśli dodać do tego zabawne ilustracje Moulda, robi nam się porządny świąteczny nastrajacz, póki co doroczny, bo podejrzewam, że kolejna część tej serii (która już istnieje po angielsku) ukaże się w Polsce przed przyszłoroczną Wigilią.


No ale do rzeczy.

Tytułowa dziewczynka to Amelia, która ma przerąbane, a życie tak smutne, jak tylko smutne może być życie dziecka w dawnym Londynie. Jakby tego było mało - przyszłość Doliny Elfów i całej Gwiazdki zależy od tego, czy ta właśnie, dramatycznie przez los poturbowana dziecina, nabierze trochę wiary w przyszłość i nadziei na lepsze jutro.

Ciężka sprawa, renifery już jadą na oparach nadziei, a niefrasobliwy i nieco głupkowaty Ojciec Gwiazdka postanawia odnaleźć Amelię w brudnym, pełnym biedaków mieście, by uratować to, co jest do uratowania.



Sama fabuła nie jest być może najbardziej porywająca na świecie, brakuje jej też tej świeżości, którą miał "Chłopiec, zwany Gwiazdką", ale Haig buduje arcyciekawe tło. Może nie zaskakujące dla dorosłego czytelnika, ale dla dziecka (raczej starszego, niż młodszego) to świat fascynujący w swojej ponurości, tragiczny i poruszający. A do tego książka jest - podobnie jak poprzednia część - przepięknie wydana przez Zysk.



Polecam z czystym sumieniem - przed Gwiazdką, na Gwiazdkę i po Gwiazdce.
Choć książka może być czytania bez znajomości pierwszego tomu, to jednak o wiele przyjemniej jest znać historię z poprzedniej części, bo wtedy znamy o wiele więcej szczegółów świata, w którym dzieje się cała historia, i to znacznie podnosi jej atrakcyjność. W sumie taki komplecik obu tomów będzie ładnie wyglądał obwiązany srebrną wstążką, leżąc pod choinką.

----
A na koniec:

Wesołych Świąt! I oby Mikołaj (czy kto tam Wam przynosi w grudniu prezenty, bo zdania są mocno podzielone) nie zapomniał przynieść Wam książek. :)





Kanada. Ulubiony kraj świata.

Kanada. Ulubiony kraj świata.

Idąc wciąż tropem książek o życiu w krajach, które są daleko, hen za oceanem, dzisiaj będzie o Kanadzie.

Katarzyna Wężyk podchodzi do Kanady od trochę nietypowej strony.
Wiemy przecież wszyscy, że Justin Trudeau jest spoko, że polityka imigracyjna udała się Kanadyjczykom jak mało komu (imigranci w Kanadzie rzadziej przebywają na zasiłkach, niż ludzie, którzy się w Kanadzie urodzili), że rząd mają równościowy i że w cudowny sposób nic się tam nie dzieje (ach, jak w Europie teraz wszyscy tęsknią za stagnacją i spokojem). Ale czy rzeczywiście?



Poza krótkim rysem historycznym mamy tutaj wywleczone brzydkie sekrety cudownego - mimo wszystko - kraju. Nie są to wielkie tajemnice, ale rzeczy, o których mało się mówi, o których poza Kanadą się chyba w ogóle zapomina. 

Wszyscy słyszeli, że USA ma za uszami wiele paskudnych występków związanych z ludnością rdzenną (słowo "Indianie" w Stanach jest pejoratywne, więc nie będę go tu używać), ale przecież Kanada wcale nie była lepsza. Nawet Zinn w swoim monumentalnym i wstrząsającym dziele ("Ludowa historia Stanów Zjednoczonych") pomija niemalże Kanadę, w której Pierwsze Narody (tak są nazywani w Kanadzie potomkowie rdzennych mieszkańców) nie miały wcale o wiele lepiej. Wciąż żyją ludzie, którzy byli brutalnie traktowani i wynaradawiani w obrzydliwych szkołach z internatem, do których kierowano dzieci z kanadyjskich plemion, by je "ucywilizować". To są ludzie głęboko skrzywdzeni, przenoszący traumę na kolejne pokolenia, a kobiety z rezerwatów są narażone na przemoc, a nawet na morderstwo, kilka razy bardziej niż reszta pań z kraju dobrobytu i syropu klonowego.

Tak, każdy ma jakiegoś trupa w szafie, a Kanada nie różni się pod tym względem od innych państw, mimo że pod wieloma innymi względami - trzeba to przyznać uczciwie - jest krajem niemal idealnym.

Lista grzechów jest dłuższa.
Są zbrodnie ekologiczne (roponośne piaski i całe zamieszanie wokół nich), są durne spory między frankofonami a resztą kraju, i tym podobne rzeczy, ale zdecydowanie najwięcej miejsca autorka poświęca tym zapomnianym mieszkańcom kanadyjskich rubieży, którzy pochodzą od Pierwszych Narodów. Oni są tak bardzo nieznani światu, że należy im się więcej miejsca i chętnie bym poczytała na ten temat coś jeszcze.

Nowy premier oczywiście, jako człowiek przemiły i szlachetny, składa wiele obietnic w sprawie poprawy sytuacji rdzennych mieszkańców swojego kraju, ale czy coś zdziała? Czas pokaże.
A tymczasem warto poczytać o Kanadzie. Bardzo ciekawa książka o bardzo mało eksploatowanym temacie. Kanada nie jest specjalnie znana w Polsce nawet pod kątem turystycznym. Czasem ktoś poleci nad Niagarę, czasem odwiedzi Wyspę Księcia Edwarda i tyle. A przecież to drugi, pod względem wielkości, kraj świata. Tam musi być coś ciekawego poza wodospadem i krainą Ani z Zielonego Wzgórza....

Dobry prezent pod choinkę, okładka ma śliczne, świąteczne kolorki. ;) Polecam.

Ameryka po nordycku.

Ameryka po nordycku.

Lubię czytać o USA. To jest olbrzymi, fascynujący kraj, który bardzo chciałabym kiedyś dokładniej zwiedzić. Byłam w Stanach kilka razy, ale głównie w okolicach wielkich miast, więc marzy mi się solidna objazdówka. Może kiedyś, jak już odłożę dużo pieniędzy i znajdę kogoś, kto na miesiąc zamieszka z moimi kotami, wybiorę się w taką podróż, ale póki co - lubię czytać o Ameryce, chociaż absolutnie nie chciałabym tam mieszkać. :)

Czytałam już różne rzeczy o Stanach, wspomnienia z podróży, reportaże o Ku Klux Klanie i Detroit, anegdoty Wałkuskiego i wiele innych. Tym razem to było coś z innej beczki - porównanie szczęśliwej, pieszczącej swoich obywateli Finlandii, do Stanów, w których nie ma nawet urlopów macierzyńskich, że o absurdalnych kosztach opieki medycznej nie wspomnę. Porównanie dwóch sposobów zarządzania socjalem, porównanie dwóch różnych mentalności.

Anu Partanen, fińska dziennikarka, wychodzi za Amerykanina i wyjeżdża z nim do Nowego Jorku, gdzie zaczyna się mierzyć z życiem w kraju o tak innym, od znanego jej, podejściu do swoich obywateli, że musi o tym napisać książkę. ;) Zestawia ze sobą dwa światy, z dwóch różnych biegunów. I wychodzi jej niemal jednoznaczny pean na cześć Finlandii z niewielkim przechyłem w kierunku Stanów Zjednoczonych, ale tylko w jednej dziedzinie - podejściu do talentów jednostki (Finowie, jak większość Skandynawów, są raczej wychowywani w poczuciu, że nie wypada mówić o swoich sukcesach choćby nie wiem, co; rzadko się też kogokolwiek chwali; Amerykanie są jednak zupełnie inni i to napędza przedsiębiorczość i innowacyjność - pozytywna motywacja, bejbe!). Całą resztę polityki socjalnej USA autorka miażdży i podkreśla jej nieludzkość.



Prawda jest taka, że nawet Polska służba zdrowia i polskie prawo pracownicze jawią się jako rajskie, kiedy porównamy je z amerykańskimi rozwiązaniami. Od dawna byłam przekonana, że w USA można mieszkać tylko, jeśli jest się zamożnym i zdrowym, bo inaczej jest się skazanym na długi i food stamps, zapewniające jedynie najtańsze jedzenie złej jakości. Mając wielu znajomych w Stanach, nawet wypowiadających się powściągliwie na temat swojego kraju, nie byłam w stanie wysnuć innych wniosków. Książka Partanen tylko to potwierdza.

Jeśli do tej pory nie mieliście pojęcia o nordyckiej teorii miłości, o szczegółach systemu edukacji w USA i Finlandii, a chcielibyście o tym poczytać (bardzo modny temat, bo Finowie mają najlepsze na świecie i najmniej opresyjne szkoły), jeśli kręci Was temat rozwiązań socjalnych w różnych krajach, albo jeśli planujecie emigrację do któregokolwiek z tych dwóch państw, o których jest książka - przeczytajcie koniecznie. :)

"Ameryka po nordycku" jest napisana bardzo porządnie, zgrabnie, bez owijania w bawełnę, bez zbędnego filozofowania i czyta się bardzo lekko, choć sporo w niej danych, które mogłyby nużyć (ale nie nużą). Widać, że autorka próbuje czasami bronić niektórych amerykańskich rozwiązań, jakby nieco z grzeczności i dlatego że czuje, iż nie powinna tak jechać ciągle po Stanach jak po łysej kobyle (no i poświęca te kilkadziesiąt stron na wychwalanie pozytywnego podejścia do życia wśród obywateli USA, w przeciwieństwie do depresyjnych i marudnych Finów - dogadaliby się z Polakami w tej kwestii), ale jednak - nie da się obronić pewnych spraw i widzimy, że teza jest jedna - Finowie robią socjal lepiej, dlatego są szczęśliwsi i zamożniejsi.

Foto z mojego pobytu w NYC. Więcej zdjęć z USA, nie tylko z NYC, do obejrzenia na moim drugim blogu rudawianki.blogspot.com


A co dokładnie i szczegółowo robią lepiej - musicie sobie sami przeczytać, bo to fajna książka jest. ;)
Dla ciekawych bardziej - fragment książki do przeczytania TUTAJ.
Artemis.

Artemis.

NIE CZYTAŁAM "MARSJANINA". Jedynie trochę przekartkowałam.
Żeby była jasność. Mogę porównywać tylko z filmem. "Marsjanina" przeczytał mój mąż, który rzekł, że fabuła spoko, ale weź nie czytaj, bo to słabo napisane. "Marsjanina" przeczytał mój syn (klasa piąta), który był zachwycony, więc sobie wyrobiłam zdanie, że to książka dla młodzieży. A na filmie się wszyscy nawet nieźle bawiliśmy.

"Artemis" kupiłam synowi na Mikołajki, ale postanowiłam, że najpierw sobie sama przeczytam, bo potem znowu uznam, że łee, jednak nie, a ileż można opierać się na cudzej opinii o autorze. ;)

I przeczytałam. Książka nie jest długa, szkoda tylko że o niczym. To znaczy spoko, jak ktoś lubi, żeby fabuła się działa na Księżycu, to jak najbardziej, czytajcie, tylko że poza tym to w tej książce nie ma nic ciekawego. Ot, czytadło. Nie ma nic złego w czerpaniu z tej książki radości, bo widziałam już rzeczy o wiele gorsze, tylko że hype był tak wielki w związku z tym, że to wiecie, Weir napisał, ten od "Marsjanina", że się spodziewałam więcej.



Ale do rzeczy.

Główną bohaterką jest Jazz, która od dziecka mieszka w wiosce na księżycu. Jazz jest oczywiście bardzo zdolna, inteligentna i ma zajebiste umiejętności,  tylko że jako nastolatka popełniła w cholerę głupich nastolatkowych błędów i teraz trochę cienko przędzie. Problem z Jazz polega jednak głównie na tym, że - podobnie jak reszta bohaterów tej książki - jest nijaka. Głębia bohaterów w zasadzie nie istnieje. Mają oni po kilka cech, którymi się charakteryzują i tyle. Nie musi to przeszkadzać, można bohaterów potraktować jak komiksowe postacie (i - tak sobie myślę - na podstawie tej fabułki byłby świetny komiks!), ale uprzedzam, że tam się nie ma szans przywiązać do bohaterów, bo są bez wyrazu.

Jazz rozpaczliwie potrzebuje kasy, więc wikła się w przestępczą intrygę. Gdyby cała akcja nie działa się na Księżycu i połowy treści nie zajmowało opisywanie rozwiązań technicznych, jakie stoją za tym, co się dzieje (no wiecie, mniejsza grawitacja, dostarczanie tlenu, sraty taty), to w zasadzie nie byłoby o czym pisać, ale rozumiem też, że właśnie dla tych opisów ludzie chcą to czytać.

Zwroty akcji bywają kuriozalne i oparte na mizernych przesłankach. Podobnie wnioskowanie Jazz opiera się czasami na dziwnie niewielkiej ilości danych. Na przykład - UWAGA, mały SPOILER - kiedy się orientuje, że jedna z postaci jej sprzyjających jest jednak strasznie groźna i zła, wyciąga wnioski na podstawie kompletnie nieznaczącego stwierdzenia, mogącego być tylko przejęzyczeniem bądź niedoprecyzowaniem. Zupełnie nie przekonuje mnie jej sposób myślenia.

Poza tym - akcji jest dużo i toczy się dość wartko. Nie ma dłużyzn, a książka to znakomity materiał na film (już wiadomo, że taki powstanie) lub/i - jak już pisałam - na komiks. Jestem niemal pewna, że mój syn będzie zachwycony, a na film pewnie wszyscy pójdziemy.

Podsumowując - kupcie młodzieży pod choinkę, a jak sami przeczytacie, to nie zmarnujecie dużo czasu, bo książka jest krótka, chociaż literacko jest kompletnie nijaka. Nie umiem ocenić, jak dużo bullshitu jest w warstwie naukowej "Artemis", bo zwyczajnie się nie znam. Poza właściwościami różnych gazów, które ogarniałam rozumiem, więc wszystko wydawało się trzymać kupy, to nie wiem, co tam jest totalnie od czapy, a co jest potencjalnie mogącą się spełnić wizją funkcjonowania księżycowego miasta. Może dlatego też częścią naukową nie byłam poirytowana, bo nie umiałam jej do końca ocenić.

Tak czy siak, na film czekam z pewną dozą ciekawości. Ogólne "może być" w kategorii "literatura plażowa". ;)
Kącik nowości i zapowiedzi na miesiąc przed świętami. :)

Kącik nowości i zapowiedzi na miesiąc przed świętami. :)

Kilka nowości i zapowiedzi do przedświątecznych zakupów. 

Na początek książki już dostępne w niektórych księgarniach.

1. Kontynuacja Baśnioboru (w Bonito jeszcze nie ma, w Empiku już na półkach) i kolejna świąteczna opowieść autora cudownego "Chłopca, zwanego Gwiazdką"



Na dniach ukażą się natomiast:

2. Od Dwóch Sióstr kultowa (podobno) powieść holenderska "List do króla"

W noc poprzedzającą pasowanie na rycerza 16-letni Tiuri czuwa z przyjaciółmi w królewskiej kaplicy. Nagle słyszy zza okna rozpaczliwe wołanie. Łamie zasady i wychodzi na zewnątrz. Nieznajomy mężczyzna w habicie powierza mu tajny list i prosi, by Tiuri zawiózł go rycerzowi, który zatrzymał się w pobliskim zajeździe. Kiedy jednak chłopak dociera na miejsce, rycerza tam nie ma. I wkrótce okazuje się, że to najmniejsza z trudności, z jakimi Tiuri będzie musiał się zmierzyć…

Tak zaczyna się długa, pełna przygód podróż i niebezpieczna misja, która może kosztować go życie. Czy zdoła dostarczyć królowi zza Gór Wielkich wiadomość, od której zależą losy kraju?

List do króla został uznany za najlepszą holenderską powieść młodzieżową drugiej połowy XX wieku i stał się światowym bestsellerem – sprzedał się w łącznym nakładzie ponad miliona egzemplarzy i doczekał się ekranizacji.


Z Zakamarków, jak co roku od paru lat, książka - kalendarz adwentowy, podzielona na 24 rozdziały. Premiera zapowiedziana jest na 20. listopada, ale chyba nigdy nie ukazała się na czas. Zawsze dopiero w okolicach drugiego grudnia dawało się ją kupić. Oby tym razem było inaczej: 


Nowy Davies od Znaku w księgarniach także 20. listopada, a na stronie wydawnictwa chyba już dostępny. Świetny prezent pod choinkę. 


A Sonia Draga wypuszcza album, bardzo prezentowy, dla lubiących książki do oglądania. Sama raczej się nie skuszę, ale wygląda wystarczająco okazale i interesująco, żeby można było dać komuś pod choinkę bez wstydu. ;) To też chyba fajna książka-prezent dla nastolatka. Atlas Osobliwości:





3. W grudniu będzie można za to kupić pozycję absolutnie obowiązkową. Życie i czasy Sknerusa to wspaniały komiks. Nie dajcie się zwieść temu, że to Kaczor Donald. To jest absolutnie wspaniała opowieść Dona Rosy, nie wznawiana w Polsce od wielu lat, ale Egmont zrobił nam niespodziankę i będzie można go kupić już 7. grudnia. Zacieram ręce i wzdycham tęsknie:


4. Kolejna grudniowa premiera to następna efektowna pozycja od Dwóch Sióstr. Atlas architektury dla starszych dzieci. Zapowiada się ślicznie:



5. Na koniec zapowiedź styczniowa od Czarnego. Wrzucam, żeby nie zapomnieć. Kolejny tom serii amerykańskiej. Tym razem o słynnej sprawie gwałtów na amerykańskich uczelniach. To może być świetny reportaż. Do kupienia po Nowym Roku, 17. stycznia.


To by było na tyle na dzisiaj. Miłych zakupów!
Mężczyźni objaśniają mi świat

Mężczyźni objaśniają mi świat

Mój feminizm budowałam latami.
Latami też, będąc młodą kobietą, nie zauważałam gęstego, ale przezroczystego kisielu patriarchatu, w którym jesteśmy zanurzeni.

Z wiekiem dojrzałam do wielu spraw, przeczytałam setki książek, obejrzałam kawałek świata, moje dziecko urosło, a ja przestałam się martwić "co ludzie powiedzą". I teraz, mając zmysły wyczulone, zauważam te wszystkie rzeczy, o których pisze w swojej niewielkiej, acz ważnej książeczce Rebecca Solnit.



Właściwie nie dowiedziałam się z niej nic nowego, ale nadal uważam, że to jest bardzo istotna książka właśnie dlatego, że jest taka niewielka. Może ją przeczytać każdy, bo jest napisana prostym językiem i choć statystyki, którymi się posiłkuje autorka, żeby przedstawić problemy, o których pisze, dotyczą Stanów Zjednoczonych, to nie zmieniają one niczego w odbiorze tej książki. Polska wcale tak bardzo się od Ameryki nie różni. Polscy mężczyźni nie są wrażliwsi, a polskie statystyki dot. np. przemocy wobec kobiet (czasami podawane przez tłumaczkę tam, gdzie są dostępne i można je porównać w przypisach) wcale nie są lepsze. A ta mała granatowa okładka kryje ważny wstęp do odkrycia w sobie feministki lub feministy.

Przy okazji akcji #metoo mleko się wylało. Nie, nie mleko. To jakby wrzucić granat do szamba. Dlatego teraz, na fali zrozumienia, jak opresyjna potrafi być kultura wobec kobiet, postanowiłam napisać parę słów o tej książce, prosząc jednocześnie, żebyście ją przeczytali i podsuwali do czytania tym, do których jeszcze nie do końca dociera. Niezależnie od płci.

Zbiór esejów Solnit zaczyna się od opowieści o zacnym panu dobrego, inteligenckiego domu, który swojemu gościowi - dorosłej kobiecie, pisarce, zaczyna wyjaśniać jej własną książkę. Mansplaining to jedna z tych drobnych rzeczy, które - choć pozornie niegroźne - są objawem większej sprawy, sprawy śmiercionośnej dla kobiet. Tą sprawą jest założenie, że kobiety są głupsze. Że kobiety potrzebują męskiego przewodnika. A może nawet właściciela, jeśli posunąć to ledwie o krok dalej. Skoro są głupie, to nie mogą za siebie odpowiadać. Skoro są głupie, niech zejdą nam z oczu, niech pozwolą nam rządzić światem, niech znikną, nałożą na twarz zasłony i zajmą się dziećmi w zamkniętym domu. Niech nie przeszkadzają. Niech służą w milczeniu. Są własnością mężczyzn i można z nimi zrobić wszystko. Są przedmiotami.

Zauważyliście, że przy okazji akcji #metoo pisało się dużo o tym, ile kobiet zostało skrzywdzonych, ale nie o tym, ilu mężczyzn krzywdzi?

"Więcej czasu poświęca się na wyjaśnianie kobietom, co mają robić, żeby przeżyć w świecie pełnym drapieżników, niż na przekonywanie [mężczyzn], żeby nie byli drapieżnikami."

Świat kobiet składa się z wiecznego lęku. Czy mogę iść do klubu sama? Czy nikt mnie nie skrzywdzi nocą na spacerze? Czy powinnam wybrać się w podróż bez towarzystwa? Czy dany kraj jest na tyle bezpieczny dla kobiet, że mogę się tam wybrać?

A to wszystko wynika z tych pozornie mniejszych problemów - ja na przykład nie znoszę załatwiać różnych spraw przez telefon, zwłaszcza rozmawiać z tzw. fachowcami, bo wielu z nich nie rozmawia ze mną jak z osobą równą sobie. Kiedy budowaliśmy dom, często podejmowałam decyzje o różnych technicznych rozwiązaniach, ale niektórzy wykonawcy pytali w trakcie rozmowy, czy nie lepiej, żebym zapytała męża o zdanie. I nie chodziło im o to, że powinniśmy w małżeństwie wspólnie podejmować decyzje, ale o to, że ja pewnie nie wiem, co mówię.

Kiedy kupowałam mieszkanie dla teściowej, jeździłam je oglądać i kobieta z agencji nieruchomości przekonywała mnie, że powinnam je jeszcze raz obejrzeć, ale tym razem z mężem, bo "co męskie oko, to męskie oko". Odpowiedziałam, że penis nie jest potrzebny do oglądania mieszkania. Pani zeszła z ceny, ale tamtego mieszkania i tak nie kupiłam. Po wielu latach wynajmowania mieszkań i wybudowaniu własnego domu, miałam taką samą wiedzę na temat tego, co chcę kupić, jak mój mąż. Nie potrzebowałam jego gonad, żeby zobaczyć, czy coś mi się podoba.

Ostatnio sprzedawałam auto i spotkałam mężczyznę, który - bez konsultacji ze mną - umówił przez telefon przegląd mojego auta w wybranym przez siebie serwisie. Tak jakbym miała obowiązek się dostosować. Nie zrobiłby tego samego z moim mężem, jestem o tym przekonana.

Dzielenie świata na męski i żeński, to broń obosieczna. Spotykam się ciągle z kobietami, które uważają, że ktoś POWINIEN coś zrobić, bo jest mężczyzną. Np. powinien umieć zmienić koło, powinien nie płakać, powinien "zachować się jak mężczyzna", czyli np. walczyć na wojnie, zamiast uciekać przed śmiercią. Brak równości płci szkodzi wszystkim. Mnie, Tobie, mojemu synowi, mojemu mężowi, całym krajom i narodom.

O tym są eseje wydane przez Karakter. Jeśli nie chcecie czytać o czymś, co już wiecie, to nie szkodzi. Kupcie dla kogoś, kto jeszcze nie wie. Zwłaszcza w czasach, w których policjanci wyzywają kobiety od kurew, a politycy chcą znowu zagnać kobiety do kuchni i zamknąć je z dziećmi - chcianymi i niechcianymi - w domach.



Na koniec jeszcze jedna opowieść - kiedyś kierowca tira rozwalił mi auto. Mnie i jeszcze jednej kobiecie, która stała obok na światłach. Nikomu nic się nie stało, ale samochody były bardzo uszkodzone - z mojego nie dało się wysiąść, bo drzwi od strony kierowcy były strzaskane. Odjechałyśmy na bok, tirowiec chciał sobie pojechać, bo mu się spieszyło. Nie zgodziłam się, co wywołało jego nieme, acz wyraźne zdziwienie. Wezwałam policję. Żadna z nas, poszkodowanych, nie wrzeszczała, nie klęła, nie awanturowała się. Siadłyśmy z boku i czekałyśmy na rozwój wypadków. Kierowca tira okazywał swoje niezadowolenie, sapiąc. Kiedy przyjechał radiowóz, winowajca pobiegł prosto do policjanta, oczekując męskiej solidarności. Używał stwierdzeń takich jak "no panowie, sorry za zawracanie głowy, ale PANIE SIĘ PRZEJĘŁY i UPARŁY". Sugerował, że histeryzujemy. Że to fanaberia babska, wzywać policję do wypadku. I tutaj policjant zachował się znakomicie, bo nie przyjął tej fraternizacji, był profesjonalny, bezstronny i wlepił wysoki mandat tirowcowi, który przyznał się do swojej winy, "bo tam są kamery".

Popłakałam się później, jak wszyscy pojechali. Z emocji, z nerwów, ze wszystkiego. Miałam do tego prawo. Tak samo do tego miałby prawo dowolny mężczyzna w tej sytuacji (ale pewnie wolałby paść na zawał).

W czasie tego wszystkiego nie zestresowałam się nawet w połowie tak bardzo tym, że auto jest strzaskane, jak tym, że MUSZĘ UDOWODNIĆ, że jestem kompetentna. Że wiem co mówię o tym, co się stało, że muszę brzmieć tak profesjonalnie, jak się da, żeby ktoś mi uwierzył, że to nie moja wina. Na szczęście policjant był normalnym człowiekiem, ale byłam nastawiona na walkę.

I ja nie chcę tej walki w każdej dowolnej sytuacji. Ostanie badania pokazują, że w szpitalach mniej się wierzy w kobiecy ból, niż w męski. Że pacjenci umierają częściej po operacjach chirurgów mężczyzn, niż chirurgów kobiet. I to nie dlatego, że kobiety są lepszymi chirurgami, ale dlatego, że one po operacji nie wstydzą się czuwać przy pacjencie. Nie muszą udawać, jak mężczyźni, że są bogami i mogą zapomnieć o operacji pięć minut po niej. Mogą się martwić i nikt im nie wypomni, że są "cieniasami".

Przykłady mogę mnożyć. Dlatego - jeszcze raz - przeczytajcie na początek Rebekę, a potem sięgajcie głębiej. Niech świat wreszcie zacznie się zmieniać na lepsze.
Dom, który się przebudził.

Dom, który się przebudził.

Kiedy usłyszałam o książkowym mariażu Widmarka z Dziubak, byłam bardzo podekscytowana. Oto jeden z lepszych pisarzy dziecięcych z jedną z najwspanialszych polskich współczesnych ilustratorek. Co by to nie było, kupiłabym. I kupiłam, a teraz mam bardzo mieszane uczucia (choć nadal nie żałuję, że wydałam pieniądze, więc może nie jest tak źle).

Zacznijmy od tego, co dobre.



Przede wszystkim książka jest przepięknie, starannie, kolekcjonersko wydana. Mamania zrobiła tutaj kawał dobrej roboty. Okładka jest matowa, stylizowana na nieco wytartą i starą, ma ładnie zaokrąglone rogi, a papier jest kredowy, gładki, kolory wyraziste. Wszystko jest ślicznie zaprojektowane. Cacko z dziurką.

Poza tym - Emilia Dziubak narysowała książkę tak pięknie, ale to tak pięknie, że choćby nie było tam napisanego ani jednego słowa, książkę warto byłoby kupić. I czasem myślę, że ta historia bez słów Widmarka, byłaby bardziej poetycka, bardziej szeroka, mniej płaska.



Oto mamy Larsona, Larson jest stary i zrzędliwy. Mieszka sam, życie upływa mu na rozpamiętywaniu szczęśliwej przeszłości. To są dobre wspomnienia o żonie malarce, dzieciach, które dorastały w domu, w którym żyje, o kwiatach, które już przekwitły. Tkwi w słodko-gorzkim marazmie, okna są brudne, dom jest duszny.

Aż pojawia się chłopiec z sąsiedztwa, który na czas wakacji zostawia starcowi pod opieką doniczkę z nasionkiem. I to oczywiście w kilka dni odmienia życie Larsona, który pod wpływem kiełkującego życia myje okna, przestaje co wieczór mówić zmarłej żonie dobranoc (strasznie mnie to zasmuciło z jakiegoś powodu) i wybiera się do rodziców chłopca na wino.



NO WEŹCIE!

Ja wiem, że to książka dla dzieci, która ma mówić, że małe gesty mogą przynieść duże zmiany, ale tutaj mamy gnojka, który wdziera się późnym wieczorem do domu sąsiada, który go w życiu na oczy nie widział, zostawia bez pytania kwiatka pod opieką i znika na długie tygodnie. I od tego ma się komuś poprawić?

Pamiętacie "Wigilię Małgorzaty"? To też była książka o starości, która ma swoje samotne strony. Też pojawiał się tam w zastanym świecie jakiś promyk z zewnątrz, który jednak wnosił raczej rozbicie monotonii, jakieś pozytywne refleksje, zamiast totalnej rewolucji, która wydaje się tak absurdalna, że aż trudno mi się z niej otrząsnąć.


Kiedy próbuję dopisać historię do obrazów bez czytania, książka wypada o wiele lepiej, a historie, które się w głowie wtedy układają, mają mniej łopatologicznego przekazu, a więcej niuansów i potrzebnych niedopowiedzeń.

Podsumowując - książka przepiękna wizualnie, treść raczej z tych naiwnych (pomijając piękny wstęp o małżonce - ale od momentu, w którym wkracza chłopiec, historia zdycha).
Miło mieć i oglądać bez przywiązywania się do słów Widmarka.


Zapiski z Rakki

Zapiski z Rakki

Od chwili, kiedy Daisz rozpoczęło okupację Rakki, stała się ona jednym z najbardziej izolowanych i zastraszonych miast na świecie.
Zakazano tam sprzedaży odbiorników telewizyjnych, karalne stało się noszenie spodni o nieprawidłowej długości, a korzystanie z telefonów komórkowych uznano za niewybaczalne przestępstwo.
Odcięto dostęp do miasta dziennikarzom, a za kontakt z przedstawicielami zachodnich mediów groziło ścięcie.
Mimo wszystkich tych ograniczeń po kilku miesiącach stresujących i przerywanych rozmów telewizja BBC zdołała skontaktować się z niewielką grupą aktywistów, Asz-Szarkijja 24. Jeden z jej członków, narażając się na wielkie ryzyko, zgodził się opisać swoje osobiste doświadczenia z tego okresu.
Widząc bestialskie mordy, których ofiarami padli jego przyjaciele i krewni, i będąc świadkiem całkowitego rozkładu życia społecznego i lokalnej gospodarki, Samir walczy z Państwem Islamskim w jedyny możliwy dla niego sposób: przekazując światu, co dzieje się z jego ukochanym miastem.

Tyle od wydawcy, ale to istotny wstęp do tego, co chcę napisać.



Samir to oczywiście tylko pseudonim. Z oczywistych powodów autor tych krótkich relacji nie może być znany z twarzy czy nazwiska. 

"Zapiski z Rakki" to maleńka książeczka. Format mniejszy niż A5, 100 stron, sporo oszczędnych ilustracji Scotta Coello. I sam tekst jest także bardzo skromny. Bez ozdobników, przekazany tak, żeby jak najwięcej treści zmieścić w jak najkrótszych zdaniach. Ta surowość przekazu jest dramatyczna.

Kiedy nie możesz opisać swoich uczuć, bo to by już było za wiele, bo to by zajęło zbyt wiele czasu, kiedy musisz w krótkich, żołnierskich słowach napisać, że dziewczyna, w której się zakochałeś, musi wyjść za bojownika w zamian za życie swojego brata, to robi bolesne wrażenie. Wyrywa serce.



W zasadzie nie jest to książka zaskakująca. Kolejna relacja z horroru, z którego uciekają ludzie. Zmieniają się aktorzy, zmieniają się agresorzy, ale wojna jest zawsze tak samo straszna.

Kiedy Samir zaczyna być pod obserwacją islamistów, nie ma już innego wyjścia, jak zebrać pieniądze (ucieczka sporo kosztuje) i uciec przed śmiercią.



Młodzi mężczyźni mają tam tylko dwa wyjścia - albo się przyłączyć do morderców, żyć na ich zasadach, albo umrzeć. Muszą więc uciekać, a ucieczka jest droga, przemytnikom trzeba zapłacić. Kobiety nie mają szans uzbierać na taką wyprawę, jeśli nie mają męża/brata/ojca, który za to zapłaci, bo nie mogą pracować i nie mają własnych pieniędzy. A mężczyzn w rodzinie też często nie mają, bo albo zginęli, albo postanowili żyć tak, jak każe im Daisz. Uciekają więc głównie młodzi, nieżonaci mężczyźni, którym udało się uzbierać pieniądze na ucieczkę, którzy nie mają jeszcze rodzin. I tak - mogą przed wojną umknąć najzdrowsi i najzamożniejsi, najmniej obciążeni.

Teraz nie pozostało tu wiele normalnego życia. Ulice są prawie puste. Większość sklepów zamknięto, bo nawet ci, którzy mają odwagę wychodzić z domów, nie mają pieniędzy, żeby cokolwiek kupować. To miasto, tak jak jego mieszkańcy, umiera z ręki Daiszu. Jego duch z wolna przygasa.


Wiem, że wracam co kilka wpisów jak bumerang do tematu wojny w Syrii. Opisuję kolejne książki w zasadzie w ten sam sposób, krzycząc, że wojna jest straszna. Wiem. Ale to we mnie siedzi. Ta wojna, wszystkie wojny. Kobiety rodzące dzieci w brudnych piwnicach, młodzi chłopcy, tak niedawno jeszcze dzieci, zmuszani do zabijania, ten ból, to wszystko jest takie POLSKIE. Jak z tej tak chętnie gloryfikowanej polskiej historii, z naszej własnej, narodowej martyrologii.
Słyszycie "Kolędę Warszawską"? Porusza Was? Tam jest to samo.

Tutaj w nowym wykonaniu:


Początek.

Początek.

Oh, boy.
Od czego tu zacząć. Może od tego, że ponieważ czytałam "Inferno", to już wiedziałam, że lepiej nie będzie, ale nie mogłam się powstrzymać. :D Brown uzależnia.
Ale do rzeczy.

SPOILERY!!! Takie bez rozwiązania głównej intrygi, ale jednak.

Tym razem zaczynamy akcję w Montserrat i w Bilbao (BTW - zawsze chciałam pojechać do Bilbao, do muzeum).

Muzeum w Bilbao - zdjęcie z Wikipedii.

Na samym początku pojawia się uczeń profesora Langdona - genialny człowiek, który odkrywa sens życia i wiedzę o wszechświecie, a także całą prawdę o bogach. Ma zamiar wkrótce ogłosić Wielkie Coś, które ma zlikwidować wszystkie religie - serio, jedno odkrycie naukowe ma uświadomić nagle całemu światu, że religie to bzdura i wszyscy dostąpią olśnienia, pokajają się, powiedzą: "Aaa, to sorka, pomyłeczka, ja już mordować i lżyć w imieniu mojego boga nie będę, skoro nie istnieje; jadę w Bieszczady i założę sklep z bezglutenowymi ciastkami, howgh!".
Nastąpi pokój oraz jednorożce. Tylko że najpierw sporo ludzi z różnych kościołów się zdrowo wkurwi.

Zdjęłam obwolutę, bo obwoluty mnie denerwują. :]


Szkoda tylko, że rzeczony odkrywca wypaplał wszystko kilku duchownym, zanim zrobił wielkie wejście na absurdalnie przebajerzonej konferencji (zdziwicie się, co może zrobić audioprzewodnik po muzeum, sterowany sztuczną inteligencją), bo narobił sobie wrogów, zanim w ogóle miał szansę zabłysnąć i ruszyć z posad bryłę świata.
Jak się taka głupota kończy, to możecie się domyślać.

No i tutaj wkracza Langdon, wciąż będący Mary Sue, przystojny, mądry i w ogóle, który musi teraz dowiedzieć się, co chciał ogłosić jego uczeń (i kto zabił biedaka). Pis of kejk. Na szczęście profesor jest taki niesamowity, że możemy być spokojni o losy ludzkości:

Jego smoking liczył prawie trzydzieści lat i pochodził z czasów, gdy Langdon należał do Ivy Club w Uniwersytecie Princeton, ale dzięki ścisłemu przestrzeganiu ścisłego reżimu codziennych wizyt na basenie ubiór nadal dobrze na nim leżał.

Skurwysyn, a ja tyję od samego patrzenia na czekoladę. Teraz trochę życzę mu śmierci.

Dan Brown wciąż nie pozbył się kwiecistego stylu:

Gwardzista był wysoki, [...] miał ogoloną głowę i mięśnie, które ledwie mieściły się pod służbową marynarką. Na jego bladej, opanowanej twarzy uwagę zwracały przede wszystkim oczy, które teraz świdrowały Langdona jak lasery.

Jak lasery. No ale ok, w końcu w tej książce Langdon trochę idzie w sci-fi, więc może to pasuje.

Tłumacz czasami też dawał ciała, nie likwidując bzdur takich jak np.:

Przez lata przystojny czterdziestodwulatek umawiał się z wieloma odpowiednimi dla siebie kobietami.

To musiało być frustrujące, mieć 42 lata przez lata. A może nie? W sumie 42 lata to nie taki zły wiek i jakby tak w nim trwać do końca życia, to chyba byłoby ok?

Poza tym autor książki nauczył się nowego słowa, które uwielbił, więc postanowił powtarzać je przynajmniej raz na dwa rozdziały - kiedy profesor L. przypomina sobie coś szczegółowego, Brown pisze: "ejdetyczna pamięć Langdona przywołała obraz". Jak przeczytałam to po raz piąty, to miałam ochotę podkreślić to na czerwono i na marginesie napisać: "powtórzenie".

Do tego - jak każdy superbohater - prof. Robert ma jedną słabość (tutaj klaustrofobia; a taki np. Indiana Jones bał się węży). Wszystko trzyma się gatunkowego schematu i w porządku. Kupuję to, chociaż - panie Brown - nie trzeba czytelnikowi każdej cechy bohatera przypominać co kilka stron. Jakoś dajemy radę i bez tego (aczkolwiek może lepiej tak, niż takie akcje, jak pakowanie Bondowi do łapy piwska - nigdy im tego nie wybaczę, nigdy...).


No i patos. Są sceny, które są tak patetyczne i wzniosłe, że stają się odrealnione nawet bardziej, niż wymyślony przez Browna komputer, który ma wyrzuty sumienia. :] Po scenie, w której monarcha na łożu śmierci dziękuje swojemu ulubionemu kapłanowi, musiałam nieco odpocząć. Styl był tak kwiecisty i pełen wzniosłych sformułowań, że kartki się gięły przy czytaniu.

Pojawia się też piękna młoda kobieta (jak zwykle u Browna), groźny monarcha, całe stado duchownych, tajne organizacje i wielka ucieczka przed tymi złymi. Oraz spodziewanie niespodziewane zwroty akcji. Wszystko jest na swoim miejscu. :)

Przyznaję, że nie wciągnęłam się w "Początek" jakoś bez reszty, ale to i tak jest chyba trochę lepsza książka, niż "Inferno". Przynajmniej intryga jest całkiem trzymająca w napięciu, chociaż bullshit overload jest taki, jak zazwyczaj. ;)


Ogólnie - nie jest bardzo źle, a Sonia Draga wydała książkę ładnie, na cieniutkim papierze, ze złoceniami na okładce z - chyba - imitacji płótna. Obwoluta mi przeszkadza, ale to prywatne skrzywienie - po prostu nie znoszę obwolut. Na szczęście po zdjęciu zbędnego papieru "Początek" prezentuje się bardzo elegancko (i tutaj wtręt - Rebis wydał nowe - i niestety ostatnie - felietony Eco także w obwolucie; niestety po jej zdjęciu wypadają oczy, bo okładka pod spodem jest zwyczajnie mdła i brzydka; a fu, Rebis!).

I tyle. :) Idę czytać "Berek" Szczygielskiego. Zapowiada się nieźle. :)
W królestwie monszatana.

W królestwie monszatana.

Historia obłędu i głupoty zwolenników "natury", to wspaniały temat na książkę, która odczarowuje "to straszne GMO", szczepionki czy - cóż - gluten. :]



Marcin Rotkiewicz daje nam książkę, która pomaga usystematyzować wiedzę o genetycznie modyfikowanych roślinach (i nie tylko o nich) i pokazuje, jak lęk powodowany niewiedzą, klapki na oczach i brak zaufania do nauki, mogą zmienić losy świata.

Brzmi to górnolotnie, ale nie da się uniknąć tego stwierdzenia w świecie, w którym człowiek od tysięcy lat modyfikuje rośliny i zwierzęta dla swoich potrzeb (wiele roślin uprawnych nie przetrwałoby już bez człowieka, bo są tak zmodyfikowane - nie w laboratorium, wierzcie mi - że np. ich ziarna same nie wypadają z kłosów, więc nie mogą się rozmnażać bez pomocy), a grupa spanikowanych ignorantów nie pozwala na uprawę np. złotego ryżu, który może uratować wiele istnień, choć nie wpływa on na środowisko bardziej, niż inne odmiany.

Kiedy wreszcie zrozumiemy, że wszystkie rośliny uprawne, całe rolnictwo, to z definicji inwazyjność i zwalczanie bioróżnorodności, może wreszcie zaczniemy inaczej patrzeć nie tylko na starannie przebadane rośliny GMO, ale i na masowo produkowaną żywność w ogóle.

Książka daje do ręki rzeczowe, usystematyzowane i dobrze udokumentowane argumenty dla tych, którym się chce dyskutować z histerykami, choć nie unika tematu zagrożeń, aczkolwiek są one zupełnie inne, niż mogłoby się wydawać "obrońcom przyrody".

Bardzo ciekawe jest to, że wszelkie modyfikacje, które nie są "przekładaniem genów ręcznie", a będące również modyfikacjami genetycznymi, nie budzą w ogóle obaw oszołomów walczących z GMO.
Podczas gdy UE mocno ograniczyła - pod wpływem głośno krzyczących "ekologów" - dostęp do wszelkich upraw GMO, w USA czy Kanadzie "podejście opiera się na ocenie produktu, a nie procesu. [...] Przepisy koncentrują się na analizie ryzyka danej rośliny i jej nowej cechy (np. odporności na szkodniki). Nie ma znaczenia, czy nowa odmiana, dajmy na to soi, została uzyskana tradycyjnymi krzyżówkami, za pomocą mutagenezy czy inżynierii genetycznej. Ważne jest bowiem, czy stwarza ona jakieś zagrożenie dla zdrowia ludzi, środowiska naturalnego czy rolnictwa." 

Za to u nas wystarczy, że metoda jakaś taka nie-po-bożemu, a już larum grają. Efekt nikogo nie obchodzi, wyłażą ludziom z głowy lęki, uprzedzenia i niewiedza.

https://www.facebook.com/shapespl/

Widać, że autor jest pod ogromnym wrażeniem "Głodu" Caparrosa, choć nie umieszcza go w bibliografii (ale ja wychwytuję całe frazy wzięte stamtąd, co nie jest zarzutem - pan Rotkiewicz musiał być wstrząśnięty tym, co przeczytał i na fali tego wstrząsu chyba pisał).

Książka do przeczytania niemal przymusowo, powinni ją dawać w liceum do czytania na biologii. Jest w niej też znakomity rozdział o ściemie diety bezglutenowej u ludzi bez celiakii i o - jakże by inaczej - o antyszczepionkowcach. Niechże ją wszyscy przeczytają, to może zmniejszy się w Polsce liczba ludzi, którzy robią krzywdę sobie i innym z powodu zwykłej niewiedzy.

Dziękuję, Czarne, znowu dobra robota! :)
Jesienny kącik zapowiedzi.

Jesienny kącik zapowiedzi.

Za parę tygodni Targi Książki, a w księgarniach coraz milej. :) Kilka zapowiedzi na jesień:

1. Najpierw przyrodniczo, bo takie fajne dziwne rzeczy się ukażą (zaczęło się od "Sekretnego życia drzew", a potem już pooooszło, wydawcy poszaleli ;)). Czarna Owca wyda książkę o krowach (11.10.), co mnie trochę bawi, a poza tym ja lubię krowy (i kury).

Za to Czwarta Strona (też 11.10.) zapowiada coś, co ma strasznie zabawny opis wydawcy:

Charles Foster chciał wiedzieć, jak naprawdę wygląda życie z perspektywy borsuka, wydry, jelenia, lisa i jerzyka. Postanowił doświadczyć tego na własnej skórze.
Przez kilka tygodni niczym borsuk mieszkał w norze i odżywiał się dżdżownicami. Jako wydra pływał nocą w rzekach północnej części hrabstwa Devon. Wzorem żyjącego w mieście lisa szukał jedzenia w kontenerach na śmieci londyńskiego East Endu, a jako jeleń szlachetny stał się przedmiotem polowania, jakie mogłoby się odbyć w górzystej części Szkocji. Podążając trasą migracyjną jerzyka, odbył podróż z Oksfordu do Afryki Zachodniej.
„Jak zwierzę” to nowe podejście do literatury przyrodniczej i kameralne spojrzenie na życie dzikich zwierząt.
Emocjonująca, błyskotliwa, zwariowana… zaskakujące arcydzieło: coś na kształt pieśni satyra albo potraktowania przyrodoznawstwa jako sportu ekstremalnego – „Financial Times”
Śmiała, intrygująca próba zrozumienia innych istot zamieszkujących Ziemię – „Nature”
Bogata, wesoła, inspirująca książka, która przypomina, że istoty, z którymi wspólnie zamieszkujemy tę planetę, są co najmniej równie ważne i niezwykłe jak my – „Independent”



2. Media Rodzina zapowiada ilustrowane "Fantastyczne zwierzęta" (ale nie podaje daty wydania), co mnie straszliwie wkurza, bo mam już dwa egzemplarze - angielski i polski rozszerzony (ten najnowszy). A tu znowu. Gnojki. ;)


3. Od Media Rodzina i Znaku kolejne tomy bardzo lubianych serii. Pax bez konkretnej daty i Magiczne drzewo 23. października.



4. Mała Kurka w tym miesiącu zapowiedziała nowego Walliamsa. Mój syn o niczym innym nie mówi od paru dni. Niechże się już ukaże, bo wszyscy w domu zwariujemy:


5. A Wałkuski znowu o Ameryce. Lubię Wałkuskiego, przypomina mi czasy, kiedy jeszcze dało się słuchać nieodżałowanej Trójki. Od Editio (25.10.).


6. Trzy nowości dla dzieci. O smogu od Znaku (16.10.), o gryzoniach od Tadam (6.10.) i o ludzkim ciele - z widowiskowymi filtrami rodem z Piżamoramy - od Dwóch Sióstr (październik).





7. Gdyby ktoś chciał zobaczyć, jak pisze Tom Hanks, to Wielka Litera nam pokaże (25.10.).


8. A na koniec coś dla mnie - wybór przekładów Barańczaka. Trochę wzdycham już, bo dopiero teraz czuję, jak bardzo potrzebowałam tej książki. Od Znaku (23.10.).


Bawcie się dobrze w księgarniach. Ja się będę bawić dobrze na Targach Książki. :P
Czerwone wilczątko.

Czerwone wilczątko.

Witam po ponad miesięcznej przerwie!
Przepraszam, ale dziecko w szkole, w domu a to piec się psuje, a to dach przecieka, a to ktoś chory. Trudno złapać nastrój na pisanie. :)

----

A co jeśli wszystko było inaczej?
A jeśli nic nie jest czarno-białe, jak w bajkach?



Wariacje na temat Czerwonego Kapturka to bardzo popularny motyw w ostatnich latach, zwłaszcza wśród twórców komiksów. Sama pisałam o co najmniej jednej takiej książce.

Tym razem mamy malarsko przepiękny picture book Amelie Flechais, który odwraca role.
Wilczątko idzie odwiedzić babcię z truchłem zająca na obiad (jeśli uważacie, że Wasze dzieci nie powinny czytać o jedzeniu puchatych króliczków, to komiks nie jest dla nich ;)). Nie może zboczyć z drogi do miejsca, w którym mieszka myśliwy.

Tak się zaczyna, ale rozwinięcie nie jest już oczywiste, więc nie będę go zdradzać. Powiem tylko, że jestem oczarowana. Zarówno olśniewającymi rysunkami, jak i magiczno-onirycznym klimatem opowieści.

Jest straszno i ponuro; i żadna postać nie jest jednoznaczna (z wyjątkiem wilczątka, ale wilczątko jest małym dzieckiem, więc kto wie, co z niego wyrośnie ;)).


Trudno mi wskazać, dla kogo to jest książka. Ja, ze swoim niefrasobliwym podejściem, dałabym ją już sześciolatkowi, ale jeśli macie dzieci strachliwe i łatwo się emocjonujące, to poczekajcie jeszcze ze dwa lata.

Tekstu jest bardzo mało, najwięcej "robią" ilustracje, obrazy właściwie. Nie można się na nie napatrzeć. Ewidentnie jest to książka "do mania". Do podziwiania, wąchania, głaskania i cieszenia się, że jest taka śliczna i niezwykła. Dla kolekcjonerów. :) Dla dzieci i dorosłych; i nie jest to apoteoza dzielnego myśliwego, co dobrze się wpisuje w nurt sprzeciwiający się działaniom ministra Szyszki. ;)



Polecam gorąco. :)
Copyright © 2014 Na regale , Blogger