Moje Bronowice, mój Kraków.

Moje Bronowice, mój Kraków.

Książeczka Rydlowej o Bronowicach z jej dzieciństwa i młodości, ma w sobie wiele uroku i zawiera masę miłych anegdot, ale - niestety - autorkę trudno polubić. Nie lubię narzekania i pokazywania rzeczywistości tak, jakby była czarno-biała. Nie lubię utyskiwań i nadmiernych idealizacji. Cenię dobrą anegdotę i dlatego przebrnęłam przez te wspominki - licząc na takowe i po to, żeby popodziwiać bardzo ciekawe stare fotografie.


Dla pani Marii dawniej było niezaprzeczalnie wszystko lepsze i piękniejsze, co jest w miarę zrozumiałe, bo zwykle dobrze wspomina się czasy, kiedy było się młodym, zdrowym i szczęśliwym, ale nazywanie każdego, kto wybudował sobie w ostatnich dwudziestu latach domek na Bronowicach, "nowobogackim", i utyskiwanie, że dzisiejsi ludzie to idioci przyklejeni do telewizorów (choćby i w tym było sporo prawdy), słabo mi się komponuje z tą pełną uroku, mimo wszystko, opowieścią o wsi wesołej (powiedzmy - bo - niezamierzenie chyba - obraz wsi gdzieś między wierszami taki wesoły nie jest). Do tego mamy tu ciągłe generalizacje i opowieści, które nie mogą być ciekawe, bo mówią o tym, że ktoś gdzieś pojechał, ale ona nie wie, gdzie i po co. Aha.
W ogóle bronowianie mali to "ludek" bardzo ciekawy, tym ciekawszy, że bronowian coraz mniej. Czasem mam uczucie, że Bronowice to obca okolica, że widzę obcych ludzi... Bronowianie zawsze interesowali się polityką...
Uhm. Wszyscy. Jak jeden mąż. Zawsze. Jasne.

Tak, wiem, że autorka ma 90 lat, wybaczam jej szkolny styl i utyskiwania. Cieszy mnie etnograficzny koloryt opowieści i ciekawią mnie obrazy Krakowa pod okupacją.
Matka babci umarła młodo, ojciec babci kazał kilkuletniej dziewczynce pilnować domu, młodszego brata i świec przy trumnie, a sam poszedł i długo nie wracał. [...] w nocy dziewczynka, ułożywszy brata do snu, sama czuwała przy świecach. W pewnej chwili pies zaczął głośno ujadać i dziewczynka usłyszała zbliżające się kroki. Bała się ruszyć, uchylić firanki, czekała, drętwiejąc ze strachu. Szukając pomocy, spojrzała na obraz Marki Boskiej [...]. Wtedy obraz spadł ze ściany z głośnym stukotem. Przymknęła oczy, a gdy je otwarła i spojrzała, obraz wisiał na ścianie. Usłyszała oddalające się kroki, pies ucichł, w izbie zapanowała cisza.
Cenne to są czasami wspomnienia, ale to, co pomiędzy tym, co interesujące, bywa nudne i infantylne nie do zniesienia. Na przykład mamy długi wstęp do opowieści o szkole podstawowej, wstęp o tym, jaka straszna przygoda i lekcja życiowa spotkała autorkę, gdy do niej chodziła. A opowieść jest o tym, że dzieci się śmiały, że pomyliła prawy but z lewym. Po czym mamy morał - to ją nauczyło nigdy nie mylić butów przy zakładaniu.
Jasne, ja rozumiem, dla dziecka to przykre, kiedy inne dzieci się z niego śmieją, ale serio, to wymaga długich wstępów i musi być umieszczone w książce pomiędzy opowieścią o Żydach w czasie niemieckiej okupacji, a opowieścią o umierającej matce? Z równym namaszczeniem?


Przyznaję, że mam bardzo mieszane uczucia.
Z jednej strony - literacko nie jest to dzieło wybitne, ale Rydlowa operuje ładną polszczyzną. Jest lekko i poprawnie; czasem zbyt poprawnie i jak ze szkolnego wypracowania, ale niewątpliwie czyta się to bez oporów (chociaż znam kogoś, komu cierpnie skóra na samą myśl o książkach, które "łatwo się czyta" ;)). Pamiętajmy jednak, że autorka, redaktorka (chyba już była) Wydawnictwa Literackiego, ma już 90 wiosen i trudno od niej wymagać elastyczności i świeżości pióra.

Jest to autobiografia z Bronowicami i Krakowem w tle. Kilka ciekawych opowieści, ale chyba więcej tych nijakich. W sumie nie wiem, czemu ma ta książka służyć, ale też nie wiem, czy w ogóle czemuś służyć powinna.
Miła to książeczka, ale tylko miła. I pewnie szybko o niej zapomnę.
Hilda i nocny olbrzym.

Hilda i nocny olbrzym.

Druga część komiksu o Hildzie autorstwa Pearsona potwierdza jedynie geniusz autora i jego nieprawdopodobną wyobraźnię.


Tym razem Hilda wikła się w rozgrywki między niewidzialnym ludkiem, który mieszka obok jej domu (przy okazji ucząc nieładnych prawd o polityce ;)), a jej własną rodziną.
Ludek regularnie demoluje chatkę, w której mieszka dziewczynka, więc mama Hildy postanawia, że najwyższy czas przenieść się do miasta. Dziecko bardzo tego nie chce, więc szuka rozwiązania tego problemu, przy okazji rozwiązując problemy nie tylko rzeczonych niewidzialnych krasnoludków, ale też prastarego olbrzyma i jego ukochanej (którym czas płynie trochę tak, jak Entom).

Po drodze jak zwykle, mimochodem, możemy zachwycać się światem, w którym żyją bohaterowie, podziwiać cały ten komiks, jak lśniące cacko (na dodatek przepięknie wydane).


Na końcu historii, w wyniku nieszczęśliwego wypadku, dom Hildy i jej mamy zostaje zrujnowany, więc w następnej części Pearson zapewne zabierze nas do tej cywilizacji, o której mówi mama dziewczynki. Jestem tej wizji strasznie ciekawa, bo odludzie zapełnił taką niesamowitą ilością przewspaniałych stworzeń, że nie mogę się doczekać tego, co zamieszkuje metropolie tego świata.

Książka ma niestety taką samą, wysoką cenę okładkową, jak pierwsza część. Jest jednak równie dopracowana i da się ją kupić sporo taniej, jeśli się dobrze poszuka. Mimo wszystko jednak - być może warta jest tych pieniędzy? Nie ma bowiem w tej książce ani jednej zbędnej kartki. Wszystkie są śliczne, płócienny grzbiet ma srebrne, błyszczące rysunki, a wklejka z tyłu zapełniona jest na przykład opisami i rysunkami olbrzymów, które zamieszkiwały świat Hildy.
No cudo. Naprawdę. :)


Moje lata w Top Gear.

Moje lata w Top Gear.

W ogóle nie znam się na samochodach. W swoim życiu musiałam, owszem, wybrać sobie auto, kupić je, a potem nim jeździć, ale moja wiedza ograniczała się do przeanalizowania opinii o kilku wybranych modelach.
Nie rozpoznaję marek samochodów - może poza tymi, których na polskich drogach trzeba unikać (jak np. czarny Golf). Tylko że, żeby czytać Clarksona, w ogóle nie trzeba lubić motoryzacji.


"Moje lata w Top Gear" to wybór felietonów pisanych do wiadomego magazynu od 1993 roku. I jest to wybór znakomity. Najlepsze teksty, w tym ten niezapomniany o Polonezie Caro, wciąż zabawne i nieprzeterminowane.
Miło obserwuje się też autora, który na początku książki jest młodym byczkiem, który jeździ dwumiejscowym ferrari, chce się przespać z księżną Dianą i martwi się, że po narodzinach dziecka będzie musiał zmienić auto. W 2011 roku jest już ojcem kilkorga, mieszka na przedmieściach, z których wcześniej kpił, wozi swoją dziatwę do szkoły SUVem Volvo (bo bezpieczeństwo przede wszystkim) i zastanawia się, po co komu manualna skrzynia biegów, skoro można mieć automat (też kocham automaty ;)).

Nie wiem, czy przypadkiem niektóre z tych felietonów nie ukazały się już wcześniej w innych wydaniach jego tekstów, ale jeśli nawet tak było, to nie ma to w tym przypadku najmniejszego znaczenia. Wybór tekstów jest po prostu bardzo dobry. Dla miłośników Clarksona (a u nas w domu go bardzo lubimy) pozycja obowiązkowa. Dla tych, którzy dopiero chcieliby się z Clarksonem zapoznać - idealna książka na dobry początek.
Michael Schumacher jest Niemcem. A to oznacza, że powinien być tłusty, hałaśliwy, wulgarny; powinien nosić śmieszne ubrania oraz absurdalny zarost.
Tymczasem jego tors przypomina kształtem trójkącik serka topionego [...]. Na powyścigowych konferencjach prasowych zachowuje się inteligentnie i skromnie [...].
Kiedy więc w tym miesiącu spotkałem się z nim na torze Silverstone, byłem nieco rozczarowany faktem, że okazał się opryskliwy, zniecierpliwiony i mniej więcej tak samo komunikatywny jak Indianin z "Lotu nad kukułczym gniazdem". Odbywałem już bardziej inspirujące konwersacje z moimi roślinami doniczkowymi. Które, notabene, są martwe.
 
Gdy wspomniałem, że moja żona życzy mu zdobycia tytułu mistrza świata, spojrzał na mnie w taki sposób, iż zacząłem się zastanawiać, czy aby niechcący nie powiedziałem: "Jesteś najbardziej odrażającą istotą ludzką, jaką kiedykolwiek miałem nieszczęście spotkać".
Później [...] spytałem, co sądzi o Mustangu. Wnosząc z jego reakcji, moje pytanie oznaczało po niemiecku: "Wiem, że gustujesz w małych chłopcach i powiem o wszystkim dyrektorowi twojego zespołu, chyba że dasz mi trochę pieniędzy".
Historia krain i miejsc legendarnych.

Historia krain i miejsc legendarnych.

Uwielbiam historię i bardzo cenię pana Eco za jego erudycję. Mimo że "Szaleństwo katalogowania" rozczarowało mnie srodze (za mało Eco w Eco), "Historię" kupiłam natychmiast, kiedy trafiłam na nią na targach książki.
Wiedziałam, że nawet, jeśli się nie zachwycę, i tak znajdę w niej coś interesującego (chociażby reprodukcje, przepiękne w całym tym cyklu książek). Nie zawiodłam się i oczarowałam podobnie, jak w przypadku "Historii piękna".



"Historia krain i miejsc legendarnych" trzyma się prostego schematu. Najpierw Eco rzuca temat, składa go ładnie, acz pobieżnie (tutaj nie spodziewałam się niczego innego), do kupy i zgrabnie opisuje, a na końcu rozdziału dorzuca garść miodnych cytatów. Książka ma charakter kompendium, co bardzo dobrze się sprawdza, bo nadaje temu dość fantastycznemu tematowi naukowy sznyt. ;) 

Autor zaczyna swoją podróż po cudownościach od ewolucji poglądów na temat kulistości/płaskości/sferyczności/staniunażółwiości Ziemi (i istnienia Antypodów). Śledzi dzieje nauki i wiary, wyciąga nawet na wierzch współczesnych zwolenników opinii, iż Ziemia jest płaska (kosmogonia Volivy - uroczo sekciarska). 

Dalej udajemy się na ziemie biblijne, śledzimy rzekome miejsca pobytu dwunastu plemion Izraela, królowej Saby czy też Trzech Króli. Potem podróżujemy przez światy z mitologii greckiej (rozdział zdecydowanie zbyt szczupły), krainy odwiedzane przez Odyseusza i siedem cudów antycznego świata. Podróże Aleksandra Wielkiego też mają swój kącik.


Sporo miejsca poświęca także Eco "Opisaniu świata" Marco Polo, którego ja osobiście uwielbiam i swój egzemplarz "Opisania" mam dość konkretnie pozakreślany ołówkiem, bo kiedyś, kiedy jeszcze nie miałam dziecka, domu, kotów i męża, chciałam założyć bloga tylko jemu poświęconego. Nikt by tego nie czytał, wiem, ale byłam młoda i głupia. ;) No ale - na zachętę, fragment dotyczący podróży zacnego Marco:
Pamiętajmy, że istnienia jednorożców człowiek średniowiecza nie poddawał w najmniejszą wątpliwość. [...] Marco Polo wiedział, że według legendy jednorożec jest nieoswojonym zwierzęciem z - oczywiście - jednym rogiem na czole, białym i łagodnym, i że ma upodobanie do dziewic. Mówiło się, że aby go schwytać, należy posadzić nietknięte dziewczę pod drzewem, a zwierzę samo przyjdzie, by położyć głowę na jej łonie, a wtedy łowczy będą w stanie je pochwycić. [...] 
Czy Marco Polo mógł nie szukać jednorożców? Szuka ich i znajduje, bo nauczony jest patrzeć na rzeczy oczami tradycji. Jednak gdy już popatrzył i zobaczył to, co mu dyktuje kultura, która go ukształtowała, zaczyna rozważać, co ujrzał [...].
[...] wyznaje, że jednorożce "sierść mają podobną do bawolej, nogi zaś jak słonie", ich róg jest czarny i wielki, język kolczasty, głowa przypomina dzika i, ostatecznie, "szkaradny jest widok tego zwierzęcia. I całkiem nie są takie, jak to my w krajach naszych mówimy [...]. Lecz mówię wam, że są zupełnym przeciwieństwem tego, co opisujemy." 
Brzmi znajomo?


Nie rozwlekając dalej (chociaż mnie kusi), mamy także w "Historii" opisane mniej znane miejsca, legendarne wyspy, o których nigdy nie słyszałam (a pewnie powinnam). A także Eldorado, ziemski raj, wyspy szczęśliwe, Atlantydę, Utopię, Ultima Thule, a na samym końcu książki - także światy czysto literackie.

Nie jest to książka wybitnie szczegółowa, czy wyczerpująca którykolwiek z tematów (ale od czego jest bibliografia!), ale jest śliczna, budzi ciekawość i dostarcza ogromnej, estetycznej przyjemności. I na pewno pięknie wygląda pod choinką. :)
Księżniczka i zaginione szczęście.

Księżniczka i zaginione szczęście.

Wpadła mi w ręce napisana dla IKEA książeczka Ulfa Starka. Jako że jest on znakomitym autorem książek dla dzieci, to byłam bardzo ciekawa, co też wymodził tym razem dla sklepu meblowego (a robił to już wcześniej nawet nieźle).


Na początek od razu zaznaczam, że jest to książeczka dla przedszkolaków. Tekstu ma jednak sporo, więc może być użyta jako wprawka do samodzielnego czytania przez pierwszaki, ale starsze dzieci pewnie nie docenią już historii, która jest bardzo naiwna i mało zaskakująca. Bardzo mnie to zresztą zdenerwowało, bo po Ulfie spodziewałam się czegoś o wiele lepszego.

Otóż król, ojciec małej córeczki, gubi szczęście. Nic go nie cieszy i nawet zabawa z ukochaną latoroślą go nie bawi (aczkolwiek ja tam bym mu powiedziała, że po prostu potrzebuje wakacji). Lekarze nie potrafią nic poradzić, więc dziewczynka wybiera się na wyprawę przez las do czarownicy, która mogłaby może coś na to nieszczęście poradzić.
Po drodze, rzecz jasna, ma różne, drobne przygody, podczas których odkrywa, że każdego uszczęśliwia coś innego (aczkolwiek nie pozwala się małemu czytelnikowi dojść do tego wniosku samodzielnie - morał jest łopatologicznie wygłoszony), aż w końcu dociera do wiedźmy, która - okazuje się - odpowiada osobiście za utracone szczęście króla.

Potem mamy numer z lusterkiem, czarownica zmienia się w kamień, a z wiedźmowego kamienia wychodzi dobra babuleńka, bo się okazuje - i tu znowu mamy morał podany na talerzu - że w każdym jest jakieś dobro (taaa, jasne).

Księżniczka wraca do domu, król znowu się cieszy, bo się okazało, że to córeczka była jego szczęściem (też wyłuszczone szczegółowo - aczkolwiek ja sądzę, że odpoczął od dziecka i znowu mu się chce z nim bawić). Bla bla bla.

Panie Ulf, wstyd. A gdzie pański dowcip? Gdzie subtelne aluzje? Gdzie prawdziwy, nieco czasami niegrzeczny świat małych dzieci? Się śpieszyło się?

Do tego na ilustracjach Lefflera (w sumie dość ładnych), król wygląda jak ogromne, brzuchate niemowlę w koronie. :]


Meeeh...
Wielki grzmot.

Wielki grzmot.

Trzecia część medycznej serii dla dzieci "Na sygnale" traktuje o rotawirusach.


Wojciech Feleszko, warszawski pediatra i immunolog, popełnił już wcześniej dwie świetne książki - "Lądowanie rinowirusów" - mrożącą krew w żyłach opowieść o katarze, oraz "Nóż w palcu" - o skaleczeniach i gojeniu ran.
Kopalnia wiedzy dla dzieciaków, wprowadzająca maluchy (i starszaki też) do świata medycyny, poświęcająca szczególnie dużo uwagi sposobowi działania układu odpornościowego.

Tym razem doktor Florenty Orzeszko musi uratować rodzinę Nosków przed wstrętnymi (i jak zwykle znakomicie narysowanymi przez Ignacego Czwartosa) rotawirusami.
Mamy tu bardzo malownicze opisy wirusów dyndających na kosmkach jelitowych, piękny opis działania układu pokarmowego, a w ramkach jak zwykle słowniczek pojęć, wśród których znajdziemy nawet historię słowa "stolec" (i zapoznamy dzieciaki z takimi trudnymi słowami, jak na przykład "perforyna").


Po bardzo sugestywnym (acz nie obrzydliwym) opisie ataku pokarmowych grabieżców, każdy dzieciak pobiegnie umyć ręce przed jedzeniem i nie będzie grymasił przy łykaniu probiotyków, które w książce w bardzo elegancki i kojący sposób przyniosły ratunek zmęczonym jelitom.


Literatura wysoce edukacyjna. ;) Dla przedszkolaków i dzieci w wieku wczesnoszkolnym.
Mały Asmodeusz

Mały Asmodeusz

Ulf Stark (ten od książki o tacie, który pokazał wszechświat i od książki o mamie, która została Indianką) tym razem napisał książkę o małym diablątku.

I tutaj ostrzeżenie, zanim napiszę coś więcej - to może być dla niektórych rodziców książka zbyt kontrowersyjna. Jej mały bohater nie tylko mieszka w piekle, ale też zdarza mu się zaproponować napotkanemu księdzu, który wygląda na pyszałka, nagie kobiety w zamian za duszę. To może być dla wielu osób zbyt wiele. Uprzedzam lojalnie. ;)


Mały Asmodeusz mieszka z rodzicami w piekle, gdzie jego tata dręczy dusze złych ludzi (cóż...), a jego rodzeństwo wprawia się do bycia porządnymi diabłami, przeklinając, rozrabiając i zachowując się skandalicznie, co sprawia, że rodzice są z nich, oczywiście, dumni. Jeden jedyny Asmodeusz nie czuje się dobrze, robiąc wszystkim na złość, więc za karę rodzice wysyłają go na ziemię, by nabrał wprawy i przyciągnął do piekła jedną duszę.
Potem ojciec wziął go za rękę i poprowadził przez sześćset sześćdziesiąt sześć korytarzy aż do ostatniej bramy Czarnej Góry.
Asmodeusz kompletnie nie radzi sobie ze swoim zadaniem, a na dodatek dzieci ze wsi potraktowały go okropnie, znęcając się nad nim jak prawdziwe diablęta (w tym miejscu tak prywatnie marzyłam, żeby to właśnie je mały pomiot szatana zaciągnął do piekielnych otchłani), co kompletnie już przygnębia biedaka.

Pod koniec dnia, po szeregu barwnie opisanych niepowodzeń (zabawnych i z morałem na temat tego, czym jest szczęście - bardzo ładnie i nie wprost podanym), Asmodeusz usiadł smutny i zrezygnowany nad wodą, martwiąc się, co z nim teraz będzie, skoro nie pasuje do żadnego ze światów, a na dodatek nie udało mu się wykonać polecenia taty. Kiedy już się prawie poddał, usłyszał płacz małej Krysi, która obiecuje, że odda mu swoją duszę w zamian za uleczenie jej śmiertelnie chorego brata (na co Asmodeusz niechętnie przystaje).

Kiedy władca piekieł stawia się na ziemi po swego syna i zdobyczną duszę, okazuje się, że nie może zabrać Krystynki do podziemi, bo nie wolno mu tknąć nikogo, kto pragnie dobra; a ponieważ obietnica uzdrowienia małego braciszka już została spełniona, nie może odebrać dziewczynce także i tego.


Cała historia jest pięknie opisana i przypomina nieco baśnie braci Grimm (zwłaszcza tą o chłopcu, który nie wiedział, co to strach; choć nie umiem podać wyraźnych podobieństw - po prostu takie było moje pierwsze skojarzenie). Do tego jest cudownie, malarsko zilustrowana przez Józefa Wilkonia.
No i dobro zwycięża. :)
Strasznie trudne wierszyki.

Strasznie trudne wierszyki.

To jest scena jak z horroru:raz w rurociąg rąbnął piorun...
Moje dziecko ma niewielkie problemy z wymową. Wiadomo, że logopeda to nie wszystko, przydałoby się trochę pracy w domu, ale czasami brak na nią pomysłów. Na szczęście moje dziecko lubi wierszyki. Takie rymowane i śmieszne. A najlepiej jeszcze trochę głupawe. I lubi mi je czytać na głos.


Wpadłam więc na pomysł, że powinnam syna zachęcić do tego, żeby wymawiał słowa dokładnie. A co będzie najlepsze? Wierszyki do czytania na głos. Takie, przy których trzeba mówić dokładnie, skupić się na języku, żeby można było zrozumieć to, co się czyta.

"Strasznie trudne wierszyki" Izabeli Mikrut to wierszyki, które stylem przypominają bardzo rymowanki Agnieszki Frączek (której "Berek Literek" jest czytany przez moje dziecko w kółko od co najmniej dwóch lat). Są lekkie, zabawne, ale wymagają pewnego wysiłku, żeby nie połamać na nich języka. Jest to też jedna z książek rekomendowana przez logopedów do pracy nad wymową.

Nie są to typowe chrząszcze w trzcinie, nie wymagają od dziecka aż takiej męczarni. Do tego są bardzo sympatyczne, a - jakby tego było mało - do wydania (po naprawdę niskiej cenie - ja zapłaciłam 12 złotych) jest dołączona płyta CD, na której "Strasznie trudne wierszyki" czyta Maciej Stuhr.

Miłe zabawy logopedyczne, całkiem estetycznie zilustrowane przez Olgę Reszelską. Polecam rodzicom dzieciaków z wadami wymowy (a innym też nie zaszkodzi ;)).

Cień i kość.

Cień i kość.

Przyznaję, że nigdy nie sięgnęłabym po "Cień i kość", gdybym trafiła na tą książkę w księgarni. Nigdy, przenigdy. Opis na okładce (kolejny, próbujący podeprzeć się cudzym sukcesem - prawa do wersji filmowej wykupił sam producent filmów o Harrym Potterze) sprawiłby, że odłożyłabym ją z obrzydzeniem. Nie, żebym nie czytała czasem "taniego" fantasy, bo czasami czytam, ale ta książka to akurat po prostu nie moja bajka.



Tym razem jednak uznałam, że może coś w tym jest, kiedy na fejsbuku jedna z osób, z którymi studiowałam (i znałam jako osobę, która raczej się walorami literackimi "Zmierzchu" nie zachwyca), polecała ją, jako "niesamowitą". No dooobra. Może jednak...
A potem, kiedy dostałam "Cień i kość" w swoje ręce, okazało się, że koleżanka polecała ją być może niekoniecznie tylko dlatego, że jej się podobała... ;) Niemniej - niech tam, przeczytam, skoro już mam tą książkę w domu.

Główna bohaterka, Alina, żyje w świecie, w którym władzę dzierżą, mający niezwykłe moce, Griszowie. Już od pierwszego rozdziału wiemy także - co wkrótce okaże się niezwykle irytujące - że Alina zakochana jest w swoim przyjacielu z dzieciństwa, Malu, który oczywiście nie wie jeszcze, że też jest w niej zakochany.

Wzdychania Aliny są niezwykle szczeniackie i nużące, a cały wątek miłosny jest najgorszą, najbardziej tandetną częścią książki. Możliwe jednak, że po prostu nie jestem targetem Cienia. Możliwe, że jestem po prostu o jakieś 15 lat za stara na czytanie o trzepotaniu serca i westchnięciach.

Niestety główna bohaterka potrafi położyć nawet najbardziej dramatyczne sceny. Przykładowo - Alina zostaje wbrew swej woli wsadzona do powozu możnego Darklinga i jest wieziona w nieznane, pilnowana przez kilku zbirów. Dziewczyna przygląda się jednemu ze swoich strażników i nagle stwierdza: Kiedy już mu się przyjrzałam, musiałam przyznać, że był przystojny. Serio? No skoro już mnie ktoś niemal porwał, to niech chociaż będzie ładny, nie? :]
Albo - Alina podróżuje kilka dni w morderczym tempie, grozi jej śmierć. Na postoju idzie do strumyka, gdzie rozmawia z Darklingiem, który wcześniej uratował jej życie:
Poczułam, jak policzki mnie pieką ze wstydu: nagle uświadomiłam sobie, że moja kefta jest podarta i za duża, że mam brudne włosy i sińca na twarzy, którego nabił mi fjerdański zabójca. Czy Darkling patrzył teraz na mnie i żałował, że mnie zaciągnął z sobą taki kawał drogi?
Jasne, dziunio droga, jasne. Nie wiem, czy Ci umknęło, ale oni Cię eskortują, bo jesteś Griszą obdarzoną bezcenną mocą, a nie dlatego, że masz ładną buzię.
Okazało się bowiem, że Alina ma ogromną moc, o której nie miała do tej pory pojęcia. Moc ujawniła się, kiedy podczas przeprawy przez pełną potworów, mroczną i niebezpieczną Fałdę Cienia, uratowała swoich przyjaciół przed rozszarpaniem przez krwiożercze wilkry.

Generalnie panna ciągle się czerwieni i bez przerwy ocenia czyjś i swój wygląd. Jest to do tego stopnia niepoważne, że - chociaż w tej książce da się znaleźć kilka interesujących rzeczy - naiwność Aliny psuje całą ewentualną przyjemność z lektury.

Na okładce widnieje także polecający cytat: 
Cień i kość nie przypomina żadnej innej książki, jaką czytałam. Veronica Roth, autora bestselleru "Niezgodna"
Otóż - nie wiem, kim jest Veronica Roth, o jej "bestsellerze" też nie słyszałam, ale niewątpliwie nie czytała ona zbyt wielu książek.

Powieść Bardugo przypomina mnóstwo rzeczy, które już czytałam - Fałda Cienia nasuwa od razu skojarzenia z nieszczęsnym Goodkindem i jego zaświatami (żeby nie było, Goodkind też mi się nie podobał ;)), albo świat umarłych z serii "Stare królestwo" Gartha Nixa (bardzo dobrej serii zresztą, jedna z bardziej udanych serii fantasy).

Książka nie jest źle napisana, a stworzony świat mógłby się podobać (ponoć oparty na realiach imperialnej Rosji). Niestety, ponieważ byłam zmuszona śledzić fabułę oczami pustej lalki, nie potrafiłam docenić tej książki. Jestem przekonana, że książka trafiła na listę bestsellerów New York Timesa za sprawą czternastoletnich dziewcząt. I niech im tam. Na zdrowie.

Osobiście jednak nie jestem skłonna tego polecić. No, chyba że ktoś bardzo lubi romanse dla nastolatek.
Opowiadania bożonarodzeniowe.

Opowiadania bożonarodzeniowe.

Przed ubiegłorocznymi świętami Bożego Narodzenia wydawnictwo Media Rodzina wydało bardzo udaną antologię opowiadań świątecznych (a raczej - zimowych, bo nie wszystkie dotyczą świąt) - starannie oprawioną, estetycznie ilustrowaną przez trójkę czeskich ilustratorów.
Została ona wyciągnięta niedawno przez mojego syna, więc postanowiłam, wprowadzona w nastrój przez odpowiednią lekturę (i obrzydliwą zamieć za oknem), o niej napisać.


Wybór opowiadań nie jest oczywisty i banalny. Dla niektórych może być nawet nieco kontrowersyjny (z góry więc uprzedzam, że ci, którzy są przeciwni jakiejkolwiek brutalności w bajkach dla dzieci, powinni od razu skreślić tą książkę z listy prezentów dla swoich milusińskich).

Mamy tu dość, że tak powiem, szorstkie opowiadanie pt. "Mrózko" Afanasjewa (klasycznie, grimmowsko baśniowe - i mam na myśli tych nieprzesłodzonych, oryginalnych Grimmów), znaną wszystkim, acz depresyjną "Dziewczynkę z zapałkami", czy - i tu znowu bez lukru - "Panią Holle" braci Grimm.
Nie rozumiem co prawda, dlaczego umieszczono tam także opowiadanie Karela Čapka pt. "Ślady", które dla dziecka jest śmiertelnie nudne i niezrozumiałe (no, chyba że Jindra Čapek, jeden z ilustratorów tej książki, jest spokrewniony z Karelem, to wtedy wybór rozumiem :] ), ale poza tym miód.


Poza tym wśród autorów opowiadań mamy Puszkina, Londona, Bułhakowa i Tołstoja. Trudno się oprzeć takiemu zestawowi, prawda? Aczkolwiek, w związku z tym, nie polecam "Opowiadań" najmniejszym dzieciaczkom. Raczej do słuchania i czytania dla dzieci zerówkowych i starszych - takich, którym można wytłumaczyć, co to morfina i kancelista (co rosyjski pisarz, to rosyjski pisarz). ;)
A także dla dorosłych, bo nie ma w tym zbiorze ani jednego źle napisanego tekstu. Czyta się wszystko z ogromną przyjemnością.


W sam raz pod choinkę. I do czytania, kiedy za oknem ziąb.
Jedna z tych książek, których się nie pozbędę z domu nawet, kiedy dziecko wyrośnie (na jakiś czas - ten okres, kiedy bajki uważa się za obciachowe) z czytania bajek.
Jaś Ciekawski. Podróż do serca oceanu.

Jaś Ciekawski. Podróż do serca oceanu.

Jaś Ciekawski nie jest zwykłym komiksem. Nie tylko nie ma tekstu, ani koloru, ale też - żeby w pełni go docenić - trzeba założyć okulary, których dwie pary dołączone są do książki (żeby móc oglądać książkę razem z rodzicem).


Trójwymiarowa podróż po głębinach oceanu.
Wraz z Jasiem oglądamy najróżniejsze ryby, zatopione statki, osobliwe i dziwaczne stwory, podwodne miasta. To wędrówka czysto rekreacyjna, historia o zwiedzaniu, przygoda, która polega na odkrywaniu i podziwianiu.

Brak koloru na początku nieco mi przeszkadzał, wszystko było dla mnie zbyt ciemne, a oczy długo nie mogły się przyzwyczaić do okularów (ale ja i filmy 3D czasami źle znoszę), ale nie ulega wątpliwości, że komiks Picarda to dzieło jedyne w swoim rodzaju, znakomicie dopracowane i przemyślane.

Zwiedzanie zaczynamy od zaśmieconego nieco nabrzeża, by schodzić do coraz większych i coraz bardziej niesamowitych i fantastycznych głębin.


Pozycja dla dzieci w każdym wieku (pod warunkiem, że już dadzą nałożyć sobie okulary ;)).
Hilda i troll

Hilda i troll

Centrala, to samo wydawnictwo, które odpowiada za komiksy Samojlika, wypuściło na rynek kolejny absolutnie fantastyczny komiks dla dzieci.


"Hilda i troll" autorstwa Luke'a Pearsona, to łagodna, lekka, prześlicznie narysowana opowieść o małej dziewczynce, która uwielbia się trochę bać i marzy o przygodach. Hilda mieszka z mamą w krainie, którą zamieszkują olbrzymy, trolle, drewniaki (stworki drzewne), wodne i skalne trolle, oraz - prawdopodobnie - cała gromada innych stworzeń, żyjących zgodnie ze sobą.

Najlepszym przyjacielem Hildy jest zwierzątko, które wygląda jak skrzyżowanie lisa z reniferem (niezwykle urocze) i ono chodzi z nią na spacery - a to rysować skały, a to wieszać dzwonki na nosach skalnych trolli, a to spać w namiocie po to, żeby się trochę pobać.

Mówiąc zupełnie szczerze, w komiksie niewiele się dzieje, ale świat, przez który idziemy z Hildą, jest wystarczająco interesujący. Jej drobne przygody, pozbawione wielkiego dramatyzmu (choć dla dziecka pewnie wystarczająco ekscytujące), nie są tu najważniejsze.
Na początku książki jest mapa okolic, w których żyje Hilda, więc możemy śledzić jej spacery po lasach i łąkach, zobaczyć, gdzie żyje drewniak, który uparcie pakuje się ludziom do chat, i gdzie stoi skalny troll.

Świetna rzecz, a Centrala zapowiada, że wkrótce wyda drugą część komiksu o Hildzie. Mam tylko nadzieję, że będzie znacznie tańsza, bo cenę okładkową ma zupełnie szaloną - 44,90 zł.. Na szczęście mało kto ją po takiej cenie sprzedaje - w niektórych księgarniach internetowych można ją dostać za około 30 złotych, co już jest kwotą do przełknięcia, bo wydanie jest bardzo staranne, okładka twarda, szyty, płócienny grzbiet i bardzo dobrej jakości druk i papier.

(klik, to się powiększy)

Polecam z całego serca.
Tekstu jest mało i wydaje mi się, że nawet samodzielnie nie czytające maluchy mogą się ucieszyć z tej książki, jeśli tylko lubią oglądać obrazki, a rodzic troszeczkę pomoże, czytając pojedyncze dymki z krótkimi zdaniami.
Copyright © 2014 Na regale , Blogger