Chłopiec z Lampedusy.

Ta opowieść jest wymyślona. Ale chłopiec podobny do jej bohatera istnieje naprawdę. W lutym 2015 roku - razem z innymi uciekinierami z Erytrei - Tandżin dotarł na włoską wyspę Lampedusę. Miał wtedy jedenaście lat. Gdy dziennikarze zapytali Tandżina o rodzinę, chłopiec odparł: "No mama. No papa. All alone". Te słowa sprawiły, że nie mogłem przestać o Tandżinie myśleć. I stworzyłem tę historię. Trochę dla niego, a trochę dla wszystkich dzieci w podobnej sytuacji - zmuszonych do opuszczenia swoich krajów, narażonych na trudy tułaczki, samotnie przemierzających świat w poszukiwaniu bezpiecznego domu. 

To tyle od autora. A teraz ode mnie.


Znakomita seria wydawnictwa Literatura - "wojny dorosłych - historie dzieci" pomaga we wprowadzaniu trudnych tematów - zwłaszcza tych związanych z faktem, że świat nie jest pluszowym miejscem pełnym miękkich króliczków i dobrych ludzi.
Bardzo doceniłam fakt, że o obecnie trwającym kryzysie humanitarnym też pojawiła się książka. Koniecznie chciałam podsunąć dziecku coś bardziej aktualnego, uwrażliwiającego na uciekinierów z Syrii i Erytrei (o Syrii sporo ludzi wie, ale to, że Erytrea też ocieka krwią, to już mniej popularna wiedza). Jasne, sporo rozmawiamy, ale nigdy za wiele wiedzy na temat świata. Z braku informacji biorą się lęki i przemoc, więc.

Bohaterem książki jest wspomniany już Tandżin, który spotyka na swojej drodze - i tu znowu aktualny temat - polską dziewczynkę, która mieszka w wynajętym mieszkanku z mamą, która zarabia na Lampedusie jako sprzątaczka. Nie jest im łatwo i dziewczynka tęskni za tatą, który jest kierowcą ciężarówki (i przez to jest widywany bardzo rzadko, bo pracuje na kontynencie), ale miłość jest tym, co sprawia, że los Andżeliki nie wydaje się taki straszny. Szybko uczy się języka i bez narzekania pomaga w domu. Nawet straszna właścicielka mieszkania, która mieszka w pokoju nad nimi, nie wydaje się taka okropna, kiedy pojawia się kryzys, który trzeba rozwiązać.

Tandżin, który dopłynął sam do brzegu na fragmencie rozbitej tratwy, po wstępnym zamieszaniu, trafia na ciąg dobrych ludzi, którzy pomagają mu uzyskać odpowiedni status prawny, a nawet odnaleźć rodziców.

I tutaj zaczynają się moje wątpliwości dotyczące tej książki - nie ma w niej za wiele na temat ludzkiej niechęci do uchodźców, nie ma nic na temat tego, że nie wszystkie dzieci uchodźców trafiły na dobrych ludzi, nie ma w tej książce niemal NIC negatywnego. Owszem, chłopiec wspomina, że było źle tam, skąd przybył, że łódź się rozbiła, itp., ale poza tym - NIC. Wszystkie problemy rozwiązują się niemal od ręki. Wszyscy są skłonni pomagać, nie ma śladu po ludziach, którzy mogliby być nieprzychylni. Nie ma śladu po przepełnionych ośrodkach dla uchodźców, bo chłopiec oczywiście czeka na ustabilizowanie swojego losu u życzliwej rodziny. To wszystko jest zbyt idealne, zbyt łagodne, zbyt "miękkie".

Ja wiem, że to książka dla dzieci, ale jeśli chcemy pokazać dzieciom coś więcej, niż to, że istnieją kraje, z których się ucieka (np. istniejący problem ludzi, którzy przybywają na obce ziemie, nie będąc tam zbyt chcianymi), to musimy wyjść poza strefę komfortu i pozwolić dzieciom się zetknąć z tym tematem. Nie mówię, żeby od razu wyciągać wszystkie drastyczności na wierzch, ale - poza pokazaniem, że trzeba być pomocnym dla przybyszów - trzeba też pokazać, że w ogóle nienawiść do obcych istnieje.

Podsumowując - brawa za pomysł. Minusy za brak odwagi, by pokazać, że najważniejsze nie są przeszkody formalne, na jakie trafiają uciekinierzy, którym udaje się dotrzeć do Europy, ale nieludzkie warunki i często paskudne traktowanie.

Ze względu na nadzwyczajną łagodność opowieści polecam książkę maluchom. Starszaki mogą poczytać, ale wartość edukacyjna dla dzieci starszych jest dość niewielka. Sądzę, że dziesięciolatek już powinien wiedzieć więcej, ale pięciolatek czy siedmiolatek mogą od tej książki zacząć rozmowę o niedostatkach tego świata.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Copyright © 2014 Na regale , Blogger