Brunatna kołysanka

Himmler stworzył Lebensborn, żeby dopilnować czystości rasy. Role tej instytucji były wielorakie, ale wszystkie kręciły się wokół dzieci i nie wszystkie te działania są dobrze udokumentowane. Lebensborn opiekował się np. niezamężnymi ciężarnymi, żeby bezpiecznie urodziły aryjskie dzieci, które potem szły do adopcji (to nie były czasy, w których samotne macierzyństwo wchodziło w grę), ale też zniemczano tu dzieci, które miały odpowiednie cechy rasowe, ale rodzice nie należeli do "odpowiedniego" narodu (ponurym paradoksem jest to, że czasami to ratowało tym dzieciom życie).

Dzieci często porywano, jeśli rodzice nie chcieli współpracować. Maluchy karano za używanie polskiego, a po skutecznym praniu mózgu wysyłano do ośrodków adopcyjnych na terenie Rzeszy, skąd szły do nowych rodzin. Dzieci dostawały nowe imiona, nazwiska, nawet nowe daty urodzenia. Adopcyjni rodzice często nie wiedzieli, że to dzieci polskie, czy żydowskie.

To tak słowem wprowadzenia.


"Brunatna kołysanka" opowiada o losach niektórych z tych uprowadzonych dzieci, których odzyskaniem zajmował się po wojnie pewien bardzo oddany prawnik - Roman Hrabar. I wokół niego toczy się cała opowieść. Był człowiekiem niezwykle wykształconym, wybitnym humanistą, oddanym sprawie. Oddanym tak bardzo, że autorka książki - Anna Malinowska - która zrobiła znakomity research i przez większość książki starała się być znakomicie bezstronna, pod koniec sama nie mogła powstrzymać się od nasuwającej się chyba każdemu refleksji - czy warto było odzyskiwać dzieci za wszelką cenę?

To nie jest miła książka o dobrych zakończeniach. Tak, w większości przypadków udaje się odzyskać dzieci. W ogromnej części przypadków jednak są to dzieci wyrywane ponownie z kochających domów, nie mówiące już po polsku, czasem nawet nie bardzo mające do kogo w Polsce wracać, nie pamiętające wczesnego dzieciństwa, trafiające do polskich szkół (ale też sierocińców!!!) tuż po wojnie, gdzie za każdą oznakę "niemieckości" można było dostać w zęby.

Inaczej wygląda sprawa w przypadku dorosłych szukających źródeł swojego pochodzenia. Tutaj sprawa jest moralnie prosta - dorośli ludzie mogą sami zdecydować, czy chcą się poznać, spotkać, połączyć swoje losy, a wiedza o pochodzeniu jest dla większości ludzi bardzo ważna i często sama informacja wystarcza, żeby ludzie poczuli się lepiej.
Jednak czy zasadne było wyrywanie dzieci z domów, w których czuły się kochane?

O ile nie jest jasne dla mnie, czyje dobro powinno się stawiać wyżej (rodzica czy dziecka), kiedy matki i ojcowie latami szukają swojego porwanego dziecka i wreszcie je znajdują (też bym szukała), o tyle odzyskiwanie dzieci, które nie mają w Polsce nikogo, kto by je przesadnie poszukiwał...

Po wojnie tłumaczono to tym, że Polska jest taka wykrwawiona, że każdy Polak jest potrzebny, bo - tu cytat - "Polska wstaje z kolan". No tak. Ale ta sama wstająca z kolan Polska całe lata nie chciała uznać obywatelstwa tych Ślązaków, którzy podpisali Volkslistę, chociaż większość z nich zrobiła to, bo inaczej zostaliby wywiezieni z całymi rodzinami do obozów koncentracyjnych, albo - właśnie - zabrano by im dzieci. Łatwo jest być bohaterem w cudzym imieniu, łatwo ferować wyroki, chociaż przecież wojna nie pozwala na łatwe i jasne rozwiązania.

To wszystko wyziera spomiędzy tych poruszających historii odzyskanych dzieci (lub dorosłych, bo do dzisiaj niektórzy szukają, w którym miejscu urwała się nitka ich genealogicznego drzewa). I to, co nie wprost, było dla mnie bardzo istotne. Zwłaszcza w świecie, w którym rząd nie chce oddawać dzieci do adopcji za granicę, kierując się niejasnym dla mnie "dobrem narodowym". Brzydko mi się to kojarzy z Himmlerowskim maniakalnym dążeniem do zachowania czystości rasy.

Żeby było jasne - to oczywiste, że siłowe odbieranie dzieci rodzicom, żeby je przekazać do adopcji ludziom "rasowo lepszym" było zbrodnią wojenną, nie ma dla tego żadnego usprawiedliwienia. Czy jednak przy poszukiwaniach po wojnie za każdym razem nie powinno się było jednak kierować nieco silniej dobrem konkretnego dziecka?

Anna Malinowska zebrała szczegółowe historie wielu ludzi, którzy - teraz to wiemy, bo psychologia już to opisała - mają ogromne zaburzenia więzi, problemy z bliskością, żal w sercu i losy pogmatwane tak bardzo, że czasem trudno uwierzyć, że jakieś dziecko może przetrwać to wszystko, co niektórzy z nich przeżyli. Są też historie dość szczęśliwe, choć trudno tu o jednoznacznie pozytywne opowieści o życiu kogoś, kto jako dziecko został porwany.

Nie jest to łatwa książka, ale bardzo ważna, bo większość tych odebranych dzieci to już ludzie bardzo starzy (niektórzy bohaterowie "Brunatnej kołysanki" umarli przed wydaniem książki), więc trzeba ich historie ocalić, trzeba je poznać. Trzeba nauczyć się na błędach, które popełnili dorośli, kiedy oni byli dziećmi.

Czy jednak się uczymy?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Copyright © 2014 Na regale , Blogger