Początek.

Oh, boy.
Od czego tu zacząć. Może od tego, że ponieważ czytałam "Inferno", to już wiedziałam, że lepiej nie będzie, ale nie mogłam się powstrzymać. :D Brown uzależnia.
Ale do rzeczy.

SPOILERY!!! Takie bez rozwiązania głównej intrygi, ale jednak.

Tym razem zaczynamy akcję w Montserrat i w Bilbao (BTW - zawsze chciałam pojechać do Bilbao, do muzeum).

Muzeum w Bilbao - zdjęcie z Wikipedii.

Na samym początku pojawia się uczeń profesora Langdona - genialny człowiek, który odkrywa sens życia i wiedzę o wszechświecie, a także całą prawdę o bogach. Ma zamiar wkrótce ogłosić Wielkie Coś, które ma zlikwidować wszystkie religie - serio, jedno odkrycie naukowe ma uświadomić nagle całemu światu, że religie to bzdura i wszyscy dostąpią olśnienia, pokajają się, powiedzą: "Aaa, to sorka, pomyłeczka, ja już mordować i lżyć w imieniu mojego boga nie będę, skoro nie istnieje; jadę w Bieszczady i założę sklep z bezglutenowymi ciastkami, howgh!".
Nastąpi pokój oraz jednorożce. Tylko że najpierw sporo ludzi z różnych kościołów się zdrowo wkurwi.

Zdjęłam obwolutę, bo obwoluty mnie denerwują. :]


Szkoda tylko, że rzeczony odkrywca wypaplał wszystko kilku duchownym, zanim zrobił wielkie wejście na absurdalnie przebajerzonej konferencji (zdziwicie się, co może zrobić audioprzewodnik po muzeum, sterowany sztuczną inteligencją), bo narobił sobie wrogów, zanim w ogóle miał szansę zabłysnąć i ruszyć z posad bryłę świata.
Jak się taka głupota kończy, to możecie się domyślać.

No i tutaj wkracza Langdon, wciąż będący Mary Sue, przystojny, mądry i w ogóle, który musi teraz dowiedzieć się, co chciał ogłosić jego uczeń (i kto zabił biedaka). Pis of kejk. Na szczęście profesor jest taki niesamowity, że możemy być spokojni o losy ludzkości:

Jego smoking liczył prawie trzydzieści lat i pochodził z czasów, gdy Langdon należał do Ivy Club w Uniwersytecie Princeton, ale dzięki ścisłemu przestrzeganiu ścisłego reżimu codziennych wizyt na basenie ubiór nadal dobrze na nim leżał.

Skurwysyn, a ja tyję od samego patrzenia na czekoladę. Teraz trochę życzę mu śmierci.

Dan Brown wciąż nie pozbył się kwiecistego stylu:

Gwardzista był wysoki, [...] miał ogoloną głowę i mięśnie, które ledwie mieściły się pod służbową marynarką. Na jego bladej, opanowanej twarzy uwagę zwracały przede wszystkim oczy, które teraz świdrowały Langdona jak lasery.

Jak lasery. No ale ok, w końcu w tej książce Langdon trochę idzie w sci-fi, więc może to pasuje.

Tłumacz czasami też dawał ciała, nie likwidując bzdur takich jak np.:

Przez lata przystojny czterdziestodwulatek umawiał się z wieloma odpowiednimi dla siebie kobietami.

To musiało być frustrujące, mieć 42 lata przez lata. A może nie? W sumie 42 lata to nie taki zły wiek i jakby tak w nim trwać do końca życia, to chyba byłoby ok?

Poza tym autor książki nauczył się nowego słowa, które uwielbił, więc postanowił powtarzać je przynajmniej raz na dwa rozdziały - kiedy profesor L. przypomina sobie coś szczegółowego, Brown pisze: "ejdetyczna pamięć Langdona przywołała obraz". Jak przeczytałam to po raz piąty, to miałam ochotę podkreślić to na czerwono i na marginesie napisać: "powtórzenie".

Do tego - jak każdy superbohater - prof. Robert ma jedną słabość (tutaj klaustrofobia; a taki np. Indiana Jones bał się węży). Wszystko trzyma się gatunkowego schematu i w porządku. Kupuję to, chociaż - panie Brown - nie trzeba czytelnikowi każdej cechy bohatera przypominać co kilka stron. Jakoś dajemy radę i bez tego (aczkolwiek może lepiej tak, niż takie akcje, jak pakowanie Bondowi do łapy piwska - nigdy im tego nie wybaczę, nigdy...).


No i patos. Są sceny, które są tak patetyczne i wzniosłe, że stają się odrealnione nawet bardziej, niż wymyślony przez Browna komputer, który ma wyrzuty sumienia. :] Po scenie, w której monarcha na łożu śmierci dziękuje swojemu ulubionemu kapłanowi, musiałam nieco odpocząć. Styl był tak kwiecisty i pełen wzniosłych sformułowań, że kartki się gięły przy czytaniu.

Pojawia się też piękna młoda kobieta (jak zwykle u Browna), groźny monarcha, całe stado duchownych, tajne organizacje i wielka ucieczka przed tymi złymi. Oraz spodziewanie niespodziewane zwroty akcji. Wszystko jest na swoim miejscu. :)

Przyznaję, że nie wciągnęłam się w "Początek" jakoś bez reszty, ale to i tak jest chyba trochę lepsza książka, niż "Inferno". Przynajmniej intryga jest całkiem trzymająca w napięciu, chociaż bullshit overload jest taki, jak zazwyczaj. ;)


Ogólnie - nie jest bardzo źle, a Sonia Draga wydała książkę ładnie, na cieniutkim papierze, ze złoceniami na okładce z - chyba - imitacji płótna. Obwoluta mi przeszkadza, ale to prywatne skrzywienie - po prostu nie znoszę obwolut. Na szczęście po zdjęciu zbędnego papieru "Początek" prezentuje się bardzo elegancko (i tutaj wtręt - Rebis wydał nowe - i niestety ostatnie - felietony Eco także w obwolucie; niestety po jej zdjęciu wypadają oczy, bo okładka pod spodem jest zwyczajnie mdła i brzydka; a fu, Rebis!).

I tyle. :) Idę czytać "Berek" Szczygielskiego. Zapowiada się nieźle. :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Copyright © 2014 Na regale , Blogger