Elegia dla bidoków

Zacznijmy od tego, że z jakiegoś powodu ta książka była reklamowana przed premierą jako wgląd w życie wyborców Trumpa i trochę pomijano fakt, że to jest po prostu książka wspomnieniowa, a nazwisko Trumpa tam chyba nawet ani razu nie pada. W ogóle nie ma tam żadnych politycznych wniosków i nawiązań, bo to jest literatura osobista i traktująca głównie o dorastaniu.


Autor, młody mężczyzna (po trzydziestce, młodszy ode mnie), opisuje swoje życie w rodzinie mieszkającej w rejonie Apallachów, w stanie Ohio, w rodzinie, na którą w USA mówi się różnie: hillbillies, rednecks, white trash (w polskim tłumaczeniu to, z jakiegoś powodu, bidoki). Niewykształceni, pochodzący ze społeczności miast i miasteczek, które kiedyś były wspaniale prosperującymi terenami przemysłowymi, ale po upadku fabryk ludzie zostali bez pracy i bez perspektyw.

Bądźmy szczerzy - rodzina autora w naszym świecie byłaby nazwana patologią, a nie żadnymi bidokami. Matka narkomanka, która ciągle wikła się w nowe związki, nieobecny ojciec (religijny radykał, mający już nową rodzinę; chyba nie taki znowu zły człowiek, ale obojętny raczej na los syna) i dziadkowie - prości, mający wiele za uszami, grożący bronią każdemu, kto im podpadnie, ale - co najważniejsze i ocalające dla dzieciaków jej córki - kochający swoje wnuki i chroniący je - w miarę możliwości - przed paskudnymi decyzjami rodziców.

"Elegia" to opowieść o upadku społeczeństwa. O staczaniu się na dno beznadziei całych wiosek, miast i regionów. Przede wszystkim jednak to książka o tym, co może ocalić dziecko z patologicznej rodziny - jedna, kochająca osoba dorosła. J. D. Vance miał szczęście, że jego prostolinijna babcia była trzeźwa i kładła mu do głowy, co jest w życiu najważniejsze, więc dał radę, choć nie bez przeszkód, ukończyć studia prawnicze w Yale, a jego siostra założyła zdrową rodzinę z mężczyzną, który nie pije i nie bije. To jest osiągnięcie, które nie stało się udziałem większości znajomych autora.

Ludzie, których opisuje Vance, żyją z zasiłków, kredytów i przestępstw. Nie mają kwalifikacji do żadnej pracy, nie nauczono ich tego, że jeśli już uda im się zdobyć robotę, to powinni do niej stawiać się punktualnie i na trzeźwo.
Sam autor uczył się tego długo - jak się ubrać na rozmowę o pracę, jak rozmawiać z ludźmi, z którymi trzeba ubić interes. Nauczono go tego w wojsku, do którego poszedł zaraz po liceum. Te kilka lat w armii nie tylko pozwoliło mu potem dostać stypendium naukowe, ale też wojsko uczyło młodych ludzi zasad rządzących światem ludzi trzeźwych i pracujących.

Korpus zakłada, że jego rekrutów cechuje skrajna ignorancja. Zakłada, że nikt nigdy nie uczył ich niczego na temat sprawności fizycznej, higieny osobistej czy osobistej gospodarki finansowej. Zaliczyłem obligatoryjne kursy z bilansowania wydatków z książeczki czekowej, robienia oszczędności i inwestowania. Gdy wróciłem z unitarki, wypłaciłem zarobione 1500$ z konta w kiepskim banku regionalnym, a starszy stażem szeregowiec marines zawiózł mnie do oddziału szanowanej kasy kredytowej Navy Federal i kazał mi założyć tam konto. Kiedy dostałem zapalenia gardła i próbowałem wziąć je na przetrzymanie, dowódca oddziału przyuważył mnie i polecił, żebym zgłosił się do lekarza.

Ten trening życia, choć różnie można mówić o "wojaczce", sprawił, że J. D. wiedział potem, jak przeżyć na studiach i jak zmobilizować się do ciężkiej pracy, co zaprowadziło go do życia tak innego, od życia jego krewnych. Krewnych, których bardzo kochał, którzy kochali jego, ale mieli o wiele bardziej pod górkę, bo nikt w ich otoczeniu nie znał świata innego, niż świat biedy, narkotyków i awantur.

"Elegia" jest napisana gładko i przetłumaczona sprawnie, ale dość kontrowersyjne wydają mi się niektóre decyzje tłumacza (Tomasz S. Gałązka), który bardzo chciał spolszczyć nie tylko hillbillies (bidoki), ale też inne regionalizmy, więc mamy trochę słów, których oryginału nie umiem rozpoznać (brak przypisów), co mnie drażni. Jest np. "dulina", albo pisanie "wuja" zamiast wuj/wujek. Przydałoby się jakieś wyjaśnienie, bo po polsku brzmi to dziwnie, a tego, co stoi u źródła, nie sposób się domyślić.

Książkę czyta się szybko, lekko i z przyjemnością, bo choć temat jest trudny, a opisywani ludzie są jeszcze trudniejsi, to widać, że autor bardzo ich szanuje, mimo całego życiowego syfu, jaki mu zgotowali. Rozumie świat, z którego pochodzą, bo sam jest jego częścią, więc nie ma w nim pogardy, ani poczucia wyższości. Vance nie udaje też, że wie, jak naprawić "bidoków", ale widzi, jakie są wady systemu opieki społecznej i jak trudno jest wyrwać się ze świata, w którym się urodził.

Polecam z czystym sumieniem, bo to wgląd do rzeczywistości, o której w Polsce mamy jednak bardzo mgliste pojęcie (choć mamy i swoich "bidoków").

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Copyright © 2014 Na regale , Blogger