Dziewczęta i kobiety.
Alice Munro odkryłam niedługo przed przyznaniem jej literackiego Nobla.
Zauroczył mnie sposób opisywania przez nią postaci, niezwykły dar zwięzłego, niesamowicie obrazowego odmalowywania rzeczywistości. Kilka zdań wystarczało, żebym zobaczyła wszystko ze szczegółami.
W jej książkach w zasadzie niewiele się dzieje, małe historie, małe, pojedyncze dramaty, żadnych wypraw do Mordoru, żadnych emocjonalnych opisów. Ot, opowieści o życiu, o zwykłych ludziach, bez żadnej puenty, pozornie bez celu. Mnóstwo opowieści o rodzinach, prowincji, dzieciństwie, dojrzewaniu, dorastaniu.
"Dziewczęta" są podobno jedyną powieścią Alice Munro, która pisze głównie krótkie formy, opowiadania, cykle opowiadań. Tutaj zresztą widać tą "skłonność", co sprawia, że nie ma w tej opowieści o dorastaniu ani jednego zbędnego słowa.
Czytając, płakałam nad losem wujka Benny'ego, chociaż on pewnie sam nad sobą by nie załkał, bo nie pozwoliłaby mu na to jego nieskomplikowana natura. Zachwyciłam się ludźmi, żywymi tak bardzo, że chociaż podobno nie jest to powieść, jak powiedziała Munro, "autobiograficzna w treści", to trudno było mi uwierzyć, że te szwadrony dziwacznych ciotek nie istniały naprawdę.
Nic nie jest tu owinięte w bawełnę, rodzina narratorki ma brzydkie, choć w sumie powszednie, tajemnice, upośledzone bratanice, przelotne romanse, nieudane małżeństwa; dzieci fascynują się wariatkami z końca ulicy i martwymi krowami, i robią z nimi czasami paskudne rzeczy, a miłość, seks, porody i umieranie nie są łatwe, gładkie, wzniosłe czy romantyczne. Są prawdziwe. Mniej lub bardziej okropne, zwyczajne i pozbawione sensu i morału. Po prostu są.
Jestem tą książką absolutnie zauroczona i zafascynowana. Ludzie w niej są tak autentyczni, że nie chcę nawet myśleć o tym, że mogli naprawdę nigdy nie istnieć, chociaż w sumie większości z nich wolałabym pewnie nigdy nie poznać.
Przeczytajcie, no. Musicie po prostu.
Zauroczył mnie sposób opisywania przez nią postaci, niezwykły dar zwięzłego, niesamowicie obrazowego odmalowywania rzeczywistości. Kilka zdań wystarczało, żebym zobaczyła wszystko ze szczegółami.
W jej książkach w zasadzie niewiele się dzieje, małe historie, małe, pojedyncze dramaty, żadnych wypraw do Mordoru, żadnych emocjonalnych opisów. Ot, opowieści o życiu, o zwykłych ludziach, bez żadnej puenty, pozornie bez celu. Mnóstwo opowieści o rodzinach, prowincji, dzieciństwie, dojrzewaniu, dorastaniu.
"Dziewczęta" są podobno jedyną powieścią Alice Munro, która pisze głównie krótkie formy, opowiadania, cykle opowiadań. Tutaj zresztą widać tą "skłonność", co sprawia, że nie ma w tej opowieści o dorastaniu ani jednego zbędnego słowa.
Czytając, płakałam nad losem wujka Benny'ego, chociaż on pewnie sam nad sobą by nie załkał, bo nie pozwoliłaby mu na to jego nieskomplikowana natura. Zachwyciłam się ludźmi, żywymi tak bardzo, że chociaż podobno nie jest to powieść, jak powiedziała Munro, "autobiograficzna w treści", to trudno było mi uwierzyć, że te szwadrony dziwacznych ciotek nie istniały naprawdę.
Nic nie jest tu owinięte w bawełnę, rodzina narratorki ma brzydkie, choć w sumie powszednie, tajemnice, upośledzone bratanice, przelotne romanse, nieudane małżeństwa; dzieci fascynują się wariatkami z końca ulicy i martwymi krowami, i robią z nimi czasami paskudne rzeczy, a miłość, seks, porody i umieranie nie są łatwe, gładkie, wzniosłe czy romantyczne. Są prawdziwe. Mniej lub bardziej okropne, zwyczajne i pozbawione sensu i morału. Po prostu są.
Jestem tą książką absolutnie zauroczona i zafascynowana. Ludzie w niej są tak autentyczni, że nie chcę nawet myśleć o tym, że mogli naprawdę nigdy nie istnieć, chociaż w sumie większości z nich wolałabym pewnie nigdy nie poznać.
Przeczytajcie, no. Musicie po prostu.
- Kiedy jechali do szpitala, do kanału rodnego ciotki Moiry nie dochodziło dość tlenu, bo za radą lekarza wujek Bob ściskał jej nogi, żeby nie dopuścić do krwotoku.
Nie miałam ochoty słuchać dalszych objaśnień. [...] określenie "kanał rodny" kojarzyło mi się z pełną krwi rzeką o kanciastych brzegach. Wyobraziłam sobie, jak wujek Bob Oliphant ściska ciężkie, pokryte żylakami nogi ciotki Moiry, gdy ona rzuca się z bólu, próbując wydać na świat dziecko - i odtąd, ilekroć go widywałam, stawał mi przed oczami tamten straszny obraz. [...]
Pewnie za sprawą tą historii stwierdziłam, że emanujące z ciotki Moiry przygnębienie ma niemiły szpitalny zapach jak kosmate bandaże elastyczne na jej nogach. Odtąd zawsze jawiła mi się jako ofiara żylaków, hemoroidów, przepukliny pochwy, torbieli jajników, zapaleń rozmaitych narządów, upławów i wszelkich możliwych kamieni - jedna z tych ospałych, poruszających się ostrożnie, udręczonych istot, które toczą nieustanny bój z kobiecymi dolegliwościami i w kółko opowiadają o swojej gehennie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz