Boskie przyrodzenie. Historia penisa.
A u mnie znowu wydawnictwo Czarne.
Scott Fitzgerald przeszedł ekstremalny napad takiego lęku [o wielkość swojego penisa] w Paryżu w latach dwudziestych. Poprosił wtedy innego pisarza, Ernesta Hemingwaya, by poszedł z nim na lunch, bo musi go zapytać o coś ważnego. [...] pod koniec posiłku wyrzucił z siebie, że "chodzi o rozmiary". Jego żona Zelda ponoć powiedziała, że Scott nigdy nie uszczęśliwi żadnej kobiety z powodu "swojej budowy". Fitzgerald, który był tylko z jedną kobietą, nie wiedział, czy jego żona mówi prawdę. Jak pisał Hemingway w "Ruchomym święcie", opublikowanym pośmiertnie paryskim dzienniku, zabrał przyjaciela do toalety, obejrzał go, zapewnił, że wszystko jest w porządku, i kazał pooglądać rzeźby stojące w Luwrze.
Przyznaję, że sięgając po książkę Hickmana spodziewałam się czegoś bardziej z kategorii "antropologia ciała", ale też nie robiłam sobie wielkich nadziei na książkę naukową, bo jej autor jednak antropologiem ani socjologiem nie jest. Ograniczył się więc do zgrabnego (tu i ówdzie) zebrania do kupy statystyk i anegdot, po czym okrasił je dość pobieżną analizą - ani specjalnie odkrywczą, ani specjalnie mądrą.
Niestety od razu widać, że autor jest dziennikarzem. Ucieka w sensację, a tam, gdzie brakuje mu wiedzy, zamiast się do tego przyznać i ominąć zagadnienie, wpycha okropne ogólniki, które mnie okropnie rażą. Brakuje też bibliografii, która w moich oczach całkowicie dyskwalifikuje to "dzieło" jako książkę z choćby minimalnym rysem naukowości. Przypisy do cytatów nie wystarczą; własne, nieszczególnie błyskotliwe, wnioski, także. Przydałoby się zajrzeć do większej ilości książek, na dodatek nie traktować czytelnika jak pacana.
Zdarzają się Tomowi Hickmanowi teksty w stylu "pewien słynny antropolog na Triobriandach", żeby - jak mniemam - nie przytłoczyć biednego, nierozgarniętego czytelnika nadmiarem informacji i nazwisk, których - biduś - na pewno nie skojarzy i jeszcze się zniechęci.
A kysz! Drogie Czarne, żółta kartka dla Was.
W XIII wieku pewnego księdza ze szkockiego miasta Inverkeithing zaprowadzono przed oblicze biskupa za odprawianie tańca płodności wokół rzeźby fallicznej ustawionej na dziedzińcu kościoła z okazji Wielkanocy.Książka jest bardzo nierówna. Z gracją i wyczuciem autor opisuje ewolucję mieszka na genitalia, ale kiedy musi się wypowiedzieć na temat jakiejkolwiek symboliki, brakuje mu wiedzy tak bardzo, że rozdział jest nieprzekonujący, nieudokumentowany i najlepiej, jakby go w ogóle nie było (po tym rozdziale zaczęłam się zastanawiać, czemu Wydawnictwo Czarne posunęło się do wydania czegoś tak niemerytorycznego). Na szczęście kilka rozdziałów się obroniło, sprawiając, że nie miałam poczucia całkowicie zmarnowanego na czytanie czasu.
Bez względu na nazwę genitalne znaczenie sporrana zostało wzmocnione, kiedy kilt zaadaptowano na mundur szkockiej armii i nie pozwolono nosić pod nim bielizny. W 1815 roku, podczas okupacji Paryża po zwycięstwie nad Napoleonem pod Waterloo, car Rosji zażądał, by członkowie szkockich regimentów szli przed nim w paradzie przed Pałacem Elizejskim. Kiedy przystanęli do salutowania, cesarz dotykał ich kiltów i sporranów, ale zrobił się bardziej ciekawski, gdy doszedł do potężnie zbudowanego sierżanta Thomasa Campbella i, jak pisał sam Szkot: "podniósł kilt aż do pępka, więc sprawdził, że nikt go nie zwodzi". Nienoszenie bielizny równało się w szkockiej armii męskości i nawet na zachodnim froncie I wojny światowej, gdy oficerowie i starsi stopniem prowadzili inspekcję swoich oddziałów, robili to, używając lusterka przywiązanego do końca kija golfowego lub laski, sprawdzając, czy żołnierze wypełniają rozkazy. Jeszcze w latach 60. XX wieku sprawdzanie lusterkiem było powszechne.Mamy tutaj - z jednej strony - zgrabne opisy walki chrześcijaństwa z pogańskimi kultami fallusa, okraszone wyimkami z kościelnych ksiąg kar za występki, a także wyjątkowo udane rozdziały o strojach; a z drugiej strony - mamy autora, który słowo "feminizm" wymawia jak obelgę, a o kobietach (o których trudno nie wspomnieć przy okazji opisywania historii zaradzania problemom natury seksualnej) wypisuje czasami takie farmazony, że nie wiadomo, czy czytać dalej, czekając na opamiętanie, czy może od razu wysłać żonie autora wyrazy współczucia.
Niestety od razu widać, że autor jest dziennikarzem. Ucieka w sensację, a tam, gdzie brakuje mu wiedzy, zamiast się do tego przyznać i ominąć zagadnienie, wpycha okropne ogólniki, które mnie okropnie rażą. Brakuje też bibliografii, która w moich oczach całkowicie dyskwalifikuje to "dzieło" jako książkę z choćby minimalnym rysem naukowości. Przypisy do cytatów nie wystarczą; własne, nieszczególnie błyskotliwe, wnioski, także. Przydałoby się zajrzeć do większej ilości książek, na dodatek nie traktować czytelnika jak pacana.
Zdarzają się Tomowi Hickmanowi teksty w stylu "pewien słynny antropolog na Triobriandach", żeby - jak mniemam - nie przytłoczyć biednego, nierozgarniętego czytelnika nadmiarem informacji i nazwisk, których - biduś - na pewno nie skojarzy i jeszcze się zniechęci.
A kysz! Drogie Czarne, żółta kartka dla Was.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz