Słuch absolutny.
Andrzej Szczeklik, legendarny już krakowski lekarz, erudyta, wspaniały humanista, autor cudownych książek o historii (i przyszłości) medycyny (Nieśmiertelność, Kore, Katharsis) i kultowego podręcznika do interny. Związany z krakowskim środowiskiem Znaku i Piwnicy pod baranami, lekarz noblistów, poliglota.
Kiedy zmarł, trudno było przeboleć taką stratę i uwierzyć, że będą jeszcze na świecie tacy lekarze (chociaż najstarszy syn pana Andrzeja jest kardiochirurgiem - niestety w Wielkiej Brytanii - niestety dla nas, zapewne, a nie dla niego ;)).
Laurkę mogłabym pisać długo, ale Jerzy Illg stworzył lepszą - książkę "Słuch absolutny". Obszerny wywiad, przeprowadzony na krótko przed niespodziewaną śmiercią profesora (zmarł na zawał we własnej klinice, do końca rozsyłając przyjaciołom smsy na temat tego, że stanie na nogi już za kilka tygodni).
Z książki Illga wyłania się obraz człowieka nadzwyczajnie uzdolnionego, oczytanego patrioty (patriotyzm bardzo żarliwy, z gatunku tych staroświeckich), znającego swoją wartość, ale nie wywyższającego się (choć przeceniającego czasami swoje siły, bo tryb życia profesor prowadził morderczy, co mogło przyczynić się do jego śmierci).
Niezwykłe miał życie pan profesor, bardzo intensywne, pełne doświadczeń, podróży i nieustannego zdobywania wiedzy. I cały czas podkreślał, że wszystko zaczęło się od tego, co wyniósł z domu (tutaj, jako matka, natychmiast zaczynam robić rachunek sumienia ;)).
Żeby nie przesłodzić tych zachwytów nad postacią pana profesora, z tego wywiadu można też wyczytać pewien antyfeminizm, pewien lekki (miejmy nadzieję, że lekki, bo nie chcę brukać pomników ;)) seksizm, czasem wyrażony wprost, częściej między wierszami (Illg mu go zresztą kilka razy wypomina).
Świat Szczeklika był światem podziwu dla mężczyzn i pewnego pobłażania dla kobiet i ich aspiracji (najbardziej mnie uderzyło to, że wyśmiewał szwedzkie feministki, które - kiedy praktykował w Szwecji - chciały dla siebie równych praw i dostępu do "męskich" zawodów; z pogardą dodaje na końcu opowieści, że "to się chyba feminizm teraz nazywa").
Tutaj mnie rozczarował, przyznaję. Wspomina coś o synach, o córce nie wiemy nic, o żonie także niewiele. Kobiety mogą być świetnymi pielęgniarkami, laborantkami, ale poza tym kobiet w jego świecie jakoby nie było. A raczej - były w tle - jako pacjentki (może chora, może histeryczka), personel niższego szczebla, matki.
Za to te anegdoty!
Książka dla tych, których to interesuje. ;) No wiecie - dobrze jest znać trochę Kraków przed czytaniem, znać parę nazwisk z krakowskiego światka (można przeczytać na przykład najpierw świetny, przezabawny i nostalgiczny "Mój znak" Illga), chociaż na pewno nie trzeba (tylko że z tą wiedzą będzie po prostu milej).
Ciepła książka o wspaniałym człowieku i jego fascynującym życiu. Z kilkoma gorzkimi opowieściami o współczesnej polskiej medycynie i o Krakowie, który - co wiedzą wszyscy, którzy w nim mieszkają, poza Majchrowskim, rzecz jasna - przez nieudolnie rządzących ostatnio zwyczajnie podupada. Jest też obszerna część o PRLowskiej rzeczywistości - świetny kubeł zimnej wody dla tych, co codziennie na forach internetowych piszczą, że "za komuny" to każdy u lekarza pomoc dostał i to jaką łohoho.
I tak o. Warto. O ile kogoś to kręci. ;)
Kiedy zmarł, trudno było przeboleć taką stratę i uwierzyć, że będą jeszcze na świecie tacy lekarze (chociaż najstarszy syn pana Andrzeja jest kardiochirurgiem - niestety w Wielkiej Brytanii - niestety dla nas, zapewne, a nie dla niego ;)).
Laurkę mogłabym pisać długo, ale Jerzy Illg stworzył lepszą - książkę "Słuch absolutny". Obszerny wywiad, przeprowadzony na krótko przed niespodziewaną śmiercią profesora (zmarł na zawał we własnej klinice, do końca rozsyłając przyjaciołom smsy na temat tego, że stanie na nogi już za kilka tygodni).
Z książki Illga wyłania się obraz człowieka nadzwyczajnie uzdolnionego, oczytanego patrioty (patriotyzm bardzo żarliwy, z gatunku tych staroświeckich), znającego swoją wartość, ale nie wywyższającego się (choć przeceniającego czasami swoje siły, bo tryb życia profesor prowadził morderczy, co mogło przyczynić się do jego śmierci).
Niezwykłe miał życie pan profesor, bardzo intensywne, pełne doświadczeń, podróży i nieustannego zdobywania wiedzy. I cały czas podkreślał, że wszystko zaczęło się od tego, co wyniósł z domu (tutaj, jako matka, natychmiast zaczynam robić rachunek sumienia ;)).
Żeby nie przesłodzić tych zachwytów nad postacią pana profesora, z tego wywiadu można też wyczytać pewien antyfeminizm, pewien lekki (miejmy nadzieję, że lekki, bo nie chcę brukać pomników ;)) seksizm, czasem wyrażony wprost, częściej między wierszami (Illg mu go zresztą kilka razy wypomina).
Świat Szczeklika był światem podziwu dla mężczyzn i pewnego pobłażania dla kobiet i ich aspiracji (najbardziej mnie uderzyło to, że wyśmiewał szwedzkie feministki, które - kiedy praktykował w Szwecji - chciały dla siebie równych praw i dostępu do "męskich" zawodów; z pogardą dodaje na końcu opowieści, że "to się chyba feminizm teraz nazywa").
Tutaj mnie rozczarował, przyznaję. Wspomina coś o synach, o córce nie wiemy nic, o żonie także niewiele. Kobiety mogą być świetnymi pielęgniarkami, laborantkami, ale poza tym kobiet w jego świecie jakoby nie było. A raczej - były w tle - jako pacjentki (może chora, może histeryczka), personel niższego szczebla, matki.
Za to te anegdoty!
[...] przygotowywaliśmy szczegółowo akcję, którą określiliśmy kryptonimem "Motyl". Dwóch z tych moich kolegów było bratankami księży kanoników mieszkających przy ulicy Kanoniczej, nazywali się Mazankowie. Oni opowiadali niesłychane historie o tym, jakie piwnice pełne win mają ci księża. [...] Operacja "Motyl" przebiegła następująco: poszedłem do tych kanoników [...], a trzech kolegów zostało na ulicy. Ja rozmawiałem z księżmi [...], a Boguś dostał się do piwnic. Pożegnałem się i wyszedłem, staliśmy przy piwnicznym okienku, a ten koleżka na spuszczonej przez nas lince podawał nam butelkę za butelką [...]. Wszystko szło fantastycznie, według szczegółowo przez wiele tygodni przygotowywanego planu, i wszystko by się udało, gdyby nie to, że ten nasz serdeczny kolega zdecydował się jednak pokosztować tego wina. [...] i zalał się kompletnie. I tam, w piwniczce, zaczął śpiewać, a ci jego stryjkowie [...] zorientowali się [...]. My z tymi ciężkimi plecakami zaczęliśmy nawiewać Kanoniczą w stronę Poselskiej, a oni za nami zupełnie pustą ulicą.
Był wieczór, na roku Kanoniczej i Poselskiej mieściła się nieduża kawiarenka z bufetem [...]. Wpadliśmy tam, nie było nikogo, za bufetem stała pani, która to prowadziła, a my zawołaliśmy: "Niech nas pani ratuje, ubecja nas goni!". A ona: "Dzieci kochane!". I buch, schowała nas za bufet. Za chwilę wpadło tych dwóch księży. Pytają: "Nie było tu paru takich gówniarzy?". Ona odpowiada: "Skąd? Nikogo nie było". Tamci popędzili dalej, a ona mówi: "No do czego to doszło? Żeby oni się za księży przebierali?!" [...]
Jacek Spławiński, przetrzeźwiawszy nieco nad ranem, poleciał o szóstej do Mariackiego się wyspowiadać. I wszystko wyśpiewał księdzu, z nazwiskami. [...]
A dlaczego "Motyl"?
"Motyl" - bo mieliśmy rąbnąć te wina niezauważeni, cichutko... nawet szelestu skrzydełek motyla miało nie być słychać...
Książka dla tych, których to interesuje. ;) No wiecie - dobrze jest znać trochę Kraków przed czytaniem, znać parę nazwisk z krakowskiego światka (można przeczytać na przykład najpierw świetny, przezabawny i nostalgiczny "Mój znak" Illga), chociaż na pewno nie trzeba (tylko że z tą wiedzą będzie po prostu milej).
Ciepła książka o wspaniałym człowieku i jego fascynującym życiu. Z kilkoma gorzkimi opowieściami o współczesnej polskiej medycynie i o Krakowie, który - co wiedzą wszyscy, którzy w nim mieszkają, poza Majchrowskim, rzecz jasna - przez nieudolnie rządzących ostatnio zwyczajnie podupada. Jest też obszerna część o PRLowskiej rzeczywistości - świetny kubeł zimnej wody dla tych, co codziennie na forach internetowych piszczą, że "za komuny" to każdy u lekarza pomoc dostał i to jaką łohoho.
I tak o. Warto. O ile kogoś to kręci. ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz