Wrześniowy kącik zapowiedzi.

Wrześniowy kącik zapowiedzi.

Mam mało czasu na recenzje (chociaż i tak więcej, niż latem), ale z zakładek wylewają już mi się zapowiedzi potencjalnie interesujących książek.

1. Na początek coś dla mojego syna - kolejny tom "Magicznego drzewa". W naszym domu ekscytacja dziecka sięga granic wytrzymałości. W księgarniach od 6. października (chociaż my robimy sobie listę na krakowskie Targi Książki i tam mamy zamiar uzupełnić zapasy na zimę).


2. Kolejna zapowiedź z cyklu kolejna część cyklu ;) - drugi tom "Domu Tajemnic". Do kupienia dopiero piątego listopada. O pierwszym tomie pisałam TUTAJ.


3. W listopadzie także ukażą się piękne nowe wydania polskiej poezji. Świetna okazja do uzupełnienia biblioteki (mam poważne braki w tym temacie). Świetne okładki staranne opracowanie. Wszystko od wydawnictwa Algo.








4. To samo wydawnictwo, co powyżej, ponowne wydanie klasyki, ale z nieco innej beczki. Dwunastego listopada ukaże się bardzo widowiskowe wydanie książek o Sherlocku. Ja mam ebooka i zdecydowanie akurat w tym przypadku mi wystarczy, ale gdyby ktoś miał ochotę na wersję papierową - ta jest do rozważenia.
5. Nowa książka Brandona Mulla - pierwsza część kolejnego cyklu jego autorstwa. Pisałam już o "Baśnioborze", w którym moje dziecko jest zakochane bez pamięci (pisałam o tym TU). Kolejne książki tego autora na pewno zatem także znajdą się w naszym domu. Piątego listopada w księgarniach (widać wszyscy wydawcy celują już w kupujących prezenty gwiazdkowe).


6. Zapowiedzi od wspaniałych Zakamarków też są niczego sobie. Dwie nowe książki Widmarka - jedna ze starej serii o Lassem i Mai, a druga z nowej serii - też detektywistycznej, ale dla nieco starszych czytelników, którzy już z poprzedniej serii trochę wyrośli. Premiera "Tajemnicy wyścigu 22. października, a drugiej książki 29. września.



7. I jeszcze jedna rzecz od Zakamarków - nowa książka autorki wspaniałej Nusi. 24. września poznamy Tolę i Benię. To jest ten moment, w którym żałuję, że nie mam komu kupić tej książki, bo w domu nie mam już przedszkolaków.


8. Nowa książka jednego z bardzo lubianych przeze mnie etnografów - Antoniego Kroha. Kolejna listopadowa premiera. Będę musiała sobie kupić pod choinkę. :) Tym razem głównie o sztuce ludowej. :)


9. Koniecznie muszę wrzucić też jakiś komiks - padło na "Mysią straż" od Bum Projekt (już październiku).


10. I dwie nowe książki z serii "Czytam sobie - fakty". Do kupienia 24. września. O dwóch innych książkach z tego cyklu pisałam już TUTAJ. Ciekawa jestem zwłaszcza tej części o Murze Berlińskim.




I to tyle.
:) :)
10 książek mojego życia.

10 książek mojego życia.

Zwykle nie biorę udziału w łańcuszkach.
Zazwyczaj są głupie, zajmują czas, uwagę i w ogóle - są złem w stanie czystym.
Tym razem jednak postanowiłam się złamać, bo przeczytałam wiele ciekawych list znajomych dalszych i bliższych, dziennikarzy, blogerów i całej masy innych ludzi; co najdziwniejsze - czytanie tych list sprawiało mi przyjemność.

Dwa razy ktoś poprosił mnie, żebym udostępniła swoją listę, ale nie miałam do tego głowy.
Poza tym nie umiałam wybrać tylko dziesięciu książek.

Będzie więc lista książek, które były dla mnie kiedyś ważne, do których z sentymentu wracam (czasem tylko we fragmentach), które znaczyły coś dla mnie kiedyś, albo znaczą coś dla mnie teraz; są subiektywnie istotne z powodów osobistych. Nie będzie to zatem lista najlepszych książek, jakie czytałam, uprzedzam. :)

1. "Opowieść dla przyjaciela" Haliny Poświatowskiej - z powodu nastoletnich fascynacji. Niektóre fragmenty do dziś znam na pamięć. Ba! Kiedyś się celowo uczyłam całych stron, żeby wygłosić je konkursie recytatorskim. Do dziś przy czytaniu odczuwam lekkie dreszcze.



2. Ania, Emilka i (zwłaszcza!) Jane stworzone przez Lucy M. Montgomery. Do dziś pamiętam te wzruszenia. Książki dzieciństwa.




3. "Lód" Jacka Dukaja - bo po tej książce zrozumiałam, że nigdy nie będę pisarką. Nie ma sensu pisać, jeśli nie można pisać tak dobrze. A tak dobrze pisać nigdy nie będę umiała. Porzuciłam wtedy swoją pożalsięboże prozę, rozpoczętą lata wcześniej i poprawianą przez kilka lat, nigdy nie skończoną. Trzeba znać swoje ograniczenia. Cholerny Dukaj, jak można tak władać językiem?


4. "Amerykańscy bogowie" i "Nigdziebądź" Gaimana - bo to były pierwsze książki pana Neila, które przeczytałam i dzięki nim zostałam bałwochwalczo wielbiącą fanką jego dzieł. Ma u mnie w domu osobną półkę.


5. Wiersze Szymborskiej. Czytywałam je na cmentarzu. Nie z dziwnych powodów, co to to nie. Po prostu z rodzicami mieszkaliśmy w małym mieszkaniu i ciężko było w nim o ciszę i spokój. Nie miałam też w zasadzie całkiem własnego pokoju, więc w ładne dni chodziłam na spacer na cmentarz. Tam było cicho. Były też ławki. I czytywałam tam wiersze. Bo jakoś tak. Taką dziwną nastolatką byłam.
Poza tym to uwielbiam Szymborską do dziś i jest dla mnie bardzo ważna.

6. "Bar McCarthy'ego" McCarthy'ego i "Ulica Marzycieli" Wilsona, bo dzięki tym książkom pierwszy raz na poważnie odkryłam literaturę brytyjską (zwłaszcza irlandzką). Poza tym jak próbowałam sobie przypomnieć dzisiaj wszystkie książki, które utkwiły mi w pamięci, to jakimś cudem te dwie przyszły mi do głowy jako jedne z pierwszych.


7. Muminki - bo dzięki nim poznałam skandynawską literaturę dziecięcą, którą cenię sobie bardzo po dziś dzień. Poza tym Muminki są cudowne. :)

8. "Boże igrzysko" Normana Daviesa - pierwsza książka, która tak naprawdę pozwoliła mi poznać historię Polski w sposób spójny i zrozumiały. Szkolna historia, strasznie nielogicznie podana i poszatkowana, nie przyniosła mi wiele pożytku. Dopiero Norman i pomógł poukładać sobie wszystko w głowie.


9. "Niewinny antropolog" Nigela Barleya - bo przeczytałam go na pierwszym roku studiów i, kiedy przypomina mi się ta książka, przypomina mi się także sala wykładowa na Grodzkiej, bezstroskie studenckie czasy, bar mleczny, kilku mniej lub bardziej zacnych profesorów i w ogóle - łezka w oku.


10. "Mistrz i Małgorzata" Bułhakowa - bo od tej książki z kolei zaczęła się moja przygoda z literaturą rosyjską. Na dodatek moja pierwsza wizyta w krakowskim teatrze to było pójście na wielogodzinny, nocny spektakl Lupy w Starym. "Mistrz i Małgorzata" w wersji niezapomnianej.



Wyszło banalnie, ale te najważniejsze książki często są banalne.
Chciałam jeszcze dodać kolejne dziesięć, bo jak już zaczęłam rozpamiętywać, to rzucili się na mnie Kafka, Bracia Lwie Serce, Lew Aslan, nawet Harry Potter we własnej osobie; mogłabym tak bez końca.
Pozostawiłam więc tylko te subiektywnie szczególne książki. Chociaż pewnie za rok przypomniałabym sobie zupełnie inne.
Wszystkie moje mamy

Wszystkie moje mamy

Trudno rozmawia się z dzieckiem o wojnie.
Trudno w ogóle zacząć rozmawiać z dzieckiem na temat Holokaustu.
Dużo trudniej o tym rozmawiać, niż o seksie, czy o narkotykach.


Wojna jest w wyobraźni dziecka czymś bajkowym. Walkami transformersów, bitwami Lego Chima, walką Batmana ze złem.
Wojna jest też zabawą - dziewczynki i chłopcy, nawet najbardziej pacyfistycznie wychowywani, prędzej czy później biegają po podwórkach i walczą na drewniane miecze, strzelają do siebie z pistoletów z patyków, kryją się za drzewami, tłuką się, prowadzą wojenne rozgrywki na niby. Widzę to codziennie, nasze sosnowe miecze poszły w drzazgi tego lata podczas jednego z wielu starć.
Kiedy więc próbujemy dotrzeć do dzieci z przekazem znacznie mniej rozrywkowym, nie jest łatwo.
- A co zrobimy, jak zobaczymy niemieckich żołnierzy? - spytał Dawid. [...]
- Zakradniemy się w nocy do ich obozu i zabierzemy wszystkie pistolety. I jeszcze nasikamy im do hełmów - zachichotał.
Obsypana nagrodami (i słusznie!) książka Renaty Piątkowskiej pomaga trochę w sprowadzeniu rozmowy na mniej bajkowe tory.


Kiedy przychodzi prawdziwa wojna, nic nie jest już zabawne. Dom naprawdę przestaje być domem, pod gruzami giną wszystkie zabawki, a tata pewnego dnia nie wraca do domu.
Główny bohater to pan Bauman, który opowiada o swoim wojennym dzieciństwie żydowskiego chłopca. I tłumaczy młodemu czytelnikowi, czym była łapanka, getto, głód, tyfus... Tłumaczy, opowiadając swoje ponure dzieciństwo w okupowanej Warszawie. Pozornie dość lekkim tonem, gładkim językiem, czasami wręcz na przykładzie zapamiętanych zabaw. Do tego opowieść okraszona jest świetnymi ilustracjami Macieja Szymanowicza.


Szymon Bauman był dzieckiem uratowanym przez Irenę Sendlerową i przez cały łańcuch ludzi dobrej woli. Dzięki temu mógł naszym dzieciom opowiedzieć tę historię.
- Wiesz, synku, tak naprawdę to nie nazywasz się Szymon, tylko Staś. Zapamiętaj, jesteś Stanisławem, Staszkiem - powtarzała. - A na nazwisko masz Kalinowski.
Ta książka nie sprawi pewnie, że dzieci przestaną się bawić w wojnę. Ale pomoże pamiętać o tym, co powinno być pamiętane.
I pomoże na chwilę przywrócić właściwy porządek świata - nie ma nic zabawnego w prawdziwej wojnie. Po prostu warto, żeby dzieci o tym wiedziały.



Z tej samej serii ukazały się także:






Metryka nocnika

Metryka nocnika

Ja lubię historię życia codziennego, moje dziecko lubi historię wynalazków, więc czułam, że Wydawnictwo Albus trafiło swoją "Metryką" idealnie w nasze upodobania.


Książka jest merytorycznie bez zarzutu - rzetelna i dopracowana. 
Autorka - Iwona Wierzba, bibliotekarka z trzydziestoletnim stażem - bardzo chciała być możliwie jak najbliższa prawdy. Zarzuciła więc nas datami i pojęciami. Nie mam nic przeciwko temu, lubię porządnie wykonaną robotę, ale ja nie jestem dzieckiem, a książka jest przeznaczona dla dzieci. 
Wydawnictwo nie podaje rekomendowanego wieku odbiorcy, ale - wnioskując z materiałów prasowych ("Mam nadzieję, że nasza nowa książka będzie fascynującą lekturą dla czytelników w każdym wieku") - celuje także w kilkulatki i dzieci wczesnoszkolne. To samo sugerują śliczne, subtelne, zabawne i naprawdę udane ilustracje Marianny Sztymy oraz prosta planszówka na obwolucie.



Muszę więc na samym początku zaznaczyć, że książka jest zdecydowanie dla starszaków, chyba że rodzice chcą omijać trudne zdania, na pewno za trudne dla przedszkolaka (ale i dla rozgarniętego, dużo czytającego siedmiolatka często nie do ogarnięcia), np.:
Zgodnie z przekazami historycznymi właśnie w toalecie Marcin Luter - niemiecki teolog i inicjator reformacji, współtwórca luteranizmu - wypracował swoje reformatorskie założenia.
Dla kogo to jest napisane? Łyknę te "przekazy historyczne", ale teolog, inicjator, reformacja, luteranizm, reformatorskie i założenia w jednym zdaniu??? I jest to tylko przykład, bo tego typu kwiatków jest sporo. Ja jestem dorosła, ale jeśli mam to dać do samodzielnego czytania mojemu dziecku, to ono będzie albo do mnie przychodziło na tłumaczenie co drugiego zdania, albo rzuci tą książką w kąt. A szkoda by było, bo to bardzo wartościowa pozycja.


Mamy tutaj - pisane "pod dzieci" zabawne anegdotki o brodzeniu w kupach na ulicach miast, opisy nowatorskich toalet dawnych władców, historię papieru toaletowego i sporo edukacyjnego - było nie było - smrodku o higienie. 
Natomiast wartość kalendariów przed każdym rozdziale doceni dopiero dziecko, które już ma jako takie pojęcie o upływie czasu i o historii; ale są one tam niewątpliwie potrzebne, bo pozwalają zbudować sobie obraz rzeczywistości, w której żyli bohaterowie chronologicznie poukładanych rozdziałów.



Dzieci w wieku przedszkolnym i wczesnoszkolnym uwielbiają tematy fekalne. Taka jest przykra prawda ;), więc książka tematyką trafia znakomicie w ich zainteresowania. Szkoda byłoby, żeby się zniechęciły do historii czy do zgłębiania wiedzy, więc doradzam towarzyszenie w lekturze. Nie ukrywam, że spodziewałam się czegoś bardziej przypominającego "Zjedz to sam" Mizielińskich, tylko odrobinę bardziej merytorycznie zaawansowanego. 

Ale nie szkodzi. Znam dwunastolatkę, która "Metryką" jest zachwycona. Mój siedmiolatek czyta z ciekawością, ale ze mną - musimy bowiem przystawać przy tej mnogości nazwisk, "przemysłowej produkcji celulozy", czy Królowej Wiktorii, która była "użytkowniczką opatentowanej i skonstruowanej przez Thomasa Crappera pod koniec XIX wieku miski klozetowej ze spłuczką". Za dużo tych karkołomnych konstrukcji. Są one, owszem, po głębszym skupieniu nieletniego, zrozumiałe dla niego, ale kiedy jedno wyzwanie goni drugie, dziecko się rozprasza. 

Obwoluta książki jest zadrukowana od spodu grą planszową, typową rzucanką, tylko że nad polami ma upchnięte kolejne daty i fakty. Miły dodatek dla młodszych dzieci, bo nieumiejące czytać i tak z tego nic nie wyniosą; umiejące pewnie już wyrosły z rzucanek i - żeby zapamiętać np. datę wydrukowania Biblii Gutenberga, musiałyby w ogóle wiedzieć, czym ona jest i czemu to ważne - inaczej i tak nie zapamiętają. 


Podsumowując - książka bardzo dobra, ale przekonanie, że jest ona dla dziecka w każdym wieku, bardzo błędne. Z jednej strony niektóre teksty, gra, niektóre ilustracje (ale te akurat są tak dobre, że trudno się do nich przyczepić) - celowane w dzieci wczesnoszkolne, wręcz późnoprzedszkolne. Z drugiej - czasami język bardzo sztywny, formalny, naszpikowany nazwiskami, datami i trudnymi wyrazami. 
Jestem za tym, żeby dzieciom podnosić poprzeczkę, ale nie jestem pewna, czy to akurat jest dobry sposób. Mój syn lubi poznawać nowe, trudne wyrazy, ale nie, kiedy musimy mu tłumaczyć z polskiego na nasze całe długie, kręte zdania. 

Innymi słowy - książka świetna, ale target niejasny. ;) 
Sierpniowy kącik zapowiedzi.

Sierpniowy kącik zapowiedzi.

Lipcowego kącika nie było, bo są wakacje.
Nie czytam prawie w ogóle, bo są wakacje.
Wakacje są strasznie pracowite, zwłaszcza kiedy ma się dzieci. I upał. Albo się z tymi dziećmi wyjeżdża. W upał. I w ogóle.
No ale sierpniowy, krótki kącik jest. :)

1. Egmont wyda wreszcie po polsku Wonder Woman. W sprzedaży od jutra. Dla fanów komiksów o superbohaterach (mój syn ma fazę na superbohaterów i - w ramach edukacji genderowej ;) - muszę mu też Wonder Woman podsunąć).


2. Znowu Munro. Wiem, pewnie nigdy i tak nie przeczytam wszystkiego, co napisała, ale ponieważ to są - zakładam z góry - dobre książki, to informuję uprzejmie, że.
Do kupienia w pierwszej połowie września.


3. Wspomnienia o Hellerze, napisane przez jego córkę. Potencjalnie bardzo ciekawe.
W księgarniach od 19. września.


4. Nowa książka autorki Adriana Mole'a. Lubię Sue Townsend. Lubiłam kiedyś Adriana.
W sprzedaży już za tydzień.
5. Od Zakamarków - nowy Pomelo dla maluszków. Informacja dla rodziców najmłodszych czytelników. Pomelo jest super. Do kupienia już od 27. sierpnia.


6. Od Wydawnictwa Widnokrąg - pięknie ilustrowana historia poczty. Zakładam, że będzie to coś w rodzaju "Kroniki nocnika" (recenzja wkrótce), czyli historia pewnych elementów życia codziennego w wersji dla dzieci.
Dostępne we wrześniu.


7. Na koniec hit nad hity - jako miłośnicy Walliamsa i jego "Babci rabuś" - nie możemy się doczekać kolejnej książki tego autora. Przebieramy niecierpliwie nogami, a trochę nam tego przebierania jeszcze zostało, bo premiera dopiero w październiku. Ale beware. :)


Baśniobór

Baśniobór

Dawno mnie tu nie było, ale są wakacje, czyli dzieci mają wolne, a dorośli wręcz przeciwnie. ;)
Ponieważ nie mam za wiele czasu na czytanie, to dzisiaj krótka recenzja wakacyjnej obsesji mojego syna. Żadna nowość, ale jeśli ktoś jeszcze na tę książkę nie trafił ze swoim dzieckiem, to warto się nią zainteresować.


W zeszłoroczne wakacje moje dziecko żyło "Magicznym drzewem". Płakało, że nie ma więcej tomów i ogólnie przeżywało bardzo. W tym roku syn chwycił za "Baśniobór". Kiedyś przeczytaliśmy już razem pierwszy tom, ale przeszedł bez echa. Tym razem syn wrócił do tej książki sam i zassało go na amen. Czyta tom za tomem, emocjonuje się ponad miarę.

Przyznaję, że to bardzo zgrabnie napisana książka. Brandon Mull stworzył świetny, może trochę wtórny, ale wciągający świat i wyrazistych (chociaż niezbyt skomplikowanych) bohaterów.

Kendra i Seth są zmuszeni spędzić wakacje u dziadków. Oczywiście spodziewają się nudy i, oczywiście, żadnej nudy nie zaznają. Dziadkowie są strażnikami tajnego rezerwatu dla magicznych stworzeń (w większości niebezpiecznych i niekoniecznie sympatycznych), którego tajemnice odsłaniają przed dziećmi, mając nadzieję, że kiedyś to młodzi zostaną nowymi strażnikami boru.

Seth jest nieznośny i bez przerwy pakuje się w kłopoty (och, jak ja bym go złapała za fraki z przyjemnością - zadziwia mnie, jakim cudem dziadkowie nie zechcieli go od razu oddać na pożarcie demonom), Kendra jest, rzecz jasna, rozsądna i rzeczowa (tak na marginesie - chciałbym kiedyś przeczytać książkę dla dzieci, w której to dziewczynka byłaby tą bardziej przebojową postacią).
Oboje mają stosować się do istotnych dla bezpieczeństwa reguł, ale Seth je łamie i doprowadza rezerwat na skraj przepaści.
Potem trzeba to odkręcić, walczyć z paskudną wiedźmą, dogadywać się z satyrami, królową wróżek i uciekać przed demoniczną kukłą Mendigo (świetna, naprawdę straszna postać, swoją drogą). Wszystko to pełne schematów (na myśl przychodzi niemal natychmiast na przykład Spiderwick), ale i tak książka jest bardzo dobrą, solidną, porządnie napisaną i porywającą pozycją dla dzieciaków, trafiającą idealnie w gust i potrzeby ucznia podstawówki (a ja też czytałam bez bólu i zgrzytania zębami - jeśli tylko się pamięta, że to książka dla dzieci, można się przy niej nieźle bawić).

Wydawca na okładce twierdzi, że to książka dla dzieci od dziewiątego roku życia, ale mój syn nie ma jeszcze siedmiu lat i już ją uwielbia, więc sądzę, że wiek okładkowy może być zawyżony (no, chyba że dziecko jest bardzo strachliwe, bo scen wyjątkowo ponurych, nawet dość drastycznych, jest w tej książce - w zasadzie w każdym tomie - bardzo dużo; ostrzegam lojalnie).

Poza tym - co nie bez znaczenia w lipcu - książka jest bardzo wakacyjna. Pierwsze tomy dzieją się zawsze w letnie wakacje (cóż, Voldemort też zawsze czekał do końca roku szkolnego, żeby zaatakować Harrego na spokojnie, kiedy już dzieciak miał za sobą przynajmniej większość istotnych lekcji), przygody zazwyczaj kończą się w miarę dobrze (ale nie za dobrze, wszak książka ma pięć tomów, musi być jakiś cliffhanger), a dziecko może zarówno odetchnąć, jak i przebierać nogami z ciekawości, co też stanie się w kolejnej części (a autor nie żałuje sobie, czerpiąc pełnymi garściami z różnych mitologii i wprowadzając co chwila nowego potwora).


No więc tak - chcecie spacyfikować w czasie wakacji swoje dorastające potomstwo? Wręczcie dziatwie "Baśniobór" - ja od miesiąca nie słucham o niczym innym. I sama podczytuję, żeby przynajmniej z grubsza wiedzieć, czemu dziecko nagle zaczyna uważać, że powinno pić mleko morsa, albo zmontować własny "zestaw kryzysowy".

Brandon Mull naprawdę wie, jak trafić do dzieci. Inne książki tego autora mamy już zapisane w kolejce do przeczytania.

Matka feministka.

Matka feministka.

I kolejna książka o macierzyństwie. Tym razem z polskiego podwórka, o problemach matek w naszym kraju, w którym, jak niedawno napisała niezawodna Naima:
Matki małych dzieci, decydujące się na trud samotnego macierzyństwa? Kombinujcie same, jak związać koniec z końcem, bo gminy likwidują gdzie mogą żłobki, przedszkola i świetlice, zostawiając wam swobodę wyboru między prywatną nianią lub prywatnym „klubem malucha” założonym przez przedsiębiorczego biznesmena omijającego radosną nazwą wszelkie wymogi sanitarno-techniczne odnośnie żłobków czy przedszkoli. Fundusz alimentacyjny zlikwidowano już lata temu.
Rodzice z więcej niż jednym dzieckiem? Dostaniecie laurkę za rozrodczość, pochwałę z ambony, ulgę podatkową za dwójkę dzieci i kartę zniżkową do muzeów, jeśli jest was sześcioro lub więcej – ale na miejsca w żłobkach i przedszkolach macie jeszcze mniej szans niż samotne matki. Nie liczcie też na elektroniczny podręcznik, dzięki któremu dziecko nie będzie się uginać pod plecakiem. Ani na to, że najmłodsze odziedziczy książki po starszych, jak to wy robiliście w podstawówce za komuny – obecnie co roku musicie wydać dwie pensje na podręczniki jednorazowego użytku. Nie liczcie też za bardzo na zajęcia dodatkowe w szkołach, problemy z nauką rozwiązuje prywatny korepetytor, nie nauczyciele. Czy już mówiłam o świetlicach? A o likwidacji etatów szkolnych pielęgniarek/higienistek/dentystów?

Agnieszka Graff, która po tym, jak urodziła dziecko, ukierunkowała (przynajmniej w znacznej części) swoją działalność na problemy matek w naszym kraju. Z jej przemyśleń związanych z tą działalnością powstała "Matka feministka"; książka między innymi o tym, że nawet polski feminizm traktuje temat macierzyństwa po macoszemu. Jakby nie mógł znaleźć miejsca dla kobiet, które po porodzie nadal są feministkami, mimo że wybrały (lub los za nie wybrał, bo i tak często bywa) "siedzenie" z dzieckiem w domu. I teraz czasami potrzebują wsparcia, ale wsparcie jest przez społeczeństwo odbierane jednym zdaniem, królującym w komentarzach internetowych pod artykułami o potrzebach matek: "nie za moje pieniądze".
Nie da się zbudować więzi z małym człowiekiem, nie spędzając z nim czasu. Aby zostać matką, trzeba być tam, gdzie nasze dziecko, czyli, nie czarujmy się, najczęściej w domu. Można jednak i należy pytać: na jak długo, na jakich warunkach i kto ma za to zapłacić?
Dawno nie czytałam czegoś równie wyważonego i mądrego na temat polityki społecznej.
Problemem kobiet jest także to, że to one głównie sprawują funkcje opiekuńcze dla swoich niepełnosprawnych dzieci i rodziców, i tu także nie dostają wsparcia. A zawody opiekuńcze, w końcu tak w Polsce sfeminizowane, jak przedszkolanki, pielęgniarki, położne, pracownice społeczne, to zawody najmniej prestiżowe, najsłabiej opłacane, mimo że tak są potrzebne i tak bardzo wymagające.
Niesamowite było dla mnie to, jak w "Mundrej" niedawno czytałam o tym, że w Szwecji położna jest jednym z najlepiej płatnych, z najbardziej prestiżowych zawodów. Być może po tym najbardziej widać przyjazność, "ludzkość" państwa - po stosunku społeczeństwa do zawodów opiekuńczych, tych najbardziej potrzebnych słabszym i chorym.
Nie da się dylematów związanych z macierzyństwem sprowadzić do zgrabnego hasła: "dajmy kobietom wybór". Cóż to za wybór: urodzić, albo poczekać do trzydziestki, a może i czterdziestki, ryzykując kłopoty z płodnością? Albo taki: zostać w domu z maluchem i nie mieć co włożyć do garnka, czy może oddać do żłobka i umierać z niepokoju i tęsknoty? To nie są żadne wybory. [...] macierzyństwo to pasmo kryzysów i konieczności.
Bardzo bym chciała, żeby ta książka była lekturą obowiązkową każdego parlamentarzysty. Niestety, polski rząd ma taki sam stosunek do matek jak polskie społeczeństwo.
Agnieszka Graff stawia szereg pytań, które - mam wrażenie - nigdy na poważnie na mównicy sejmowej nie padły. Na przykład:
Czy społeczeństwo ma jakieś szczególne zobowiązania wobec rodziców małych dzieci? Czy należy przyjąć, że opieka to praca o wymiernej wartości - praca na rzecz całej wspólnoty? [...] Czy chcemy, by matki małych dzieci były ubezpieczone, nawet jeśli nigdy nie pracowały zawodowo? [...] Czy chcemy, płacąc podatki, składać się na szczególne ulgi i świadczenia dla rodzi wielodzietnych? Dla rodzin wychowujących dzieci niepełnosprawne?
Ktokolwiek zapragnie w Polsce rozpocząć poważną debatę na te tematy, musi liczyć się z agresją [...]. Jeśli wierzyć forom internetowym, większość Polaków ma na każde z powyższych pytań gotową i zwięzłą odpowiedź, a brzmi ona: "NIE". Dłuższa wersja jest mniej więcej taka: "Nie za moje podatki. [...] Dość tych roszczeń". [...]
"Trzeba było nie rozkładać nóg" - oto co mieli do powiedzenia internauci, którzy swego czasu komentowali na forach protesty "alimenciar" [...]. Podobne reakcje towarzyszyły głodowym protestom zdesperowanych kobiet z wałbrzyskiej dzielnicy Biały Kamień, które w 2008 roku próbowały przeciwstawić się brutalnym eksmisjom. Były wśród nich matki małych dzieci i kobiety w ciąży. Tymczasem na forach [...] chwalono decyzję władz, by odciąć głodującym wodę, prąd i gaz. [...] W mniemaniu komentatorów społeczeństwo nie ma żadnych zobowiązań wobec pozbawionych środków do życia samotnych matek i ich dzieci. Co ciekawe, uciekający przed odpowiedzialnością ojcowie nie zajmowali wcale uwagi forumowiczów.
Mam cytować dalej?
Może lepiej nie. Przeczytajcie sami. To książka, która odpowiada na pytanie: dlaczego w Polsce rodzi się za mało dzieci? Ale też książka, która trochę podpowiada, sugeruje (choć wiadomo, że nie daje gotowych i idealnych rozwiązań), jak to choć trochę zmienić. Świadczenia społeczne dużo kosztują, ale przynoszą - w długofalowej perspektywie - ogromne zyski. Tylko że zyski niemierzalne podczas jednej kadencji.
Inna sprawa, że - żeby zmienić prawo - trzeba zmienić nastawienie społeczne, a to się może prędko nie udać.
Pewnie więc nadal nic się nie zmieni, a Polki będą, owszem, rodzić na potęgę, ale za granicą. I nie bez powodu.

A w kraju nad Wisłą nadal panowie w sejmie będą się zajmować głównie podsłuchami.
Copyright © 2014 Na regale , Blogger