Zwiadowcy

Zacznijmy od tego, że napis na okładce jest niedorzeczny. Według rekomendacji książka "przywodzi na myśl Władcę Pierścieni". Noo, powiem Wam, że tak, owszem - i tu i tu strzelają z łuku. Ale poza tym to cóż... Nie. Nie przypomina.


"Zwiadowcy" to cykl, który ma dwanaście części, ale ja będę pisać tylko o pierwszej, więc wszelkie uwagi mogą okazać się nietrafione, jeśli kolejne części są lepsze.
Moim głównym zarzutem jest to, że książka jest nijaka. Nie ma w niej nic świeżego, nawet "element komiczny" jest oklepany.

Mamy tutaj zacnego barona, który wychowuje na zamku sierotki po swoich żołnierzach (taki dobry pan). Sierotki w pewnym wieku zostają przydzielone do stosownych profesji i są kształcone w kierunku, do którego mają predyspozycje. Jedna z sierotek głównych - piętnastoletni Will - trafia pod skrzydła głównego zwiadowcy, żeby uczyć się od niego fachu. Przez pierwszą połowę książki, która ma 300 stron, nic się zatem nie dzieje. Will uczy się strzelać, jeździć na koniku, a wszyscy dorośli uważają, że ma wybitną inteligencję, bo skusił jabłkiem kucyka, żeby go złapać. No topsz... Mamy też drugą sierotkę - wybitnie uzdolnionego adepta sztuki rycerskiej, który jest paskudnie prześladowany przez starsze roczniki (tutaj możemy sobie pogadać o bullyingu i tak dalej - fragment może się przydać w celu edukacyjnym, powiedzmy).

Jakieś 50 stron przed końcem książki zaczyna się akcja. Mamy czarny charakter, pada kilka trupów (ale opisy nie są szczególnie drastyczne, w ogóle mało w tej książce fragmentów strasznych, głównie wszyscy się przechadzają, noszą wodę, wdają się w bójki od czasu do czasu; no taki luzik dla dzieci, które nie lubią zbyt silnych emocji).

Mało jest szczegółów świata, w którym żyją dzieciaki, wiemy coś o czarnym charakterze i jego dziwnej armii (trochę przerobione orki z "Władcy", jeśli ktoś już bardzo chce się doszukiwać Tolkiena), coś tam wiemy o ilości prowincji, z których składa się kraj (?) sierotek, i takie tam drobiazgi. Nie za wiele.

Autor radośnie operuje kalkami i stereotypami. Kucharz musi być gruby, dziewczęta cechuje "większa subtelność, niż chłopców, którzy naturalną koleją rzeczy dążą raczej do tego, by znaleźć się w Szkole Rycerskiej. Co więcej, o ile chłopcy zazwyczaj skłonni byli rozwiązywać problemy przy użyciu siły, na dziewczętach można było polegać, iż zechcą posłużyć się zamiast tego rozumem". Niby z grubsza prawda (no, powiedzmy, uśredniając bardzo...), ale nie cierpię takiego generalizowania, a sporo tego tutaj mamy. W ogóle autor sprawia wrażenie dość niewprawnego i naiwnego. Jakby sam był nastolatkiem.

To wszystko, co napisałam, niekoniecznie może sprawiać, że ta książka jest zła. Ma wielu fanów, więc pewnie coś w niej jest. Śmiem twierdzić, że właśnie to, że przez większość czasu sierotki głównie ze sobą gadają i się uczą, jest jej zaletą - dzieci często lubią takie bezpieczne książki, które tylko z rzadka wtrącają nieco akcji, żeby podnieść napięcie, ale szybko to napięcie rozładowują (nawet w takiej "Grze Endera" też główna akcja skupia się na ostatnich stronach, podczas gdy przez resztę książki/filmu dzieciaki głównie się uczą).

Nie wiem, jak jest w dalszych częściach. Pewnie dzieje się więcej, pewnie czytelnik ma rosnąć razem z bohaterami. Mnie książka znudziła okrutnie, ale mój siedmiolatek czyta ją (jeszcze jej nie skończył) z zainteresowaniem (chociaż bez wyraźniej pasji). Osobiście o wiele bardziej podobał mi się "Baśniobór". :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Copyright © 2014 Na regale , Blogger