Harry Potter i Przeklęte Dziecko

Harry Potter i Przeklęte Dziecko

Nie chcę nikomu psuć zabawy, więc o fabule napiszę tak mało, jak się da, ale muszę chociaż kilka słów o sztuce Jacka Thorne'a i J. K. Rowling. Będzie lakonicznie i pobieżnie, ale za to na świeżo.


Dzisiaj ukazała się wersja papierowa i kindlowa (w urodziny Rowling i Harrego Pottera), a wczoraj była premiera na deskach teatru w Londynie.

Ósma historia, 19 lat po wydarzeniach z ostatniego tomu (wyłączając epilog), Harry i Hermiona pracują w ministerstwie, Ron rozwija dalej prężny biznes magicznych dowcipów, Ginny pisuje sportowe artykuły do prasy, a ich dzieci chodzą do Hogwartu.

Albus, syn Harrego i Ginny, oraz Scorpius, syn Dracona Malfoya, przyjaźnią się i wpadają w bardzo istotne kłopoty, w które zaplątany jest także stary, oszalały z rozpaczy ojciec Cedrika Diggory'ego.

Scorpius jest cudowną postacią, inteligentnym geekiem z poczuciem humoru, Albus jest smutnym, złym na cały świat dzieciakiem, głęboko skonfliktowanym z ojcem, co popycha go do pakowania się w tarapaty (eliksir wielosokowy i zmieniacz czasu pojawiają się także na chwilę), a poza tym w magicznym świecie zaczyna dziać się wiele niepokojących rzeczy, które martwią walczących z czarną magią czarodziejów.

Więcej Wam nie napiszę, żeby nie psuć zabawy (polska wersja wyjdzie dopiero pod koniec października, więc i tak długo będziecie musieli się bardzo bronić przed spoilerami w internecie, jeśli nie czytacie w oryginale), ale powiem, że czytając czułam się, jakbym po długiej wędrówce wróciła do domu. I przyznaję - "Przeklęte Dziecko" ma o wiele mniej niejasności, niż oryginalna saga. Fabuła jest porywająca od samego początku do ostatniego słowa. Na dodatek wydaje mi się, że Rowling przy okazji chciała tą sztuką wyjaśnić te kilka rzeczy, które nie dawały spokoju co bardziej dociekliwym fanom serii.

Jasne, to jest, nie zapominajmy, sztuka teatralna, więc brakuje nieco obrazu tła (choć i tak sporo się dzieje) i wielu rzeczy trzeba się domyślać, ale ta forma wymusza konkret, nie owijanie w bawełnę i wyrazistość. Ma to swoje zalety. Są też sceny (jedna dzieje się na dachu pędzącego pociągu), które muszą być niesamowitym wyzwaniem dla teatru i zobaczenie ich na żywo stało się moim marzeniem (ale nie ma już biletów do połowy 2017 roku, sprawdzałam - a dalej nie sprzedają, więc moooże za parę lat...).

Na dodatek za kilka miesięcy będą w kinach "Fantastyczne bestie" - to najlepszy rok dla potteromaniaków od czasu premiery ostatniego filmu o Harrym. :D
Tru

Tru

Czasami książki kupuję kompulsywnie. Bo ładne, bo o nich głośno, bo mam zły dzień. "Tru" kupiłam jakiś czas temu, bo była wyprzedaż w Bonito, a ja uwielbiam ilustracje Emilii Dziubak.


Nie spodziewałam się absolutnie niczego. Byłam pewna jedynie ładnych obrazków. Nie zawiodłam się, ale przy okazji odkryłam, że to bardzo niezwykła książeczka, bo jest to bajka o - nie umiem tego lepiej nazwać - nierównościach społecznych.


Oczywiście, jest to także bajka o zajączku Tru, który ma duszę wynalazcy i dobre serce, ale w tle mamy samotną matkę - feministkę, która chodzi na manifestacje (i tak, pada słowo "feministka"), dzielnice biednych i bogatych, mamy zające bezdomne, które kiedyś mieszkały w bogatej dzielnicy, ale powinęły im się łapy; są małe podupadające biznesy staroświeckich rzemieślników, dzieciaki, które szpanują drogimi futrami oraz zające uciekające ze swoich domów przed czystkami.


Te wszystkie poboczne wątki to jedynie tło, czasem wyłącznie wzmianki. Głównym wątkiem jest opowieść zajęczego chłopca o tym, jakie rzeczy wynalazł i jak one zmieniły jego okolicę (a także zajęcze umysły), ale dorosły cały czas czuje zgrzyt. Dzieciak opowiada o nartach i jakby mimochodem o strzelaniu do swoich krewnych w odległym mieście. Albo o kosiarce do trawy i o wątku miłosnym między zajęczym kloszardem a dziewczyną ze straganu z kapustą.



Dziwna to książka i pełna niełatwych tematów do omówienia - jeśli ktoś chce, bo jeśli nie, to można pozostać przy wierzchniej warstwie - bajeczce o dobrym dzieciaku z głową pełną pomysłów.

Jeśli miałabym się do czegoś przyczepić, to jest to język - styl mnie nie powala i nie zachwyca. Jest poprawny, nijaki, przezroczysty. Owszem, wiem, że musi być prosty, bo książka jest dziennikiem dziecka, ale jednak - czegoś tam brakuje. Jakiegoś polotu i lekkości.

Być może to sprawia, że mimo wszystko nie uważam, że jest to jakieś nadzwyczajne arcydzieło. Zwłaszcza, że rynek książki dziecięcej od paru lat kwitnie wspaniale i moje wymagania są z roku na rok coraz większe.

Nie jest to jednakowoż wielki zarzut, bo książka jest króciutka, a i tak oferuje całkiem sporo. Nie jest banalna i miałka, ale gdybyż jeszcze miała jakąś iskrę, to by dopiero było... :)


Copyright © 2014 Na regale , Blogger