Dziewczynka, która uratowała Gwiazdkę.

Dziewczynka, która uratowała Gwiazdkę.

Pamiętacie "Chłopca, zwanego Gwiazdką"? Matt Haig postanowił kontynuować świąteczne pisanie i pozostać w Mikołajowym uniwersum, pisząc kolejną książkę o świętach.
Tym razem przenosi nas częściowo do wiktoriańskiego Londynu, gdzie dzieci czyszczą kominy, nie mają co jeść i nie mają nadziei, a sam Dickens przechadza się po ulicach i opiekuje kotami.

Przyznaję, że z ogromną przyjemnością sięgnęłam po kolejną książkę Haiga, bo poprzednia była bardzo dobrą, solidną, grudniową pozycją do czytania razem z dziećmi (i bez dzieci także). Jeśli dodać do tego zabawne ilustracje Moulda, robi nam się porządny świąteczny nastrajacz, póki co doroczny, bo podejrzewam, że kolejna część tej serii (która już istnieje po angielsku) ukaże się w Polsce przed przyszłoroczną Wigilią.


No ale do rzeczy.

Tytułowa dziewczynka to Amelia, która ma przerąbane, a życie tak smutne, jak tylko smutne może być życie dziecka w dawnym Londynie. Jakby tego było mało - przyszłość Doliny Elfów i całej Gwiazdki zależy od tego, czy ta właśnie, dramatycznie przez los poturbowana dziecina, nabierze trochę wiary w przyszłość i nadziei na lepsze jutro.

Ciężka sprawa, renifery już jadą na oparach nadziei, a niefrasobliwy i nieco głupkowaty Ojciec Gwiazdka postanawia odnaleźć Amelię w brudnym, pełnym biedaków mieście, by uratować to, co jest do uratowania.



Sama fabuła nie jest być może najbardziej porywająca na świecie, brakuje jej też tej świeżości, którą miał "Chłopiec, zwany Gwiazdką", ale Haig buduje arcyciekawe tło. Może nie zaskakujące dla dorosłego czytelnika, ale dla dziecka (raczej starszego, niż młodszego) to świat fascynujący w swojej ponurości, tragiczny i poruszający. A do tego książka jest - podobnie jak poprzednia część - przepięknie wydana przez Zysk.



Polecam z czystym sumieniem - przed Gwiazdką, na Gwiazdkę i po Gwiazdce.
Choć książka może być czytania bez znajomości pierwszego tomu, to jednak o wiele przyjemniej jest znać historię z poprzedniej części, bo wtedy znamy o wiele więcej szczegółów świata, w którym dzieje się cała historia, i to znacznie podnosi jej atrakcyjność. W sumie taki komplecik obu tomów będzie ładnie wyglądał obwiązany srebrną wstążką, leżąc pod choinką.

----
A na koniec:

Wesołych Świąt! I oby Mikołaj (czy kto tam Wam przynosi w grudniu prezenty, bo zdania są mocno podzielone) nie zapomniał przynieść Wam książek. :)





Kanada. Ulubiony kraj świata.

Kanada. Ulubiony kraj świata.

Idąc wciąż tropem książek o życiu w krajach, które są daleko, hen za oceanem, dzisiaj będzie o Kanadzie.

Katarzyna Wężyk podchodzi do Kanady od trochę nietypowej strony.
Wiemy przecież wszyscy, że Justin Trudeau jest spoko, że polityka imigracyjna udała się Kanadyjczykom jak mało komu (imigranci w Kanadzie rzadziej przebywają na zasiłkach, niż ludzie, którzy się w Kanadzie urodzili), że rząd mają równościowy i że w cudowny sposób nic się tam nie dzieje (ach, jak w Europie teraz wszyscy tęsknią za stagnacją i spokojem). Ale czy rzeczywiście?



Poza krótkim rysem historycznym mamy tutaj wywleczone brzydkie sekrety cudownego - mimo wszystko - kraju. Nie są to wielkie tajemnice, ale rzeczy, o których mało się mówi, o których poza Kanadą się chyba w ogóle zapomina. 

Wszyscy słyszeli, że USA ma za uszami wiele paskudnych występków związanych z ludnością rdzenną (słowo "Indianie" w Stanach jest pejoratywne, więc nie będę go tu używać), ale przecież Kanada wcale nie była lepsza. Nawet Zinn w swoim monumentalnym i wstrząsającym dziele ("Ludowa historia Stanów Zjednoczonych") pomija niemalże Kanadę, w której Pierwsze Narody (tak są nazywani w Kanadzie potomkowie rdzennych mieszkańców) nie miały wcale o wiele lepiej. Wciąż żyją ludzie, którzy byli brutalnie traktowani i wynaradawiani w obrzydliwych szkołach z internatem, do których kierowano dzieci z kanadyjskich plemion, by je "ucywilizować". To są ludzie głęboko skrzywdzeni, przenoszący traumę na kolejne pokolenia, a kobiety z rezerwatów są narażone na przemoc, a nawet na morderstwo, kilka razy bardziej niż reszta pań z kraju dobrobytu i syropu klonowego.

Tak, każdy ma jakiegoś trupa w szafie, a Kanada nie różni się pod tym względem od innych państw, mimo że pod wieloma innymi względami - trzeba to przyznać uczciwie - jest krajem niemal idealnym.

Lista grzechów jest dłuższa.
Są zbrodnie ekologiczne (roponośne piaski i całe zamieszanie wokół nich), są durne spory między frankofonami a resztą kraju, i tym podobne rzeczy, ale zdecydowanie najwięcej miejsca autorka poświęca tym zapomnianym mieszkańcom kanadyjskich rubieży, którzy pochodzą od Pierwszych Narodów. Oni są tak bardzo nieznani światu, że należy im się więcej miejsca i chętnie bym poczytała na ten temat coś jeszcze.

Nowy premier oczywiście, jako człowiek przemiły i szlachetny, składa wiele obietnic w sprawie poprawy sytuacji rdzennych mieszkańców swojego kraju, ale czy coś zdziała? Czas pokaże.
A tymczasem warto poczytać o Kanadzie. Bardzo ciekawa książka o bardzo mało eksploatowanym temacie. Kanada nie jest specjalnie znana w Polsce nawet pod kątem turystycznym. Czasem ktoś poleci nad Niagarę, czasem odwiedzi Wyspę Księcia Edwarda i tyle. A przecież to drugi, pod względem wielkości, kraj świata. Tam musi być coś ciekawego poza wodospadem i krainą Ani z Zielonego Wzgórza....

Dobry prezent pod choinkę, okładka ma śliczne, świąteczne kolorki. ;) Polecam.

Ameryka po nordycku.

Ameryka po nordycku.

Lubię czytać o USA. To jest olbrzymi, fascynujący kraj, który bardzo chciałabym kiedyś dokładniej zwiedzić. Byłam w Stanach kilka razy, ale głównie w okolicach wielkich miast, więc marzy mi się solidna objazdówka. Może kiedyś, jak już odłożę dużo pieniędzy i znajdę kogoś, kto na miesiąc zamieszka z moimi kotami, wybiorę się w taką podróż, ale póki co - lubię czytać o Ameryce, chociaż absolutnie nie chciałabym tam mieszkać. :)

Czytałam już różne rzeczy o Stanach, wspomnienia z podróży, reportaże o Ku Klux Klanie i Detroit, anegdoty Wałkuskiego i wiele innych. Tym razem to było coś z innej beczki - porównanie szczęśliwej, pieszczącej swoich obywateli Finlandii, do Stanów, w których nie ma nawet urlopów macierzyńskich, że o absurdalnych kosztach opieki medycznej nie wspomnę. Porównanie dwóch sposobów zarządzania socjalem, porównanie dwóch różnych mentalności.

Anu Partanen, fińska dziennikarka, wychodzi za Amerykanina i wyjeżdża z nim do Nowego Jorku, gdzie zaczyna się mierzyć z życiem w kraju o tak innym, od znanego jej, podejściu do swoich obywateli, że musi o tym napisać książkę. ;) Zestawia ze sobą dwa światy, z dwóch różnych biegunów. I wychodzi jej niemal jednoznaczny pean na cześć Finlandii z niewielkim przechyłem w kierunku Stanów Zjednoczonych, ale tylko w jednej dziedzinie - podejściu do talentów jednostki (Finowie, jak większość Skandynawów, są raczej wychowywani w poczuciu, że nie wypada mówić o swoich sukcesach choćby nie wiem, co; rzadko się też kogokolwiek chwali; Amerykanie są jednak zupełnie inni i to napędza przedsiębiorczość i innowacyjność - pozytywna motywacja, bejbe!). Całą resztę polityki socjalnej USA autorka miażdży i podkreśla jej nieludzkość.



Prawda jest taka, że nawet Polska służba zdrowia i polskie prawo pracownicze jawią się jako rajskie, kiedy porównamy je z amerykańskimi rozwiązaniami. Od dawna byłam przekonana, że w USA można mieszkać tylko, jeśli jest się zamożnym i zdrowym, bo inaczej jest się skazanym na długi i food stamps, zapewniające jedynie najtańsze jedzenie złej jakości. Mając wielu znajomych w Stanach, nawet wypowiadających się powściągliwie na temat swojego kraju, nie byłam w stanie wysnuć innych wniosków. Książka Partanen tylko to potwierdza.

Jeśli do tej pory nie mieliście pojęcia o nordyckiej teorii miłości, o szczegółach systemu edukacji w USA i Finlandii, a chcielibyście o tym poczytać (bardzo modny temat, bo Finowie mają najlepsze na świecie i najmniej opresyjne szkoły), jeśli kręci Was temat rozwiązań socjalnych w różnych krajach, albo jeśli planujecie emigrację do któregokolwiek z tych dwóch państw, o których jest książka - przeczytajcie koniecznie. :)

"Ameryka po nordycku" jest napisana bardzo porządnie, zgrabnie, bez owijania w bawełnę, bez zbędnego filozofowania i czyta się bardzo lekko, choć sporo w niej danych, które mogłyby nużyć (ale nie nużą). Widać, że autorka próbuje czasami bronić niektórych amerykańskich rozwiązań, jakby nieco z grzeczności i dlatego że czuje, iż nie powinna tak jechać ciągle po Stanach jak po łysej kobyle (no i poświęca te kilkadziesiąt stron na wychwalanie pozytywnego podejścia do życia wśród obywateli USA, w przeciwieństwie do depresyjnych i marudnych Finów - dogadaliby się z Polakami w tej kwestii), ale jednak - nie da się obronić pewnych spraw i widzimy, że teza jest jedna - Finowie robią socjal lepiej, dlatego są szczęśliwsi i zamożniejsi.

Foto z mojego pobytu w NYC. Więcej zdjęć z USA, nie tylko z NYC, do obejrzenia na moim drugim blogu rudawianki.blogspot.com


A co dokładnie i szczegółowo robią lepiej - musicie sobie sami przeczytać, bo to fajna książka jest. ;)
Dla ciekawych bardziej - fragment książki do przeczytania TUTAJ.
Copyright © 2014 Na regale , Blogger