Wigilia Małgorzaty

Wigilia Małgorzaty

Wydawnictwo Dwie Siostry wydało właśnie książkę bardzo nietypową.
Zwykle w okresie przedświątecznym ukazują się najróżniejsze radosne opowieści o Mikołaju, magii i śniegu. Taki czas. Ja to lubię, przyznaję. Poprawia mi to nastrój zepsuty przez ziąb, wilgoć i małą ilość światła dziennego. Wigilia Małgorzaty to książka zdecydowanie inna. Nie spodziewajcie się po niej elfów, rodzinnych kolacji i dzwoniących dzwoneczków. Myślę że właśnie z tego powodu wydawnictwo oznakowało ją, jako książkę dla dzieci od dziesiątego roku życia, chociaż tekstu w niej nie ma więcej, niż w Mamie Mu.


Małgorzata ma ponad osiemdziesiąt lat i spędza Wigilię sama. Nie dlatego, że nie ma z kim, ale dlatego, że jest już zmęczona, nie lubi wychodzić z domu i po prostu tak wybrała.
"Wcale nie jest tak, że wszyscy ją opuścili i trzeba się nad nią litować. Ma dwoje dzieci i wnuki. Ale rodzinne święta ją męczą."
Kiedyś urządzała wielkie święta u siebie, ale za wiekiem zaczęły trząść jej się ręce i przestała gotować. Potem zmarł jej mąż, który na koniec "zdziwaczał do reszty", umarła też jej przyjaciółka, brat, sąsiadka i wiele innych osób z jej pokolenia. "Wkrótce przyjdzie kolej na nią."


Od jakiegoś czasu nie wychodzi z domu - bo poza domem są bandyci. Bo można się przewrócić. Bo mogłaby zostać potrącona przez samochód. W swoim domu czuje się bezpiecznie, więc zamawia do domu mrożone posiłki, sprzątaczkę, pielęgniarkę, wszystko. Żeby nie musieć wychodzić. Do kościoła też już nie chodzi. Chociaż w domu też dręczy ją lęk - co, jeśli się przewróci i połamie? Ile dni będzie tak leżała, zanim ktoś ją znajdzie?
"Ten wieczór wigilijny spędzi więc tak jak w minione lata: zje kolację przed telewizorem. Przestudiowała program telewizyjny i zakreśliła kilka ciekawych propozycji specjalnie na Wigilię. Od paru dni wręcz nie może się tego doczekać!"

Staje się jednak coś nieoczekiwanego. Pod domem Małgorzaty psuje się czyjś samochód. Rodzina, która nim jechała, chce skorzystać z telefonu i toalety. Staruszka boi się bardzo, ale wpuszcza ich do domu. Wpadają tylko na chwilę i zaraz ich nie ma. Pojawiają się w jej życiu tylko na moment, ale uświadamiają jej, że może powinna jeszcze trochę pożyć, zamiast czekać tylko na śmierć.


Krótka to opowiastka i dość niezwykła. To książka nie o świętach, ale o przemijaniu. O starej kobiecie, która ma za sobą życie, które co prawda nieźle pamięta, ale to wspomnienia o kimś, kogo właściwie już nie ma. Jest tylko lęk obleczony w pomarszczoną skórę. Małgorzata cały czas spodziewa się najgorszego i zapomina, że może też stać się coś dobrego.


Trudno mi powiedzieć, dla kogo jest ta książka. Czy dla dzieci? Co one z tego zrozumieją? To znaczy - możemy z nimi porozmawiać, nawet powinniśmy z nimi porozmawiać o starości i przemijaniu, ale myślę, że dorosłych Wigilia chwyci za serce znacznie mocniej.


Niesamowite są tutaj ilustracje Pascala Blancheta - bardzo nastrojowe, beżowe, bardzo retro. Bez nich książka straciłaby prawie całą siłę wyrazu. Nie bez powodu autor zebrał za nie kilka całkiem niezłych nagród.


Przepiękna, starannie wydana książka dla starszych dzieci i dla dorosłych. Myślę, że bardziej nada się do czytania w okolicach Wszystkich Świętych, niż w okolicach Bożego Narodzenia. Nie kupujcie jej z myślą o radości i reniferach. To zupełnie inna bajka.
Pan Smrodek

Pan Smrodek

David Walliams, autor niezrównanej Babci Rabuś, potrafi pisać dla dzieci jak mało kto.
Czy przyszłoby Wam do głowy napisać książkę o kloszardzie? Kloszardzie, który nazywa sam siebie wagabundą i cuchnie tak potwornie, że autor książki zapisał prawie trzysta stron, opisując na różne sposoby okropność zapachu, jaki wydzielał. Czy może być coś fajniejszego dla dziecka w wieku wczesnoszkolnym, niż opowieści o bekaniu, smrodzie i bąkach? ;)


Odnoszę wrażenie, że pan Walliams nienawidził swoich rodziców, bo zarówno w Babci Rabuś, jak i w Panu Smrodku są oni postaciami karykaturalnymi (zwłaszcza matki, matki są najgorsze) i dość okropnymi (choć pod koniec zazwyczaj przechodzą umiarkowaną, ale jednak przemianę).

Chloe, główna bohaterka, która przyjaźni się z tytułowym żulem (cóż...), ma rodzicielkę, która nienawidzi brudu, aspiruje do bycia wyrafinowaną i szlachetnie urodzoną, chce zostać prezydentem, który zlikwiduje wszystko, co ordynarne i proste (jak bezdomni i hamburgery), a na dodatek w obrzydliwy sposób faworyzuje młodszą córkę, starszą pogrążając w depresji. Po prostu paskudne babsko. Zatem przyjaźń Chloe z Panem Smrodkiem musi pozostać w ukryciu.

Chloe, nielubiana w szkole i źle czująca się we własnym domu, znajduje w starym kloszardzie powiernika i zaprasza go do zamieszkania w ogrodowej szopie. Pan Smrodek bywa dość cyniczny i wykorzystuje dobroć dziewczynki; zręcznie i z gracją nakazuje karmić siebie i swojego psa, nie przejawia ochoty do umycia się i w zasadzie w trakcie lektury długo nie jesteśmy pewni, czy go lubimy. Na pewno jednak wolimy go od upiornej mamuśki, która drze na strzępy opowiadanie córki, podczas gdy Pan Smrodek wysłuchuje go z zainteresowaniem i chwali dziecko pod niebiosa.

Nieoczekiwanie śmierdzący gość staje się dla potwornej matki trampoliną do kariery, a dla rodziny powodem do naprawienia wzajemnych relacji. A dla małego czytelnika, rechoczącego histerycznie nad opisami nieprzyjemnych zapachów i brudu, lekcją tolerancji, nauką o człowieczeństwie i przyjaźni.


Jak zwykle u Walliamsa, który ma w naszym domu uznanie ze strony zarówno dorosłych, jak i dziecka, między wierszami mamy tematy trudne i niewygodne, ale ujęte w sposób tak nietuzinkowy, oryginalny i świeży, że to aż zadziwiające, że da się jeszcze tak twórczo i oryginalnie pisać powieści dla dzieci.

Polecam gorąco, uprzedzając tylko odrobinę, że ładunek obrzydliwości w tej książce jest dość potężny. Jeśli nie jesteście gotowi na cuchnące beknięcia na całą stronę i ryby konające z powodu kąpiącego się w stawie bezdomnego, to nie czytajcie. ;)
XVIII Międzynarodowe Targi Książki w Krakowie

XVIII Międzynarodowe Targi Książki w Krakowie

Byłam! :)


Nowa hala EXPO jest o niebo, dwa nieba, pięć nieb lepsza, niż stary barak na Centralnej.
Przede wszystkim ma duży, sensowny parking (płatny 5 złotych - nie zapomnijcie zapłacić w parkomacie przy wyjściu z hali, żeby się nie wracać; i nie wyrzucajcie pierwszego druczka, kiedy parkomat wyda Wam drugi - ten pierwszy jest potrzebny ;)), bankomat (chociaż wszyscy wystawcy, u których kupowałam, mieli terminale - miła odmiana), czyste toalety, w miarę normalną restaurację (a nie obleśny bar, jak dawniej, chociaż mało miejsc siedzących, więc i tak nie skorzystaliśmy, bo wszystko było zajęte), klimatyzację i w ogóle - więcej miejsca. :)


W zasadzie wszyscy wystawcy, u których kupowałam, na starcie dawali 25% zniżki od ceny okładkowej (a można wynegocjować więcej, można też wziąć dodatkowy kupon rabatowy w ramach akcji książka za książkę, a także korzystać z kuponów rozdawanych przez hostessy i "ugrać" coś jeszcze). Do tego czasami promocja w stylu - kupisz coś u nas, druga rzecz z wybranych przez nas za 5 zł.. Sporo gratisów przy zakupach (i bez zakupów też). Mój syn opętańczo zbierał pocztówki, zakładki i przypinki (najlepsze miała Media Rodzina ;) - oni też mieli dużo przedpremierowych książek, o których nawet nie słyszałam wcześniej, warto zajrzeć na ich stoisko!), ja programy teatrów i katalogi wydawnicze (zapowiedzi! będzie nowa Mama Mu na święta!). Przy zakupach dostaliśmy darmowy komiks, do "Tajemniczego dziecka" osobną książeczkę z uwagami od tłumacza (całkiem ciekawymi), do gry planszowej koszulkę z wiedźmami ze Świata Dysku, do tego masę kuponów rabatowych do księgarni (Empik, Matras, rabaty na ebooki, itd.), i inne drobiazgi.


Uwagi końcowe:
1. Parking jest fajny i duży, ale nie AŻ TAK - w weekend pewnie będzie zapchany na maksa. Można spokojnie zaparkować pod M1 i zrobić sobie spacer (pogoda ma być lepsza ;)).
2. Mapka hali, która jest dostępna w internecie, jest o kant zadka rozbić - numery stoisk się szczęśliwie zgadzają z tym, co na stoiskach być powinno, ale ułożenie stoisk już nie tak do końca.
3. W piątek rano był tłok, w weekend pewnie będzie trzeba mieć maczetę, żeby się przedrzeć. Chociaż nie polecam tego rozwiązania - straż miejska i policja były obecne (jak powszechnie wiadomo - fani książek są narowiści i skorzy do burd).
4. Bawcie się dobrze, jeśli jeszcze nie byliście. :)



Pobawimy się?

Pobawimy się?

Jeśli chodzi o literaturę dziecięcą, to u nas w domu mamy dwa główne rodzaje książek - te, które nam wiernie służą, a kiedy dziecko z nich wyrośnie, zostają posłane dalej w świat, i te, które - kiedy dziecko z nich wyrasta - wędrują z dziecinnego pokoju do domowej biblioteki i czekają na dzień sentymentalnych wspominek/nastrój do oglądania obrazków/wnuki. ;) 

Kiedy kolejne książki z pokoju mojego syna idą na zesłanie za szybą, żeby czekać na swój moment, wzruszam się. Serce mi się ściska, bo zaznaczają mi one upływ czasu. Są coraz dłuższe, coraz mniej mają obrazków, mój syn rośnie, ja się starzeję, a półka dla zesłańców zaczyna się nieco uginać. Jak one zniosą brak czytelnika? Czy im aby nie jest zimno?

Jest też trzecia kategoria - książki kupione, żeby je komuś dać. Książki kupione bez myśli o konkretnym kimś, ale będące pozycjami na tyle ciekawymi, że - z braku dziecka w stosownym wieku (zwykle maluszkowym) - kupuję je, żeby się z nimi zapoznać, przejrzeć, a potem mieć w odwodzie w razie odwiedzin u cudzych dzieci.

Do tej ostatniej kategorii należy nowa Pija Lindenbaum. Z sentymentu do autorki, której "Nusia i wilki" leży już od dłuższego czasu na półce nostalgicznej. :)

W nowej książce Piji mamy Benię, która jest zawsze trochę brudna i zaniedbana, ale ma zawsze mnóstwo pomysłów na wspaniałe, brudzące zabawy. Benia chce się bawić z Tolą, która woli siedzieć w domu i wycinać. Albo grać. Tola złości się na Benię, że ta wpuściła kota do domu, że zawraca jej głowę. Tola nie chce się bawić i nie jest zbyt miła.


Benia się nie poddaje. Cały dzień snuje się wokół domu Toli. Zaczepia, proponuje zabawy, humor jej nie opuszcza. Na drugi dzień to Tola się nudzi. Zwłaszcza, że pada deszcz. Nie chce już wycinać, ani grać. Idzie szukać Beni. Znajduje ją, znowu ubraną nieadekwatnie do pogody, przy dużym kamieniu, pod którym wiją się robale. Benia na szczęście się nie gniewa i tego dnia mogą bawić się razem.


To prosta książeczka, jak to zwykle bywa u Lindenbaum. Książeczka pisana krótkimi zdaniami, o zwykłych sprawach. Tym razem traktuje o dziecięcej przyjaźni i niechęci, o zmienności upodobań (każdy, kto ma kilkulatka wie, że w ciągu jednego dnia najlepszy kolega może stać się kolegą najgorszym), trochę także o tolerancji (Benia jest rozczochrana i w ciepły dzień nosi spodnie przeciwdeszczowe, a w deszcz któtkie majtki i wełnianą czapkę, która nasiąka wodą).


Myślę, że to pozycja dla maluchów, które dopiero uczą się życia wśród innych dzieci. Nie jest to na pewno najlepsza książka Piji, którą wolę w wydaniu mniej dosłownym ("Nusia i wilki", "Nusia i baranie łby", "Nusia i bracie łosie"), chociaż doceniam bardzo jej próby przezwyciężania uprzedzeń w książkach o Zlatance czy Soni. 

Kolejna fajna książeczka od wydawnictwa Zakamarki. W sam raz dla dzieci między trzecim a piątym rokiem życia.
Lil i Put

Lil i Put

Ponieważ komiks dziecięcy przeżywa ostatnio w Polsce swój renesans, powstał też stosowny konkurs zacnego imienia Janusza Christy. Owocem tego konkursu jest sześć świeżutkich komiksów dziecięcych, w tym "Lil i Put. Jak przelać kota do kieliszka?" autorstwa dwóch młodzieńców - Piotra Bednarczyka i Macieja Kura.


Komiks składa się z trzech opowieści o dwóch mąciwodach, którzy dostają się do krainy pełnej mitycznych stworzeń. Mamy tu elfy, centaury i Entów. Jest także Gollum, który tutaj jest maskotką pewnej elfki i ma na imię Kirki.

Pierwsze dwie krótkie opowieści wydały mi się niespójne, nudne i niezabawne. Przyznaję, że rozczarowałam się i moją pierwszą myślą było: "To jak wyglądały komiksy, które nie wygrały?"; ale kiedy dotarłam do tytułowego, najdłuższego z komiksów w tej cienkiej książeczce, zrozumiałam, że to pewnie o tą część chodziło jury konkursu, a pierwsze dwie dodano, żeby zbiorek nie był żenująco cienki. To oczywiście tylko moja teoria. ;)


"Jak przelać kota?" to opowieść dość błyskotliwa, lekka i zabawna. Zabawna dla dziecka, które jest, nie zapominajmy, adresatem tego komiksu, ale też dla dorosłego (zwłaszcza kadr z elfką przybywającą po wpis do indeksu do oblodzonej jaskini - mam nadzieję, że autorzy rysowali postacie wykładowców z natury i że ich pierwowzory o tym wiedzą). Zakończenie jest słabe, ale ponieważ to nie jest komiks dla starszych czytelników, to mogę mu to darować.

Całkiem udana rzecz, na dodatek w przyjemnej cenie poniżej dwudziestu złotych.
Zwiadowcy

Zwiadowcy

Zacznijmy od tego, że napis na okładce jest niedorzeczny. Według rekomendacji książka "przywodzi na myśl Władcę Pierścieni". Noo, powiem Wam, że tak, owszem - i tu i tu strzelają z łuku. Ale poza tym to cóż... Nie. Nie przypomina.


"Zwiadowcy" to cykl, który ma dwanaście części, ale ja będę pisać tylko o pierwszej, więc wszelkie uwagi mogą okazać się nietrafione, jeśli kolejne części są lepsze.
Moim głównym zarzutem jest to, że książka jest nijaka. Nie ma w niej nic świeżego, nawet "element komiczny" jest oklepany.

Mamy tutaj zacnego barona, który wychowuje na zamku sierotki po swoich żołnierzach (taki dobry pan). Sierotki w pewnym wieku zostają przydzielone do stosownych profesji i są kształcone w kierunku, do którego mają predyspozycje. Jedna z sierotek głównych - piętnastoletni Will - trafia pod skrzydła głównego zwiadowcy, żeby uczyć się od niego fachu. Przez pierwszą połowę książki, która ma 300 stron, nic się zatem nie dzieje. Will uczy się strzelać, jeździć na koniku, a wszyscy dorośli uważają, że ma wybitną inteligencję, bo skusił jabłkiem kucyka, żeby go złapać. No topsz... Mamy też drugą sierotkę - wybitnie uzdolnionego adepta sztuki rycerskiej, który jest paskudnie prześladowany przez starsze roczniki (tutaj możemy sobie pogadać o bullyingu i tak dalej - fragment może się przydać w celu edukacyjnym, powiedzmy).

Jakieś 50 stron przed końcem książki zaczyna się akcja. Mamy czarny charakter, pada kilka trupów (ale opisy nie są szczególnie drastyczne, w ogóle mało w tej książce fragmentów strasznych, głównie wszyscy się przechadzają, noszą wodę, wdają się w bójki od czasu do czasu; no taki luzik dla dzieci, które nie lubią zbyt silnych emocji).

Mało jest szczegółów świata, w którym żyją dzieciaki, wiemy coś o czarnym charakterze i jego dziwnej armii (trochę przerobione orki z "Władcy", jeśli ktoś już bardzo chce się doszukiwać Tolkiena), coś tam wiemy o ilości prowincji, z których składa się kraj (?) sierotek, i takie tam drobiazgi. Nie za wiele.

Autor radośnie operuje kalkami i stereotypami. Kucharz musi być gruby, dziewczęta cechuje "większa subtelność, niż chłopców, którzy naturalną koleją rzeczy dążą raczej do tego, by znaleźć się w Szkole Rycerskiej. Co więcej, o ile chłopcy zazwyczaj skłonni byli rozwiązywać problemy przy użyciu siły, na dziewczętach można było polegać, iż zechcą posłużyć się zamiast tego rozumem". Niby z grubsza prawda (no, powiedzmy, uśredniając bardzo...), ale nie cierpię takiego generalizowania, a sporo tego tutaj mamy. W ogóle autor sprawia wrażenie dość niewprawnego i naiwnego. Jakby sam był nastolatkiem.

To wszystko, co napisałam, niekoniecznie może sprawiać, że ta książka jest zła. Ma wielu fanów, więc pewnie coś w niej jest. Śmiem twierdzić, że właśnie to, że przez większość czasu sierotki głównie ze sobą gadają i się uczą, jest jej zaletą - dzieci często lubią takie bezpieczne książki, które tylko z rzadka wtrącają nieco akcji, żeby podnieść napięcie, ale szybko to napięcie rozładowują (nawet w takiej "Grze Endera" też główna akcja skupia się na ostatnich stronach, podczas gdy przez resztę książki/filmu dzieciaki głównie się uczą).

Nie wiem, jak jest w dalszych częściach. Pewnie dzieje się więcej, pewnie czytelnik ma rosnąć razem z bohaterami. Mnie książka znudziła okrutnie, ale mój siedmiolatek czyta ją (jeszcze jej nie skończył) z zainteresowaniem (chociaż bez wyraźniej pasji). Osobiście o wiele bardziej podobał mi się "Baśniobór". :)
Seria strrraszna i koszmarrrna.

Seria strrraszna i koszmarrrna.

Serie Monstrrrualna Erudycja i Strrraszna Historia są dość stare i na allegro można kupić cały szereg książek z tej serii, chociaż w księgarniach jest dostępnych tylko kilka tytułów.


My mamy kilka pozycji, z czego jedna z nich - "Katastrofalne komputery" - jest z 1999 roku i jest już bardzo nieaktualna (cóż, w tym temacie 15 lat robi dużą różnicę), ale zasada działania komputera i historia informatyki się nie zmieniły, więc nadal czasami nam się przydaje, ale raczej odradzam kupowanie. To zastrzeżenie dotyczy jednak tylko tej pozycji.


Książki z tej serii są w założeniu "strrraszne" - uczą, przekazując wiedzę w formie anegdot, krótkich komiksów, żartobliwym językiem, ale głównie posiłkując się humorem zdecydowanie czarnym (a czasami nieco głupawym, ale pamiętajmy, że dzieci mają inne poczucie humoru ;)). Dlatego też dzieciom młodszym, niż 6-7 lat książeczek nie polecam, bo dowcipy bywają zbyt drastyczne dla maluchów, które mogą brać pewne rzeczy dosłownie. Zwłaszcza część o czarownicach (historia wiary w czarownice, palenia na stosach, te sprawy) może być zbyt straszna dla bardziej wrażliwych dzieci.




Osobiście jestem fanką tej serii, a mój syn też bardzo ją lubi (jest po prostu zabawna, ale przydaje się specyficzne poczucie humoru ;)). Bardzo lubię zwłaszcza tomy o kulturach - o Aztekach, Celtach, Rzymianach, Słowianach, i tak dalej. Jest tego naprawdę dużo i są mocno nieocenzurowane (to ostrzeżenie dla rodziców, którzy lubią trzymać dzieci jak najdłużej z dala od tego, że historia świata to jednak zazwyczaj wojny i galopująca ciemnota). Mały przykład, ku przestrodze:
Upuszczano sobie krwi za pomocą kolca z ogona ryby zwanej trygonem. W czasie ważnych świat Majowie puszczali krew z uszu i łokci, a chłopcy dawali krew również z części intymnych.
Autorzy nie zatajają niczego. :)



Polecam dzieciom ciekawskim i nie biorącym wszystkiego do siebie. Książeczki mogą być też świetnym prezentem dla młodszych nastolatków (na przykład na Halloween ;)). Mogą też przydać się rodzicom, których dzieci raczej popularnonaukowej literatury nie lubią, za to lubią komiksy.

Przejrzyjcie, może Wam się spodoba. :)
Październikowy kącik zapowiedzi.

Październikowy kącik zapowiedzi.

Aż trzy zapowiedzi związane z Wisławą Szymborską:

1. Nowy/stary tom wierszy. Już pojutrze do kupienia wszędzie, już teraz do kupienia u wydawcy.


2. Rozmowy Jerzego Illga z poetami i artystami. Premiera 20. października.



3. 60 różnych wspomnień o Wisławie Szymborskiej. Pewnie połowa będzie nieciekawa i nic nowego. Ale pewnie i tak przeczytam. Premiera również 20. października.


4. Dwie nowości państwa Mizielińskich. Pierwsza z nich to "Mapy" w wersji plakatowej - można wyrywać, wieszać na ścianie, używać do lekcji. Świetny pomysł. Mapy są świetne i aż się prosi, żeby móc niektóre z nich mieć cały czas przed oczami. Do kupienia już 30. października.


5. Druga rzecz od Mizielińskich to książka o najdziwniejszych wynalazkach (latający rower i te sprawy). Potencjalnie rewelacyjna rzecz. Premiera 20. października.


6. Od wydawnictwa Dwie Siostry - trochę świątecznych wzruszeń dla dzieci. "Wigilia Małgorzaty" to książka dla starszaków, podobno wyciska łzy dorosłym (książka o samotnej Wigilii pewnej staruszki), a Pascal Blanchet dostał za ilustracje do tej książki kilka nagród. Moje must have na grudzień. 21. października w księgarniach.


7. Kolejna Munro. 22. października.


8. Biografia Eltona Johna. W zasadzie wspominam o niej, bo mam bilety na jego koncert w listopadzie. :D Ale może kiedyś przeczytam, jak się jakiś promocyjny ebook trafi. Także 22. października.


9. Rozszerzona edycja pierwszego tomu "Dzikich kart" Martina. Dla fanów starszego pana, który nam obiecał kolejny "Pieśni lodu i ognia", ale nie chce dotrzymać słowa. Kolejna premiera na 20. października (wszyscy celują w Międzynarodowe Targi Książki??? oby dawali porządne zniżki).


10. Dzienniki Andersena. Nie mogę się doszukać dokładnej daty premiery (ale strzelam, że koło 20. października? ;)). W magazynie "Książki" fajny artykuł na ich temat.


11. Dla miłośników Stommy - "Antropologia wojny". Premiera - niespodzianka - 25. października.


12. I kilka książeczek ze świata Muminków (13. października).





Byle do Targów... :)
Droga królów

Droga królów

Brandona Sandersona większość osób zna jako autora "Z mgły zrodzonego". Książki skomplikowanej i specyficznej, którą albo się uwielbia, albo się przez nią w ogóle nie przebrnie. Wiem, że specyficzna natura niezwykłych mocy (spalanie metali) dla niektórych była nie do przeskoczenia. Ja osobiście byłam pod wrażeniem nietuzinkowości, świeżości świata, który Sanderson stworzył w "Z mgły zrodzonym", więc z wielką ciekawością zasiadłam do nowej książki (a nawet księgi - wersja papierowa to format B5, prawie tysiąc stron, drobny druk) Sandersona.


"Droga Królów" rozkręca się bardzo powoli. Bohaterów jest bardzo dużo, a świat przedstawiony jest rozległy, złożony, z własną fauną, florą i z dziwnymi prawami natury. Moce niektórych bohaterów opierają się na specyficznym, trudnym na początku do ogarnięcia, władaniu światłem (a natura tych mocy nieco przypomina to, co znamy ze "Z mgły zrodzonego"). Przyroda pełna jest zadziwiających stworzeń. Sporo czasu zajmuje pojęcie natury sprenów, które pojawiają się w okolicy różnych wydarzeń - zgniłospreny na polu bitwy, wiatrospreny, strachospreny...
Do tego dopiero w okolicach dwusetnej strony poszczególne rozdziały zaczynają się łączyć w jedną całość, zaczynamy zauważać, co jest wspólnym mianownikiem postaci, o których czytaliśmy wcześniej; a intryga zaczyna się klarować dopiero ze sto stron później. :)

Piszę to wszystko nie dlatego, żeby zniechęcić, ale żeby podkreślić specyfikę tej książki. Książki pełnej przepastnych bestii, zadziwiających armii z drużynami mostowych, niosących ogromne konstrukcje przerzucane nad rozpadlinami, żeby mogło nad nimi szybko przebiec wojsko. No i arcyburze - to dopiero coś!
Trawa wyrastała na kamienistych zboczach, na które padało najwięcej słońca, a w cieniu wyrastało mnóstwo innych roślin. Czas tuż po arcyburzy był okresem, kiedy kraina najbardziej się ożywiała. Polipy skałopąków pękały i wypuszczały pędy. Inne rodzaje pnączy wysuwały się z rozpadlin, zlizując wodę. Krzewy i drzewa rozwijały liście. Kremliki wszelkiego rodzaju pełzły przez kałuże, korzystając z bankietu. 
Nie jest to lektura lekka (i dosłownie, i w przenośni) i do łyknięcia w tramwaju (nie wiem nawet, czy wolno wnosić takie cegły do tramwaju, bo przy mocnym hamowaniu ta książka może zabić - polecam raczej wersję ebookową, jeśli ktoś chce to czytać poza domem). Wymaga skupienia, wgryzienia się w przemyślany, zamotany, złożony świat, pełen ludzi o dziwnych imionach, burzowego światła i złożonych intryg.

Osobiście nie pokochałam żadnego z bohaterów. Wydaje mi się też, że żadnego z nich dobrze nie poznałam (no ale to pierwszy tom serii, trzeba liczyć na więcej). Przeszkadzała mi też pewna sztywność dialogów (na siłę można uznać, że tak ma być, taki świat) i niewielka ilość humoru.

Tak więc - chociaż nie zachwyciłam się może tą książką ponad miarę, to z wielkim zadowoleniem stwierdzam, że rzadko czyta się fantastykę, która byłaby tak dobrze przemyślana i nie mogę się doczekać kolejnych części. Jestem po prostu ciekawa. I biję pokłony przed autorem, który stworzył niesamowity, dopracowany świat, bo doceniam dobrą robotę.

Dla fanów Sandersona - lektura obowiązkowa.
Całą resztę ostrzegam, że wciągnięcie się w świat Kaladina, Jasnah i Dalinara wymaga czasu, cierpliwości i skupienia, ale warto dać mu szansę.
Copyright © 2014 Na regale , Blogger