Wiosenny kącik zapowiedzi.

Wiosenny kącik zapowiedzi.

Kilka drobiazgów, które nadchodzą. :)

1. Przede wszystkim nowy Gaiman! Pierwszego marca pojawi się w księgarniach i będę piszczeć z ekscytacji.


2. Dwa razy nowy Sanderson. 15. marca, wydawnictwo MAG. "Biały piasek" to komiks.



3. A dla dzieci mariaż znakomitego Widmarka z polską ilustratorką - Emilią Dziubak. Będzie z tego coś dobrego. Mamania, 15. marca.


4. A Media Rodzina powiększy nam Potterową rodzinę na półkach. Wznowienie (w rozszerzonych wydaniach) trzech książek z uniwersum (15. marca) i polskie tłumaczenie scenariusza "Fantastycznych bestii" (29. marca). Scenariusz kupiłam sobie w oryginale, bo mnie kusił na lotnisku w Londynie, więc nie potrzebuję polskiej wersji (i obawiam się o dobre tłumaczenie, prawdę mówiąc), ale jeśli ktoś bardzo pragnie posiadać, to proszę. ;)





5. "Sekretne życie drzew" Wam się podobało? To proszę, tym razem o zwierzątkach. Ten sam autor. 
Wydawnictwo Otwarte, 3. kwietnia.


6. A na koniec - dla miłośników serii "Spirit Animals". Wilga, 29. marca.



Na dnie

Na dnie

Theodore Dalrymple (to jego pseudonim, ale - biorąc pod uwagę to, o czym pisze i że przytacza historie pacjentów - ujawnienie prawdziwego nazwiska byłoby dość ryzykowne) "pracował przy slumsach, w więzieniu oraz w ubogich krajach Afryki Subsaharyjskiej", ale także w zwykłych szpitalach Anglii - jest lekarzem psychiatrą. I teraz moja uwaga na początek: ten facet przez dziesięciolecia obracał się w trudnych środowiskach, więc gdy słyszy tętent, to myśli o zebrach, a nie o koniach. I trzeba to wziąć pod uwagę przy czytaniu.


To, o czym jest ta książka, to analiza białej tzw. underclass. Tych wszystkich ludzi, o których my w zasadzie nie myślimy, bo nie żyją w skrajnej nędzy, utrzymują się z państwowych świadczeń i nie chcą w zasadzie tego zmieniać. Nie mówimy tu o samotnych matkach, które pracują na trzy etaty i ledwo wiążą koniec z końcem, ale o ludziach, których życie opiera się często na regularnym piciu lub/i braniu narkotyków, byciu bitym lub/i biciu, spędzaniu całych dni na libacjach, tępym gapieniu się w telewizor i popełnianiu mniejszych lub większych przestępstw.
Tak jak łatwiej jest rozpoznać zły stan zdrowia kogoś, kogo nie widziało się od dłuższego czasu niż kogoś, kogo widuje się codziennie, tak gość, przybywający do społeczeństwa z innych stron świata często lepiej widzi jego naturę niż ci, którzy mieszkają w nim cały czas. Co kilka miesięcy nowi lekarze z krajów, takich jak Filipiny czy Indie, przyjeżdżają z lotniska, aby pracować przez rok w moim szpitalu. Obserwacja ich zmieniających się reakcji na brytyjską nędzę jest fascynująca.
Na początku wszyscy w takim samym stopniu okazują entuzjazm w stosunku do opieki, której nie szczędzimy nikomu, i którą obdarzamy wszystkich bez wahania, niezależnie od statusu ekonomicznego. Pochodzą oni z miast – Manili, Bombaju, Madrasu – gdzie wiele z przypadków, którymi zajmujemy się w naszym szpitalu, zostałoby po prostu pozostawionych samym sobie w oczekiwaniu na śmierć, często bez udzielenia jakiejkolwiek pomocy. Są pod wrażeniem tego, że nasza opieka wykracza poza aspekty czysto medyczne: że nikt nie odchodzi głodny, bez ubrania i schronienia, a nawet rozrywki. Wydaje się, że publiczna instytucja radzi sobie z każdym możliwym problemem. Przez kilka pierwszych tygodni wydaje im się, że wszystko to stanowi szczytowe osiągnięcie cywilizacji, zwłaszcza, gdy przypominają sobie okropności, jakie oglądali tam, skąd pochodzą. Ubóstwo – takie jakie znają – zostało zlikwidowane.
Jednak po niedługim czasie zaczynają czuć mglisty niepokój. Na przykład pewien filipiński lekarz zapytał mnie, dlaczego tak niewiele osób zdawało się wyrażać wdzięczność za to, co dla nich zrobiono. [...] 
Praktykujący u mnie lekarze z Bombaju, Madrasu czy Manili obserwowali tego typu zachowania z otwartymi ustami. Początkowo zakładali, że te przypadki to statystyczne dziwactwa, rodzaj błędu w próbie i że z czasem spotkają się z lepszym, bardziej reprezentatywnym przekrojem populacji. Jednak stopniowo zaczynali zdawać sobie sprawę, że właśnie to, co widzą jest reprezentatywne. Kiedy każde otrzymane świadczenie jest prawem, nie ma miejsca na dobre obyczaje, nie mówiąc już o wdzięczności.
Dalrymple po tysiącach rozmów z pacjentami próbuje wysnuć jakieś wnioski i dzieli się z nami swoimi spostrzeżeniami.
Ludzie, o których mowa, żyją w świecie, w którym publiczne szkoły, w których niektórym z nich udało się dotrwać do poziomu brytyjskiej "matury", muszą płacić uczniom, by odebrali dyplomy, bo posiadanie wykształcenia jest w środowisku underclass godnym napiętnowania obciachem i nikt nie chce się z tym "obnosić".

Poza tym ludzie wychowani w - było nie było - liberalnym świecie, znają wszystkie jego postulaty, wolnościowe hasła, znają też swoje prawa (gorzej z obowiązkami), ale używają tego wszystkiego w sposób karykaturalny, dosłowny i niemożliwie wynaturzony. I trudno ich winić, po prostu niczego nie rozumieją, bo brakuje im wykształcenia, którego nie zdobędą nawet, kiedy dostaną je za darmo.
Tuż przed przedawkowaniem jej były chłopak, ojciec jej najmłodszego ośmiomiesięcznego dziecka (obecnie przebywającego pod opieką matki byłego chłopaka), włamał się do jej mieszkania, wyważając drzwi wejściowe. Zniszczył wewnątrz wiele sprzętów, wybił każde okno, ukradł 60 funtów w gotówce i zabrał telefon.
– Jest bardzo brutalny, panie doktorze – powiedziała. Złamał jej kciuk, żebra i szczękę w ciągu czterech lat, kiedy z nim była, a jej twarz wielokrotnie potrzebowała szycia. – W zeszłym roku musiałam wzywać do niego policję.
– I co się stało?
– Cofnęłam pozew. Jego matka powiedziała, że się zmieni. [...]
Nieco później, tego samego dnia, czując się nieco samotna, zadzwoniła do swego byłego chłopaka, a on ją odwiedził.
Omówiłem sprawę z lekarzem, który niedawno przybył z Madrasu i który właśnie odkrywał, że znalazł się w szalonym świecie. [...] Zapytał mnie, co się teraz stanie z tą szczęśliwą parą.
– Znajdą jej nowe mieszkanie. Kupią nowe meble, telewizor, lodówkę, ponieważ w dzisiejszych czasach życie bez nich stanowi ubóstwo nie do przyjęcia. Nie obciążą jej w żaden sposób za zniszczenie starego mieszkania, bo i tak nie może zapłacić i to nie ona je zniszczyła. On wyjdzie z tego bez szwanku. Kiedy ona urządzi się już w nowym mieszkaniu, żeby przed nim uciec, po jakimś czasie znów go zaprosi, a on ponownie je zniszczy, a następnie będą jej szukać nowego miejsca. Właściwie nie ma rzeczy, którą musiałaby zrobić, żeby stracić gwarantowane przez państwo prawo do domu, jedzenia i rozrywki.
Zapytałem lekarza z Madrasu, czy na opisanie sytuacji tej kobiety użyłby słowa ubóstwo. Powiedział, że nie i że jej problemem było to, że nie akceptowała żadnych ograniczeń dla swego zachowania, że nie obawiała się możliwości głodu, potępienia rodziców, sąsiadów ani Boga. Innymi słowy nędza w Anglii nie miała natury ekonomicznej, ale duchową, moralną i kulturową. 

I tą moralną i kulturową nędzę opisuje autor dokładnie i na przykładach, chociaż czasami - tak jak mówiłam - wszędzie widzi oznaki degeneracji. Oburza się np. na tatuaże u ludzi z "lepszych" klas, bo ta moda przyszła z półświatka, więc jest to dla niego równanie w dół. Zapomniał tylko, że ludziom z wykształceniem, wsparciem, pieniędzmi, pochodzącym z bezpiecznego świata, żaden tatuaż nie zamiesza w głowie i nie ściągnie ich do rynsztoka. To tak nie działa. Trudno jednak winić Theodore'a za to, że po całym dniu spędzonym w więziennej przychodni wszędzie widzi potencjalnych kryminalistów.

Winą za produkowanie całych pokoleń ludzi bez perspektyw obarcza autor nadopiekuńczość państwa. Sprawa nie jest na pewno jednoznaczna i czarno-biała, ale trudno mu nie przyznać pewnej dozy racji. Ilość świadczeń, jakie można uzyskać w Wielkiej Brytanii, jest nadzwyczajna. To może rozleniwiać.
– Dlaczego nie posprzątają swoich ogródków? – pyta lekarz z Bombaju.
Dobre pytanie. W końcu w większości domów mieszka przynajmniej jedna osoba z nadmiarem wolnego czasu. Ilekroć udało mi się o to zapytać, odpowiedź zawsze brzmiała tak samo: „mówiłem o tym radzie, ale nikt nie przyszedł”. Jako najemcy uznają, że do obowiązków wynajmującego należy utrzymanie ich podwórek w czystości i nie są gotowi wyręczyć rady w tym zadaniu, nawet jeśli oznacza to brodzenie w śmieciach – co właśnie dosłownie ma miejsce. Z jednej strony władza nie może im mówić, co mają robić; z drugiej – jej obowiązki wobec nich nie mają granic.
Przy czym wyraźnie wyróżnia się na tym tle biała ludność. Imigranci cierpią na inne problemy i choć i wśród nich są uzależnieni od świadczeń, to jednak obserwacje Dalrymple'a są takie, że przyjezdni - pomijając to, że przybyli do Anglii po lepsze życie, więc pragną edukacji i innych atrybutów zamożności - nawet jedzą lepiej, niż biali "underclassowcy".
Mówię lekarzom, że podczas wszystkich moich wizyt domowych u białej ludności (a odbyłem takich wizyt setki) nigdy – ani razu – nie natknąłem się na jakiekolwiek ślady gotowania. Najbliższą tej aktywności czynnością, którą widziałem, było odgrzewanie gotowego i pakowanego jedzenia, zazwyczaj w kuchence mikrofalowej. Tym bardziej nigdy nie widziałem żadnych oznak wspólnie jedzonych posiłków jako aktywności społecznej – chyba, ze uznamy za taką jedzenie hamburgerów przez dwie osoby idące razem ulicą. [...] 
Poprosiłem lekarzy o porównanie sklepów znajdujących się w obszarach zamieszkałych przez białą biedotę ze sklepami w miejscach, gdzie żyją biedni imigranci z Indii. To pouczające porównanie. Sklepy hinduskie zazwyczaj zawalone są wszelkiego rodzaju atrakcyjnymi świeżymi produktami, zaskakująco tanimi wedle standardów wyznaczonych przez supermarkety. Kobiety poświęcają zakupom wiele uwagi i bardzo ostrożnie podejmują decyzje. Brakuje tam gotowych dań. Natomiast sklep dla białej biedoty protekcjonalnie oferuje ograniczony wybór, głównie stosunkowo drogich przetworów spożywczych, które w większości wymagają tylko dodania gorącej wody. 
Różnic między tymi dwiema grupami nie można wyjaśnić różnicami w dochodach, gdyż są one nieistotne. To nie ubóstwo stanowi problem. Dbałość Hindusów o to, co jedzą i traktowanie posiłków jako ważnych okazji społecznych, które wiążą się z pewnymi obowiązkami, a czasem wymagają poświęcenia swych osobistych pragnień, jest wskaźnikiem pewnej postawy wobec życia, która często pozwala im, pomimo aktualnie niskich dochodów, wspiąć się w górę drabiny społecznej. 
Fast-foodowe podejście do wszystkiego, co w życiu białej biedoty brytyjskiej wydaje się być dominującym schematem. Ludzie rozleniwieni i niechętni do podjęcia jakiegokolwiek wysiłku nie dadzą rady wyrwać się z miejsca, w którym się znajdują. W "Na dnie" państwo opiekuńcze jest "wyziewem dotowanej apatii". To jednostronne spojrzenie na problem, owszem, ale bardzo interesujące. W jakim kierunku powinna iść opieka państwa nad ludźmi, którym się generalnie nie chce?
Bogactwo, które pozwala wszystkim bez wysiłku zdobyć wystarczająco dużo żywności, powinno wyzwalać, a nie stawać się więzieniem. Niestety, zamiast wyzwalać, w rezultacie stworzyło dużą kastę ludzi, dla których życie stało się otchłanią, w której nie ma już nadziei, nie ma czego się bać, nie ma nic do zyskania, ani nic do stracenia. To życie pozbawione sensu.
Ta książka to spojrzenie na świat czasem dość histeryczne, ale trudno nie znaleźć w tym wszystkim przekonującej argumentacji. Autor nie daje recept, ale wskazuje winnych i pokazuje sprawy, nad którymi my na co dzień w ogóle nie myślimy.

Przygnębiająca lektura dla lubiących się zdołować. Dobrze napisana, pan doktor ma lekkie pióro, a tłumaczenie jest bardzo solidne. Jedna z tych książek, które pokazują, jak NIE robić państwa opiekuńczego. I faktycznie - zgodnie z okładką - autor niekoniecznie bawi się w eufemizmy. To może przeszkadzać (mnie nie przeszkadzało, bo nie przekraczał granicy dobrego smaku).

Polecam zainteresowanym tematem.
Brunatna kołysanka

Brunatna kołysanka

Himmler stworzył Lebensborn, żeby dopilnować czystości rasy. Role tej instytucji były wielorakie, ale wszystkie kręciły się wokół dzieci i nie wszystkie te działania są dobrze udokumentowane. Lebensborn opiekował się np. niezamężnymi ciężarnymi, żeby bezpiecznie urodziły aryjskie dzieci, które potem szły do adopcji (to nie były czasy, w których samotne macierzyństwo wchodziło w grę), ale też zniemczano tu dzieci, które miały odpowiednie cechy rasowe, ale rodzice nie należeli do "odpowiedniego" narodu (ponurym paradoksem jest to, że czasami to ratowało tym dzieciom życie).

Dzieci często porywano, jeśli rodzice nie chcieli współpracować. Maluchy karano za używanie polskiego, a po skutecznym praniu mózgu wysyłano do ośrodków adopcyjnych na terenie Rzeszy, skąd szły do nowych rodzin. Dzieci dostawały nowe imiona, nazwiska, nawet nowe daty urodzenia. Adopcyjni rodzice często nie wiedzieli, że to dzieci polskie, czy żydowskie.

To tak słowem wprowadzenia.


"Brunatna kołysanka" opowiada o losach niektórych z tych uprowadzonych dzieci, których odzyskaniem zajmował się po wojnie pewien bardzo oddany prawnik - Roman Hrabar. I wokół niego toczy się cała opowieść. Był człowiekiem niezwykle wykształconym, wybitnym humanistą, oddanym sprawie. Oddanym tak bardzo, że autorka książki - Anna Malinowska - która zrobiła znakomity research i przez większość książki starała się być znakomicie bezstronna, pod koniec sama nie mogła powstrzymać się od nasuwającej się chyba każdemu refleksji - czy warto było odzyskiwać dzieci za wszelką cenę?

To nie jest miła książka o dobrych zakończeniach. Tak, w większości przypadków udaje się odzyskać dzieci. W ogromnej części przypadków jednak są to dzieci wyrywane ponownie z kochających domów, nie mówiące już po polsku, czasem nawet nie bardzo mające do kogo w Polsce wracać, nie pamiętające wczesnego dzieciństwa, trafiające do polskich szkół (ale też sierocińców!!!) tuż po wojnie, gdzie za każdą oznakę "niemieckości" można było dostać w zęby.

Inaczej wygląda sprawa w przypadku dorosłych szukających źródeł swojego pochodzenia. Tutaj sprawa jest moralnie prosta - dorośli ludzie mogą sami zdecydować, czy chcą się poznać, spotkać, połączyć swoje losy, a wiedza o pochodzeniu jest dla większości ludzi bardzo ważna i często sama informacja wystarcza, żeby ludzie poczuli się lepiej.
Jednak czy zasadne było wyrywanie dzieci z domów, w których czuły się kochane?

O ile nie jest jasne dla mnie, czyje dobro powinno się stawiać wyżej (rodzica czy dziecka), kiedy matki i ojcowie latami szukają swojego porwanego dziecka i wreszcie je znajdują (też bym szukała), o tyle odzyskiwanie dzieci, które nie mają w Polsce nikogo, kto by je przesadnie poszukiwał...

Po wojnie tłumaczono to tym, że Polska jest taka wykrwawiona, że każdy Polak jest potrzebny, bo - tu cytat - "Polska wstaje z kolan". No tak. Ale ta sama wstająca z kolan Polska całe lata nie chciała uznać obywatelstwa tych Ślązaków, którzy podpisali Volkslistę, chociaż większość z nich zrobiła to, bo inaczej zostaliby wywiezieni z całymi rodzinami do obozów koncentracyjnych, albo - właśnie - zabrano by im dzieci. Łatwo jest być bohaterem w cudzym imieniu, łatwo ferować wyroki, chociaż przecież wojna nie pozwala na łatwe i jasne rozwiązania.

To wszystko wyziera spomiędzy tych poruszających historii odzyskanych dzieci (lub dorosłych, bo do dzisiaj niektórzy szukają, w którym miejscu urwała się nitka ich genealogicznego drzewa). I to, co nie wprost, było dla mnie bardzo istotne. Zwłaszcza w świecie, w którym rząd nie chce oddawać dzieci do adopcji za granicę, kierując się niejasnym dla mnie "dobrem narodowym". Brzydko mi się to kojarzy z Himmlerowskim maniakalnym dążeniem do zachowania czystości rasy.

Żeby było jasne - to oczywiste, że siłowe odbieranie dzieci rodzicom, żeby je przekazać do adopcji ludziom "rasowo lepszym" było zbrodnią wojenną, nie ma dla tego żadnego usprawiedliwienia. Czy jednak przy poszukiwaniach po wojnie za każdym razem nie powinno się było jednak kierować nieco silniej dobrem konkretnego dziecka?

Anna Malinowska zebrała szczegółowe historie wielu ludzi, którzy - teraz to wiemy, bo psychologia już to opisała - mają ogromne zaburzenia więzi, problemy z bliskością, żal w sercu i losy pogmatwane tak bardzo, że czasem trudno uwierzyć, że jakieś dziecko może przetrwać to wszystko, co niektórzy z nich przeżyli. Są też historie dość szczęśliwe, choć trudno tu o jednoznacznie pozytywne opowieści o życiu kogoś, kto jako dziecko został porwany.

Nie jest to łatwa książka, ale bardzo ważna, bo większość tych odebranych dzieci to już ludzie bardzo starzy (niektórzy bohaterowie "Brunatnej kołysanki" umarli przed wydaniem książki), więc trzeba ich historie ocalić, trzeba je poznać. Trzeba nauczyć się na błędach, które popełnili dorośli, kiedy oni byli dziećmi.

Czy jednak się uczymy?
Totalnie nie nostalgia

Totalnie nie nostalgia

O "Totalnie nie nostalgii" wszyscy już chyba słyszeli, więc strzelam tą recenzją już kompletnie bez zaskoczenia.



Wanda Hagedorn opisuje swoje dzieciństwo i dorastanie - od lat 60. XX w. do chwili obecnej. W duecie z Frąsiem (mam w domu jego świetne "Glinno" i głównie dlatego "Totalnie" kupiłam) serwuje nam opis świata "katolickiego, patriarchalnego i pe-er-el-owskiego, czyli depresyjno-opresyjno-represyjnego".

Oto mała Wanda, jedna z czterech sióstr, żyje najpierw w kamienicy, w której powszechnie akceptowanym jest obrzydliwe nękanie "Niemry", a potem na stancji u paskudnego wujostwa. Bawi się w Niemców zapędzających Żydów do piwnicy, przerabia w dziecinnych zabawach wszystkie traumy powojennej Polski.



Ojciec na zewnątrz jest szanowanym obywatelem, a wewnątrz katem i tyranem, który cieszy się, że nie musi już "czapkować panom", ale odreagowuje swoje kompleksy na żonie i dzieciach. Matka jest chłodna i w zasadzie nieobecna, a babka - póki jeszcze nie choruje na alzheimera - jest jedyną osobą, która odpowiada szczerze na pytania dorastającej dziewczyny.


Ogólne, epokowe przyzwolenie na mizoginię i podszyta religią pruderia sprawiają, że całkiem spora część życia Wandy musi przebiegać w ukryciu, bo wiadomo, że dorośli jej nie zaakceptują. Odkrywanie swojej seksualności przy pomocy obleśnego stróża, obgadywanie ojca za szczelnie zamkniętymi drzwiami łazienki (z siostrami, nie z matką), olewanie szkoły, bo ojciec realizuje przy jej pomocy swoje ambicje, nie zwracając uwagi na pragnienia i predyspozycje córki, itd.



Hagedorn przeprowadza sekcję wszystkich trudnych i dziwnych przeżyć, robi sobie rysunkową, przejmującą terapię, od której nie sposób się oderwać. Kibicujemy jej wyrywaniu się z rodzinnej opresji, sami przerabiając własne wspomnienia.

Trochę to "Marzi", trochę "Persepolis", trochę jak komiksy Bechdel (której nie lubię za szczególnie), ale głównie to jedna z lepszych książek o feminizmie, jakie czytałam.



Wanda mieszka już za granicą. Uciekła tak daleko, jak mogła, z ojcem nie utrzymuje kontaktu i może pisać z bezpiecznego dystansu, uwolnić się od widm z przeszłości, rozłożyć je na czynniki pierwsze i spróbować zrozumieć, a my dostaliśmy dzięki temu znakomity komiks, który gorąco, gorąco polecam.
Copyright © 2014 Na regale , Blogger