Kwiat paproci, Teatr im. J. Słowackiego w Krakowie

Kwiat paproci, Teatr im. J. Słowackiego w Krakowie

Właściwie nie spodziewałam się niczego po tym spektaklu. Wiecie, przedstawienie dla dzieci o Wyspiańskim. Nie dość, że pomysł trudny, to jeszcze przedstawienie dla dzieci (takich starszych nieco, ale zawsze). Uznałam jednak, że i tak musimy na to iść, bo jest bardzo mało przedstawień, na które można pójść z dzieckiem, które jest już za duże na kukiełki dla maluchów, a za małe na spektakle dla dorosłych.

Oferty dla młodszych nastolatków w teatrach prawie nie ma. Owszem, dla przedszkolaków można wybierać i przebierać, ale jak tylko dziecko wyrośnie z Teatru Groteska, to musi poczekać, aż będzie miało tyle lat, żeby ogarnąć dorosły repertuar, bo NIE MA oferty. Tak, w Starym czasami grają CUDOWNEGO "Kopciuszka" dla nastolatków (polecam tak gorąco, jak tylko się da), ale to tylko jeden spektakl; poza tym zostaje nam opera i musicale, no ale ileż można (plus - to jednak nie to samo)...

Kupiłam zatem bilety na ten "Kwiat paproci" (od lat ośmiu według strony www teatru i moim zdaniem słusznie - IMO to spektakl dla dzieciaków od lat co najmniej ośmiu tak do końca podstawówki) i poszliśmy. Kupiłam lożę, bo nie było za bardzo innych miejsc, narażając się na skręt karku, ale tylko przez leciutko ponad godzinę, bo spektakl nie jest długi, więc dało się to znieść.

Oficjalna fotografia promocyjna spektaklu. Źródło: https://teatrwkrakowie.pl/spektakl/kwiat-paproci

Autorką przedstawienia jest Maria Wojtyszko, młoda twórczyni, która co prawda nie ma jeszcze bardzo bogatego dorobku, ale to, co już stworzyła, pokazuje olbrzymi potencjał. Z reżyserem "Kwiatu" - Jakubem Kroftą - współpracowała już wcześniej i najwyraźniej dobrze im się razem pracuje. Krofta ma wielkie doświadczenie w teatrze lalek w Polsce i Czechach, co widać bardzo dobrze w Słowackim - elementy lalkarskie są rozegrane wspaniale, aktorzy lalkarze (zwłaszcza Dorota Wodzień) są świetni, a lalki są nadzwyczajne i absolutnie creepy.

Co do samego przedstawienia - ma ono dwie warstwy. Jedna jest opowieścią o małym Stasiu, który marzy, żeby być nieśmiertelnym, więc szuka kwiatu paproci, który by spełnił jego życzenie. To jest element dla młodszej widowni; bajkowy, bardzo ładny inscenizacyjnie, a teatr mógł się tu pochwalić swoją świeżutko zainstalowaną obrotową sceną i pokazać talent Matyldy Kotlińskiej, która umie w scenografię. ;)

Druga warstwa to dorosły Wyspiański, który - no cóż - ma halucynacje po rtęciowej terapii syfilisu. Radosny temat dla młodej widowni, który ucieszył mnie jak nie wiem. :D Widzimy postępującą chorobę artysty i drogę do napisania "Wesela". Są tam sceny lepiej i gorzej rozegrane, ale nie ma tam nadmiaru patosu, którego nie znoszę, więc koncepcja przedstawienia się broni, zwłaszcza biorąc pod uwagę to, do jakiej grupy wiekowej jest wszystko kierowane.

Możemy zobaczyć też obie kurtyny w Słowaku - starą - po niedawnej renowacji - kurtynę Siemiradzkiego; i nową, stworzoną na podstawie projektu Wyspiańskiego. Trochę szkoda, że artysta nigdy swojego projektu na żywo nie obejrzał.

Nowa kurtyna Wyspiańskiego. Kiepskie zdjęcie z komórki mojego autorstwa. (Tzn. zdjęcie mojego autorstwa, a nie komórka... :P)

W tej dorosłej warstwie przedstawienia jest mnóstwo mrugnięć okiem do dorosłej widowni. Mamy bardzo subtelne aluzje polityczne (cudowna scena, w której następuje sugestia poprawienia projektu witraża), mamy bardzo ładne, ważne zwłaszcza dla młodej widowni, pokazanie miejsc w Krakowie związanych z Wyspiańskim, mamy uroczo kiczowatą animację kurtyny Siemiradzkiego i kilka innych drobiazgów, które sprawiły, że jako osoba dorosła, do której przecież nie był kierowany ten spektakl, nie nudziłam się i - biorąc uczciwie poprawkę, że nie jestem targetem "Kwiatu paproci" - bawiłam się nieźle.

Oczywiście, spektakl ma wady, bywa nierówny i niezwykle irytowała mnie postać Hermesa (ale też nie jestem wielką fanką Lidii Bogaczówny, która go grała), który prowadzi widownię czasami trochę za bardzo za rączkę. Na szczęście jednak twórcy przedstawienia nie przesłodzili, nie bali się brzydkich wyrazów, mrocznych tematów, śmierci i przerażających lalek; nie traktowali swoich młodych widzów jak niezdolne do samodzielnego myślenia kukiełki. Bardzo chwali się poważne traktowanie dzieci, bardzo lubię, kiedy teatr nie mówi do dorastających ludzi jak do upupionych niemowląt, do których nie można powiedzieć "cholera", czy opowiedzieć o chorobie i śmierci.

Nie ma nic gorszego, niż spektakl dla dzieci starszych, niż przedszkolaki, w którym słodzi się i klepie po główkach, zmiękcza każde słowo i ciurlipirla jak do noworodka. Bardzo dobrze, że udało się tego uniknąć i bardzo dobrze, że mimo trudnego i niewdzięcznego tematu (umówmy się, że młodzi ludzie rzadko fascynują się Wyspiańskim ;)), udało się zrobić spektakl strawny dla starszych dzieci, nie bolący rodziców, nie za długi (1 h 20 minut), a do tego - WIELKIE BRAWA - posiadający napisy po angielsku i ukraińsku, co pozwala uniknąć wykluczenia wśród rosnącej w Krakowie widowni obcojęzycznej.

Słowak w barokowej okazałości. Zdjęcie moje. 

Nie wiem, czy jestem obiektywna, bo od momentu, w którym obejrzałam "Wesele" w reżyserii Jana Klaty, mam na punkcie Wyspiańskiego małą obsesję; prawie wszystko, co z nim związane, budzi we mnie miłą ekscytację. Niemniej jestem absolutnie pewna, że chociaż "Kwiat paproci" nie jest spektaklem bez wad, to jest niezwykle wartościowy. "Kwiat" w bardzo elegancki, atrakcyjny i nieoczywisty sposób pokazuje widowni, która nie ma o podmiocie przedstawienia pojęcia, sylwetkę artysty niesamowicie istotnego dla polskiej kultury, nie uciekając się do mdłego patriotyzmu czy do wyświechtanych formułek i "Wyspiański wielkim artystą był".

Brawo, chyba jest jakby coś dobrego w Słowaku. A już myślałam, że po KOSZMARNIE słabej "Zemście" moja noga tam nie postanie. ;) A tu proszę...
Wstydź się!

Wstydź się!

Grzebiecie czasami w koszu z książkami w Biedronce? Ja bardzo lubię. Zwłaszcza, kiedy książki są w nim poniżej dyszki. I tak wygrzebałam ostatnio pewną książkę autora "Człowieka, który gapił się na kozy".

Jon Ronson napisał bardzo wartościową, chociaż chyba niewystarczająco docenioną książeczkę, która opowiada o internetowym linczu. Opowiada w sposób bardzo rzetelny i ciekawy, bo autor jeździ po świecie i rozmawia z ludźmi, których kariery/reputacja zostały zrujnowane z powodu nagonki w internecie, zazwyczaj spowodowanej pojedynczym głupim tweetem, albo postem na facebooku. Rozmawia zarówno z osobami, które stały się ofiarami, jak i z osobami, które jakąś "nagonkę" nakręciły (i wymknęła się ona spod kontroli, o co bardzo, bardzo łatwo).



Ronson ma talent gawędziarski, a na dodatek nie jest tym typem reportażysty, który nam mówi, co mamy myśleć, więc książka pozwala nam wysnuwać własne wnioski i opinie na podstawie rozmów i przedstawionych faktów. Bardzo lubię nienachalnych autorów, którzy mi nie narzucają swojego zdania. Ma to też tę zaletę, że pojedyncze rozdziały można "wyciąć" jak czytankę i mogą one być przyczynkiem do dyskusji nad odpowiedzialnością za swoje słowa w internecie; gorąco bym polecała nauczycielom, żeby na wiedzy o społeczeństwie pokusili się o taki tekst źródłowy.

Rozpoznacie w tej książce na pewno co najmniej kilka osób, które kojarzycie z internetowych rantów ostatnich lat, w tym np. panią, która w arcygłupi sposób zażartowała, że nie zarazi się AIDS, ponieważ jest biała, co sprowadziło na nią falę nie tylko hejtu, ale też życiowych problemów.

Przy okazji autor wyciąga z historii różne prawa, które polegały na publicznym upokarzaniu w ramach kary za przewinienia, a także odwiedza pewnego amerykańskiego sędziego, który nadal stosuje zawstydzanie jako karę za drobne przestępstwa, uzyskując lepsze efekty, niż gdyby wsadzał drobnych przestępców (nie recydywistów, tu musimy postawić jednak jasną granicę ;)) do więzienia.

Z książki wyłaniają się też opowieści o tym, że jeśli chodzi o zawstydzanie związane z jakąś niestandardową aktywnością seksualną, to uderza ono w zasadzie wyłącznie w kobiety, nawet, jeśli nie robią niczego obiektywnie złego, ale w ogóle ujawniają się z tym, że prowadzą życie erotyczne inne, niż małżeński seks w domowym zaciszu. Męskie seksualne przewiny, nawet moralnie zdrożne, szybko zostają zapomniane, albo są co najwyżej rubasznie obśmiane, a za "sprawcą" nie ciągnie się żadne negatywne odium. Podwójne standardy są czasami wyjątkowo szokujące i warto o nich poczytać.

Dawno nie czytałam czegoś, co tak bardzo chciałabym dać do poczytania starszej młodzieży. Ta nieduża w sumie książka (sporo stron, ale gruby druk) jest bardzo, bardzo wartościową lekturą w sam raz na nasze czasy. Kupcie młodzieży i młodym dorosłym pod choinkę. Nie dość, że będą się świetnie bawić przy czytaniu (to się bardzo łatwo, lekko i przyjemnie czyta), to jeszcze może będą bardziej ważyć słowa na facebooku. A to jest zawsze w cenie... ;)
Copyright © 2014 Na regale , Blogger