Na szczęście mleko...

Na szczęście mleko...

Tym razem Neil Gaiman w wersji dla dzieci. Surrealistyczny, zabawny i kompletnie szalony.
Na całym świecie nie istnieje nic tak pięknego jak śpiewające chórem dinozaury.
Zabrakło mleka do płatków śniadaniowych, więc tata wyszedł po nie do sklepu. Nie było go, w dziecięcych kategoriach, bardzo długo. Czyli ze dwadzieścia minut, może nawet godzinę (ale nie wiem, czy tyle wytrzymałyby w spokoju głodne dziecięce brzuchy). Kiedy wraca z tej strasznie długiej wyprawy po prowiant, dzieci pytają się, dlaczego, ach dlaczego tak strrrrrasznie długo go nie było. I tata zaczyna opowiadać. A opowiada w sposób absolutnie niewiarygodny.

Wiecie, jak to jest, kiedy zaczynacie opowiadać dziecku jakąś historyjkę "z głowy" i po jakimś czasie (czyli po mniej więcej dziesiątym "jeszcze!"), bajka zmienia się w absolutnie nieprawdopodobnego potwora, który jednak - jakimś cudem - zachwyca dziecko jeszcze bardziej? Tak? Jeśli tak, to wiecie, jaka jest opowieść taty o jego niesamowitej drodze po mleko (która angażuje tyranozaury, wulkany, ufo, podróże w czasie, a nawet - na życzenie córki - kucyki).


Przepiękna książka. Absurdalna, a czasami zupełnie bez sensu. Na tym jednak polega jej cały pokręcony urok. Dodajmy do tego jeszcze świetne ilustracje Chrisa Riddella (ilustrował np. "Księgę Cmentarną"), a mamy książkę dla każdego (nie tylko dziecka), kto z radością przyjmuje opowieści zupełnie niemożliwe. :)

- [...] A teraz musisz przekazać nam planetę, żebyśmy mogli ją przemodelować. Na początek usuniemy wszystkie drzewa i wstawimy plastikowe flamingi.
- Dlaczego?
- Bo lubimy plastikowe flamingi. Uważamy, że to najwyższa forma sztuki, jaką stworzono na Ziemi. 

Cudności. :)
Skrzynka Potworów.

Skrzynka Potworów.

Skrzynka Potworów to seria cienkich książeczek autorstwa hiszpańskiego pisarza Enrica Llucha, wydana niedawno w Polsce przez wydawnictwo Tako.
Każda z książeczek opowiada o jednym bajkowym potworze i jest ilustrowana przez jakiegoś hiszpańskiego ilustratora (każda przez innego). I, przyznaję, to te ilustracje skusiły mnie do zakupu. Okazały się też jedyną zaletą tych książek (ja mam tylko dwie części i więcej mieć nie zamierzam).

Książeczki (w miękkiej okładce) mają po szesnaście kartek i mniej więcej format zeszytu. Docelowo cały komplet dziesięciu książeczek ma się mieścić w wypasionym kuferku (skrzynce potworów), która (zdjęcie ze strony wydawnictwa) wygląda tak:


Pomysł nie jest zły. Dzieci w pewnym wieku uwielbiają potwory. Wampiry, wiedźmy, wilkołaki. Te sprawy. Na dodatek na pierwszy rzut oka cała seria wygląda prześlicznie. Ilustracje są chwilami wręcz olśniewające. Opowiastki są krótkie i mają na celu nieco odpotwornić potwory, jednocześnie odrobinkę jednak strasząc. Brzmi przyjemnie, prawda? W sam raz pod choinkę. Albo na Halloween. Niestety - diabeł (cóż...) tkwi w szczegółach.

Zacznijmy od ceny - okładkowa cena jednej książczyny to 22,90 zł. Tak, zapłaciłabym tyle, gdyby miały twardą okładkę, może. Bo książki w grubych okładkach trudniej zniszczyć (a to książki dla dzieci, przypominam), a więc łatwiej potem odsprzedać/oddać.
To ważne, bo kiedy moje dziecko pakuje się do samochodu z trzema książkami (robi to codziennie), to czasami któraś z nich zsunie się z siedzenia na podłogę. A wtedy grozi jej co najwyżej obicie rogów, a nie zmięcie wszystkich kartek. Szczęśliwie mnie udało się nie wydać więcej, niż 30 złotych za obie części, więc przynajmniej trochę mniej pluję sobie w brodę. Trochę.

Druga rzecz - w obu książkach (niezbyt przecież grubych) znalazłam błędy. Jak trudno jest sprawdzić taki krótki tekst? Litościwie pominę też to, że w oryginale czcionka jest dużo ładniejsza i mniej toporna.


Część o czarownicy opowiada o wiedźmie, która jest zmęczona swoją robotą i chce zacząć pracować w innej bajce. Czekając na rozpatrzenie podania, łazi po mieście i kupuje składniki do eliksirów. Kiedy zmienia bajkę (na Jasia i Małgosię) też nie bardzo wychodzi jej wywiązywanie się ze swoich obowiązków.

Historyjka jak historyjka. Słabo napisana, z literówkami (najzabawniejsza z nich, to "mieszkam w baśni o Królewnie Ścieżce"), nudna jak flaki z olejem. Może po prostu źle przetłumaczona? Nie wiem.
Jedyne, co można tam docenić, to ilustracje Oscara T. Pereza. Bardzo ładne. Wypełniające całą przestrzeń, stanowiące też tło dla tekstu.


Część druga - Wampir - literacko przedstawia się podobnie.


Niezgrabnie napisane, a na dodatek znalazłam jeden błąd ortograficzny. Opowieść też bez szału - wampir szuka w nocy dentysty, który naostrzyłby mu zęby, ale nic mu nie wychodzi i - po szeregu perypetii - misja kończy się niepowodzeniem. Bla bla bla. Tylko obrazki pana, który nazywa się Fernando Falcone, są warte grzechu. Będę szukać innych książek, które ilustrował (ale napisanych przez kogoś innego i wydanych przez inne wydawnictwo ;)).



Największą zaletą przygody ze Skrzynką Potworów jest to, że poznałam nazwiska fajnych hiszpańskich ilustratorów (zapoznam się też chętnie - internetowo - z innymi autorami obrazków w książkach z tej serii). Poza tym jednak - ogromne rozczarowanie (i zmarnowany potencjał - może gdyby wydawnictwo pokusiło się o lepszego tłumacza... ech...).

Wierzcie w Mikołaja!

Wierzcie w Mikołaja!

Moje ulubione wydawnictwo dla dzieci znowu wypuściło na rynek przesympatyczną książkę.
Tym razem taką, która będzie idealnym kalendarzem adwentowym - podzieloną na 24 rozdziały opowieść o tym, że święta mogą nie nadejść, bo COŚ (nie będę zdradzać wszystkiego) sprawia, że przygotowania do świąt nie idą tak, jak zwykle.


Gasną gwiazdy adwentowe (rzecz dzieje się w Szwecji), śnieg nie pada, a szafranowe bułeczki nie chcą się upiec. Na dodatek ktoś tłucze doniczki w świąteczne wzorki, a ozdoby choinkowe zamieniają się w piasek.

Atmosfera z dnia na dzień gęstnieje i robi się coraz bardziej ponuro i coraz mniej świątecznie.
Bardzo ostrożnie nalewa wino do malutkich szklaneczek z mikołajami. Ale czy na pewno z mikołajami? Zaraz, zaraz... Przecież na szklaneczkach są...
- Zabawne szklaneczki! - wykrzykuje nagle ciocia Elisabeth. - W trupie czaszki!
I rzeczywiście. Wszystkie wesoło uśmiechnięte mikołaje pozamieniały się w powykrzywiane trupie czaszki. Zabawne to raczej nie jest.
Książka z niewielkim dreszczykiem. Wszystko, oczywiście, kończy się dobrze, bo inaczej byłby to wyjątkowo depresyjny kalendarz adwentowy, ale napięcie jest bardzo ekscytujące, a opowieść całkiem pomysłowa.

Moim zdaniem ucieszy każde dziecko, które już jest w stanie zapamiętać i śledzić jakąś intrygę przez dłuższy czas. A starszak może sobie poczytać sam (chociaż my w domu umówimy się chyba, że codziennie rano, począwszy od pierwszego grudnia, będziemy czytać na głos jeden rozdział leżąc dużym w łóżku z mamą i tatą - wystarczy obudzić się dodatkowe dziesięć minut wcześniej w dni szkolne :)).

Ilustratorem jest, znany z opowiadań o Bincie i Lalo, Benjamin Chaud. Nie jest on może moim ulubionym ilustratorem ze "stajni" wydawnictwa Zakamarki, ale na pewno nie jest nijaki i doceniam jego charakterystyczną kreskę.


Przemiła książeczka.
Ho ho ho...
Skrawki intelektu.

Skrawki intelektu.

Znowu zgubiło mnie zamiłowanie do felietonów (pewnie dlatego, że prasa w Polsce ostatnio nie nadaje się do czytania i ciężko znaleźć dobrego felietonistę).
Carlina każdy oglądał na jutubie, prawda? Wśród jego skeczy - zwłaszcza tych starszych - bywały takie naprawdę błyskotliwe, a samego Carlina - z wystąpień niesatyrycznych - kojarzyłam raczej jako człowieka myślącego, a to już wstęp do dobrego felietonu.

No i ten. Nie.

Na ponad dwustu stronach znalazłam może ze cztery dobre, mocne teksty. A reszta to właśnie rzeczone skrawki, a często zwykły crap. Takie urwane myśli, niedokończone teksty, pojedyncze zdania, mniej lub bardziej błyskotliwe (zwykle mniej). Tak, widać, że autor jest (a właściwie był, bo nie żyje od pięciu lat) inteligentny, ale też zacietrzewiony i impulsywny.

Problem z Carlinem jest taki, że kiedy on pisze, że wymordowałby - dajmy na to - sportowców, to ja nie do końca przekonana jestem, że on żartuje. Rozumiecie? Kiedy czytam Clarksona, to wiem, że pod maską kolesia, który nienawidzi faceta w samochodzie obok, jest ktoś, kto temu samemu cieciowi pomoże w razie czego zmienić koło, a poza tym jest generalnie ciepłym ojcem kilkorga dzieci. I tylko wyolbrzymia.
Carlin, mam wrażenie, serio rozwalił kiedyś komuś głowę, a potem się śmiał.

Tak więc, co ja miałam jeszcze napisać...? Aha, wiem.
Nie kupujcie tego. No.
Ja właśnie odłożyłam Carlina na półkę "zanieść w niedzielę na book swap, wymienić na cokolwiek".


Nie pojedziemy zobaczyć Auschwitz.

Nie pojedziemy zobaczyć Auschwitz.

Wszystkie wypowiedzi przytoczone w tej książce są prawdziwe. Rozmowy zostały nagrane, osoby i miejsca sfotografowane.
O komiksie Dresa sporo czytałam przed jego ukazaniem się w Polsce i bardzo chciałam go dostać w swoje ręce. Recenzje także były bardzo intrygujące i raczej entuzjastyczne, a temat książki bardzo dla mnie ciekawy.


Jérémie (wraz z bratem) przyjeżdża do Polski odszukać ślady swoich przodków. Odwiedza Warszawę, Żelechów (i tamtejszy zaniedbany, ginący cmentarz żydowski, przy którego opisie zwyczajnie się wstydziłam), Kraków, ale postanawia nie oglądać Oświęcimia - prawdopodobnie dlatego, że byłoby to zbyt silne przeżycie, bardzo wpływające na wrażenia z całej podróży.
Chce zobaczyć nie tylko stary dom dziadków i groby pradziadków, ale też to, jak wygląda współczesna polska społeczność żydowska. Odwiedza rabinów, ośrodki kulturalne i urzędy (i tutaj czasami trafia na mur - nie tylko nieznajomości angielskiego, ale też zwyczajnego niechcenia i dziwnych przepisów - welcome to Poland).

Ponieważ przed wyjazdem wszyscy ostrzegają go, że w Polsce jest pełno antysemitów, często zwyczajnie boi się chodzić po żydowskich cmentarzach (zwłaszcza na prowincji) i unika przyznawania się do tego, że jest Żydem (po trosze mu się nie dziwię).
- Nie podoba mi się, jak na nas patrzą. Raczej nie przyjeżdża tu zbyt wielu turystów, więc jeśli nie jesteśmy turystami, a nie wyglądamy na miejscowych, to...
- To jesteśmy kolesiami wynajętymi przez żydowskiego miliardera do zrobienia zdjęć jego rodzinnego miasteczka?
Książka jest miejscami przeładowana informacjami, więc często pojawiała mi się myśl, że nie było sensu robienia z tej historii komiksu. Że zwyczajna relacja, uzupełniona komiksowymi rysunkami co bardziej interesujących anegdot, miałaby może większą rację bytu. Jednak kiedy skończyłam czytać, jakoś już o tym nie myślałam. Cała opowieść nie jest ani dynamiczna, ani porywająca. To taki spacer po śladach, przerywany rozmowami z różnymi ludźmi, związanymi ze środowiskiem polskich Żydów. Nic się tam nie dzieje, a ostateczne wnioski musimy wysnuć sobie sami, bo nawet sam autor nie jest pewien, co powinien myśleć o wszystkim, co zdołał zobaczyć.

(klik, żeby powiększyć)

To pozycja zdecydowanie dla pasjonatów, dla zainteresowanych tematem, nie dla miłośników komiksów po prostu, bo Ci będą pewnie jednak trochę rozczarowani.

Na samym końcu książki pojawia się jeszcze jedno, ostatnie świadectwo, relacja kobiety, która wyjechała z Polski z powodu wydarzeń w 1968 roku. Gorzkie słowa. Takie zwieńczenie całej wyprawy. Emocjonalne, subiektywne i stronnicze. Przesadzone. Ale tak właśnie wygląda Polska z zewnątrz. I nie bez powodu. Trochę chce mi się stąd uciec teraz, ale mi przejdzie. Chyba.
Dom Tajemnic

Dom Tajemnic

Zwykle nie kupuję książek, które na okładce krzyczą to, co ta: "Książka reżysera Harrego Pottera!". Jestem wtedy podejrzliwa - pewnie wypociny same się nie obronią. Tym razem jednak się skusiłam (promocje czasami działają ;)). No i okładka taka ładna, a dziecko lubi książki przygodowe. Niech tam.


I teraz pierwsza uwaga - jeśli tłumaczysz książkę, która została napisana dla amerykańskich dzieciaków, zrób przypisy, choćby małe, daty nie są potrzebne. Nie każde dziecko w Polsce wie, kto to jest np. Hilary Clinton. Dorosłym tłumaczyć nie trzeba (mam nadzieję), ale - przypominam - to jest książka dla dzieci, które nie znają z telewizji nawet plamy na sukience Moniki Lewinsky.

Opowieść zaczyna się od tego, że rodzina z trójką dzieci kupuje sobie dom w San Francisco. Cały czas mowa jest o tym, że tata i mama mają problemy finansowe (bo tatuś-chirurg, został opętany na chwilę i wyrżnął pacjentowi jakieś grafitti na brzuchu), ale mimo tego udaje im się kupić okazyjnie wiktoriański pałac, w pełni wyposażony (wypasiony sprzęt AGD, antyki, zabytki, pełna biblioteka) z widokiem na Golden Gate. :] Agentka nieruchomości tłumaczy, że to dlatego, że właściciel chciał zrobić coś dobrego dla ludzi w potrzebie. Ta, jasne. I nikogo nie niepokoi, że dom stoi na urwisku.
Pierwszy właściciel, pan Kristoff, chciał mieć pewność, że dom przetrwa kolejne wielkie trzęsienie ziemi. Podwiesił więc pod fundamentami puste beczki. Jeśli nastąpi ogromny wstrząs, dom spadnie z urwiska wprost do oceanu i odpłynie.
Wiem, to książka dla dzieci, ale...
Od zawsze mieszkał w San Francisco i przyzwyczaił się do widoku mostu, ale z tej perspektywy, z tak bliska jego łososiowy kolor wydał mu się wręcz nienaturalny.
Jaki jest NATURALNY kolor dla mostu? Skoro dziecięcy bohater już musi coś sobie myśleć, patrząc przez okno, niech myśli o Żółwiach Ninja. Będzie to miało więcej sensu.

Szczęśliwie nie ma jednak tych niezręczności zbyt wiele, a książka szybko się rozkręca i jest klasycznie przygodowa (a piękna posiadłość zostaje przykładnie zrujnowana już na samym początku). Rodzina się wprowadza, demoniczna wiedźma z sąsiedztwa wpada na chatę, porywa rodziców, robi totalny bałagan i przenosi dom do prehistorycznej dżungli (tak na początek). Dalej jest już tylko gorzej, a dzieci muszą odnaleźć rodziców, nie dając się po drodze pożreć mięsożernym ważkom, wilkom, wojownikom na koniach, piratom i tak dalej.


Akcja toczy się wartko (brak dłużyzn i obszernych opisów, więc młodsze dzieci nie będą się rozpraszać), dzieje się dużo, trójka dzieciaków musi stawiać opór przedziwnym bestiom i - jak to w przykładnych książkach dla dzieci bywa - gładko wychodzi z każdej opresji bez szwanku. Bywa bardzo emocjonująco (nie dla strachliwych dzieciaków), ale mniej tam humoru, niż w, na przykład, "Magicznym drzewie", a bohaterowie są - jak dla mnie - także mniej wyraziści i mniej "do kochania", niż, dajmy na to, Kuki i Blubek.

Dorosłego ta pozycja raczej na pewno niczym nie zaskoczy, ale dla dzieciaków, które lubią książki przygodowe i fantastyczne, powinna być całkiem satysfakcjonująca.

Autor chwali się, że jest to pierwsza część całej serii (ostatni rozdział jest zresztą niewielkim wstępem do kolejnego tomu), co jest niemalże oczywiste, bo to taka choroba ostatnich lat. Żaden autor nie umie już napisać pojedynczej książki. Musi od razu wysmażyć co najmniej trzy tomy, żeby się ten interes w ogóle opłacał. No ale dla wielu ludzi może to być dobra wiadomość, więc niech będzie, że to zaleta. ;)

Podsumowując - nie jest to arcydzieło, ale zdecydowanie może wciągnąć dzieci, które są złaknione przygód. Trudno mi określić przedział wiekowy, dla jakiego przeznaczona jest ta książka (rating wydawnictwa, w miarę sensowny, to 8-12 lat). Bohaterowie dziecięcy "Domu" mają od kilku (przedszkolak) do kilkunastu lat (myślę, że najstarsze z dzieci ma najwyżej 12 lat).

Jeśli znacie "Tunele", to ta pozycja jest znacznie, znacznie łatwiejsza w odbiorze ("Tunele" są raczej dla nastolatków), a dzieci, które dają radę ogarnąć poziom skomplikowania "Magicznego drzewa", powinny też spokojnie ogarnąć "Dom Tajemnic" (także wydany zresztą przez Znak).
Sądzę, że rozgarnięty, dobrze czytający i mało strachliwy siedmiolatek już da radę przeczytać tę książkę z radością i wypiekami na twarzy. Dwunastolatek nadal się będzie przy czytaniu cieszył. Piętnastolatek zapewne będzie już na nią za stary.

Moje dziecko bardzo się zapaliło do tej książki, ale dopiero niedawno zaczęło ją czytać, więc jeszcze nie wiem, czy nie rzuci w kąt w połowie. ;) Zobaczymy.
Teraz idę czytać książki, które kupiłam całej rodzinie pod choinkę...
Fantastic Beasts and Where to Find Them

Fantastic Beasts and Where to Find Them

Kiedy pojawiła się w sieci informacja, że nakręcony zostanie spin-off  Harrego Pottera na podstawie "Fantastycznych bestii", natychmiast postanowiłam je przeczytać.
Nie była to pozycja dostępna w Polsce, a ja ciągle nie mogłam się zebrać do zamówienia jej na Amazonie. Przy okazji wizyty w Londynie odwiedziłam z dzieckiem Peron 9 i 3/4, gdzie za cztery funty kupiłam to, co chciałam, a nawet więcej, bo "Quidditch przez wieki" też przy okazji przywiozłam sobie do domu. :)

"Fantastyczne bestie" są uzupełnieniem informacji o świecie stworzonym przez Rowling. Stylizowane na szkolny podręcznik i profesjonalnie tu i ówdzie pobazgrane przez Rona Weasleya, dla fanów Harrego Pottera są pozycją obowiązkową.

Z "Bestii" dowiadujemy się, jakim cudem Mugole nie widzą wszystkich fantastycznych stworzeń, znajdujemy tam też fragmenty innych podręczników z Hogwartu (np. "Historii magii" Bathildy Bagshot); możemy też wprost przeczytać o tym, że Hogwart jest w Szkocji. Dowiemy się też, ile funtów składa się na jeden galeon. :)


Tak naprawdę informacje o gnomach i akromantulach są tam najmniej istotne. Ważniejsze jest to, co między wierszami - informacje o świecie Hermiony i Luny Lovegood. Informacje, na które już nie było miejsca w książkach o Harrym.

Jest jednak rzecz, której brakuje tej książeczce - ilustracje. Opisy stworzeń nie zawsze są wystarczająco dokładne i moja wyobraźnia zwyczajnie nie daje sobie rady. Jestem pewna, że po filmie pojawi się jakieś wypasione, ilustrowane zdjęciami z planu, wydanie, ale ja bym chciała takie, w którym są ręcznie naszkicowane ryciny, najlepiej na osobno wklejonych kalkach. ;)


Dla mojego nieanglojęzycznego dziecka, które błagało o przeczytanie tej książki, muszę tworzyć tłumaczenie. Codziennie siadam do jednego rozdziału i na własne potrzeby drukuję polską wersję "Fantastycznych bestii". Gdybym komuś udostępniła to wątpliwej jakości dzieło, to prawnik pani Rowling prawdopodobnie przyjechałby buldożerem i zrównał mój dom z ziemią. Na wszelki wypadek więc trzymam je w zahasłowanym folderze, a papierową wersję palę po przeczytaniu jej synowi. ;)

Nadmienię jeszcze, że cały dochód z tej książki przeznaczony jest na cele charytatywne, więc jakby ktoś chciał mieć wymówkę...
Bartnik Ignat i skarb puszczy

Bartnik Ignat i skarb puszczy

Pierwsze książki, które czytał samodzielnie mój syn, były komiksami. Krótkie zdania i obrazki ułatwiające ich zrozumienie, zachęcały znakomicie do samodzielnej lektury. Wtedy też zaczęłam zgłębiać temat mądrych i ładnych komiksów dla dzieci. Okazało się, że rynek ma do zaoferowania ogrom świetnych komiksów dla dorosłych i masę dość durnych (choć nadal, niestety, lubianych ;)) Kaczorów Donaldów i innych tego typu wynalazków, sprawiających wrażenie, że były tworzone na kolanie. Dobrych komiksów dla najmłodszych jest tak mało, że każde odkrycie witam z nadmiernym entuzjazmem.

Moje poszukiwania doprowadziły mnie do komiksów Tomasza Samojlika. Najpierw chwyciliśmy za "Norkę zagłady", a potem, po nitce do kłębka, chcieliśmy też dostać w swoje ręce "Ryjówkę przeznaczenia", ale nakład jest wyczerpany i jest ona absolutnie nie do dostania (co znakomicie o niej świadczy). Na kolejny komiks czekaliśmy niecierpliwie. I tak spotkaliśmy się z Bartnikiem Ignatem na targach książki. I przyprowadziliśmy go do domu.


"Bartnik" jest komiksem dla dzieci w wieku szkolnym, chociaż ja również czerpałam radość z czytania. Fabuła traktuje o dobrym, żyjącym w zgodzie z naturą, Bartniku i o złym Sobakiewiczu, słudze Carycy Katarzyny (tutaj dorośli/starsi czytelnicy mogą w tle zauważyć kilka wydarzeń i postaci historycznych - część z nich jest ładnie opisana w obrazkowych przypisach na końcu książki, dla ciekawskich dzieci), który chce wyciąć puszczą (Białowieską!), w której żyje Bartnik.

Kreska Samojlika jest radosna i "dziecięca", ale nie infantylna. Komiks jest bardzo miły dla oka i niezwykle estetyczny. Akcja jest dynamiczna, zrozumiała i ma miły, ekologiczny przekaz; oraz trochę ładnie podanej wiedzy o lesie. A przy okazji może zaszczepić dziecku w głowie kilka nazwisk, z którymi spotka się kiedyś w szkole na lekcjach historii. :)


"Norka zagłady" miała zdecydowanie krótsze teksty w dymkach i mniej wyszukane słownictwo, więc nadawała się znakomicie do czytania przez jeszcze sylabizujące dzieci. Tutaj teksu jest więcej, więc książka jest raczej dla sprawnie czytających. I ucieszy zarówno młodszych nastolatków, jak i rozgarnięte dzieciaki z podstawówki. Polecam z czystym sumieniem. :)

Sonia śpi gdzie indziej

Sonia śpi gdzie indziej

Książka Piji Lindenbaum - "Nusia i wilki" - była jedną z pierwszych, której słuchał z uwagą mój maleńki synek. Miał mniej więcej trzy lata i nagle wyrósł z tych książeczek, które mają po jednym zdaniu na każdej stronie; zaczął słuchać. Zapewne jeszcze nie rozumiał wszystkiego, ale Nusia go ciekawiła. Teraz ma ponad sześć lat i nadal wracamy do książek o Nusi. I do innych książek Piji - tej o Igorze, który lubił lalki, i tej o Zlatance, która była zazdrosna o wujka. Chociaż są to książki dla przedszkolaków, mają w sobie taki wdzięk, a dzieci w nich są tak autentyczne, że wciąż nie możemy się z nimi pożegnać.


Dlatego i tym razem nie oparłam się nowej dziewczynce, opisanej przez Lindenbaum - Soni.
Sonia ma nową najlepszą koleżankę - Celestynę, u której ma przenocować. Jest bardzo podekscytowana i nie może się doczekać. Dom Celestyny jednak okazuje się onieśmielająco duży, pies ma na czole strasznego guza, a świnki morskie brzydko pachną. Na dodatek Celestyna nie jest miła. Jest samolubna i nie zawsze traktuje Sonię miło i sprawiedliwie. A w nocy wszystko staje się jeszcze straszniejsze. I chociaż prawdopodobnie nocowanie poza domem jest dla Soni mimo wszystko ciekawym doświadczeniem, to finalnie nie wydaje jej się już takie cudowne.


Pija jak zwykle używa prostych, krótkich, zgrabnych zdań. Dzieci wyrażają się i zachowują po dziecięcemu, a ich wyobraźnia - jak to u Lindenbaum - jest wspaniała i straszna zarazem.
W środku leży Edwin. Ja nie mam takiego brata. Edwin ma co najmniej sto metrów.
Jeśli ktoś zna już książki o Nusi, nie będzie zaskoczony ilustracjami. Nieco karykaturalne, wyraziste, w ostrych, żywych kolorach, podkreślające to, jak bardzo ogromny i dziwny wydaje się świat małemu dziecku.

Mnie pewnie książka cieszyła bardziej, niż mojego sześciolatka, dla którego była już nieco za oczywista (tak, kupiłam książkę trochę dla siebie, z sentymentu do tych dziecięcych książeczek, których w naszym domu jest już coraz mniej i trochę za nimi tęsknię ;)). Dla młodszych dzieci będzie jednak znakomita. Zwłaszcza dla tych, którym świat wydaje się czasami wyjątkowo straszny.
Jest to też książeczka o rozczarowaniu - czasami rzeczy, które w głowie dziecka wydają się bardzo ekscytujące, w rzeczywistości wcale nie są takie wspaniałe.
Świetna pozycja. Pija Lindenbaum ciągle w formie.
Myszka Chrapiszka

Myszka Chrapiszka

Na "Myszkę" skusiłam się na targach książki. Na stoisku wydawnictwa EZOP, które wydaje książki zazwyczaj ładne i sensowne, zwykle polskich autorów. Książka zachęciła mnie pięknymi ilustracjami Aleksandry Kucharskiej-Cybuch i sporą ilością tekstu (nie jest to książeczka z trzema zdaniami na stronę).
Na dodatek pani na targach zapewniała, że książka jest dla sześciolatka w sam raz. Jako że moje dziecko do dziś lubi sobie poczytać niezawodną Beatrix Potter, gdzie historii o myszach dostatek, skusiłam się.


No i tak...
Sama nie wiem.
Książka jest o małej myszce, która chrapie. Hałas może sprowadzić na całą mysią rodzinę nieszczęście, bo ludzie, w których domu mieszkają myszy, mogą odkryć obecność gryzoni i wygonić je z ich ciepłej nory.
I to by było w zasadzie na tyle. Chrapanie myszy okazuje się pożyteczne, bo kot z jakiegoś powodu boi się chrapiących myszy (eee?), więc ich nie tyka, tylko ucieka w panice; wszyscy zostają uratowani, bla bla bla.

Historia jest nudna. Za prosta. Idealna dla trzylatka albo czterolatka. Na dodatek dość rozwlekle napisana, więc raczej dla cierpliwych dzieci, nie oczekujących dynamicznej akcji. Jeśli chodzi o walory literackie - historia napisana jest w sposób bardzo przeciętny, bardzo nijaki. Takie nic. Tylko na ilustracje patrzy się z przyjemnością. Są bajkowe, staranne i nieprzesłodzone.


Wydawnictwo ma w ofercie jeszcze dwie części historii o Myszce Chrapiszce - gdyby ktoś jednak się skusił i zakochał. Do mnie ta bajka nie trafiła. Moje dziecko, mój najważniejszy recenzent pomocniczy, twierdzi, że "jest okej", ale zachwytu nie dostrzegam.


Ot, bajeczka. Meh...
Copyright © 2014 Na regale , Blogger