Moja siostra mieszka na kominku, Annabel Pitcher.

Moja siostra mieszka na kominku, Annabel Pitcher.

Dziwny to wybór - napisać książkę dla młodych ludzi o tym, jak przeżywa żałobę rodzina, której dziecko zginęło w zamachu bombowym w Londynie. Na dodatek jest to książka, której narratorem jest dziesięciolatek o imieniu Jamie, brat zmarłej, który w zasadzie siostry nie pamięta, ale mierzy się z żałobą, stratą i cierpieniem rodziców. Chłopiec trwa jednocześnie w poczuciu winy, że nie odczuwa smutku, bo przecież w zasadzie nie ma wspomnień o zabitej dziewczynce.


Książka została wydana w Polsce już parę lat temu, była też raz wznawiana. Nie jest to więc pozycja specjalnie nowa, ani taka, o której się dużo mówi czy mówiło. Dlatego postanowiłam o niej napisać, zwłaszcza że w obecnym świecie powieść, która jest wielką lekcją wrażliwości, musi być w cenie. 

To jest książka bolesna i zabawna. Szczera i prostolinijna. Lekka i ciężka jak kamień. Chwilami jak otwarta rana, w której dłubiemy patykiem. 
Oto ojciec wpada w alkoholizm, matka wiąże się z innym mężczyzną, siostra bliźniaczka zmarłej ma zaburzenia odżywiania, a chłopiec, który tkwi w tym wszystkim, najbardziej na świecie pragnie, żeby ktoś go kochał, bo nagle martwa dziewczynka, której prochy mieszkają na kominku, staje się przyczyną wszystkich jego nieszczęść (oczywiście patrząc z perspektywy dziecka); a na dodatek on sam musi udawać, że za nią tęskni, żeby nie zranić rodziców. 

Strasznie to wszystko trudne, smutne i ponure, ale posypane sosem absolutnie szczerej, dziecięcej prostoty, trosk codziennego życia, które też nie jest łatwe - zwłaszcza, że jest to opowieść dziecka, które koniecznie chce żyć w zgodzie ze swoimi cierpiącymi rodzicami, ale zmaga się przy tym z faktem, że nie myśli tak samo jak oni. 

Książka zaczyna się tak. Żeby była jasność, że nie jest to opowieść dla maluchów.

Oto Jamie ma koleżankę muzułmankę, a przecież ojciec nienawidzi muzułmanów, więc dzieciak czuje się winny, lubiąc ją. Oto urodziny chłopca, o których prawie nikt nie pamięta. Oto rocznica zamachów, kiedy Jamie musi być smutny, bo tak wypada. I tak dalej. Strasznie dużo, jak na barki dziesięciolatka. 

Narracja jest wartka, zabawna, wzruszająca, bezpośrednia. Serce pęka z bólu, który czujemy, bo wiemy, co mogą czuć rodzice zamordowanego dziecka, ale też nie możemy przestać myśleć o chłopcu, który nie jest niczemu winien, ale dostaje rykoszetem od własnej rodziny, która nie może się pozbierać (co przecież też zrozumiałe). 

Ta sama historia, która jest w książce, napisana z perspektywy dorosłego, albo ubrana we wzniosłe, ponure słowa, byłaby nieznośna. Uciekałaby w ckliwość, w dramatyzm, w rozdrapywanie ran. Nie dałoby się tego czytać. Jednak dziecięca opowieść, pełna humoru najczarniejszego z czarnych (stąd polecam, by ją czytała dopiero ta grupa wiekowa, która czarny humor już doceni - młodsze nastolatki i starsi), czyta się znakomicie, lekko, możemy się śmiać przez łzy, możemy w tej historii znaleźć coś więcej od tragedii. 

Nie jest to żadne wielkie arcydzieło, ale na pewno jest to książka, jakiej jeszcze nigdy nie czytałam. Opowieść o żałobie, o jej brzydkich stronach, o jej różnych odcieniach i o tym - PRZEDE WSZYSTKIM o tym - że ludzie się od siebie tak bardzo różnią, że nie możemy wymagać, by tak samo coś przeżywali. 

Na dodatek jest to też przy okazji książka o terroryzmie i nietolerancji, która rodzi nienawiść. 

Dla młodzieży, która patrzy na ten szalony świat i próbuje zrozumieć zło, będzie to bardzo dobra pozycja. Ja, będąc w późnej podstawówce, zaczytywałam się w książkach wówczas bardzo modnych, mówiących o problemach ówczesnego świata - "My, dzieci z dworca ZOO", "Panna Nikt" i tym podobne. Potrzeba czytania o sprawach trudnych pojawia się w tym wieku chyba dość naturalnie, bo świat nagle przestaje być pluszowy, kiedy zaczynamy go bardziej rozumieć. "Moja siostra mieszka na kominku" wydaje się być dobrym wyborem dla młodszego (ale starszego też) nastolatka. Polecam.
Parę szkolnych podręczników, czyli coś z zupełnie innej beczki. Część pierwsza.

Parę szkolnych podręczników, czyli coś z zupełnie innej beczki. Część pierwsza.

Parę dni temu moja znajoma nauczycielka (dla jej dobra nie podam żadnych więcej danych ;)) pokazała mi podręcznik, na którym przyszło jej pracować na języku polskim w klasie szóstej. Podręcznik zgodny z nową podstawą programową, oczywiście, więc trudno winić kogokolwiek, poza ministerstwem, choć autorzy podręcznika, państwo Kulesza, też swoje dołożyli. I o ile dobór tekstów niekoniecznie mogli edytować, o tyle zadania do tychże czasami wbijają w fotel.

Oczywiście, nie tylko ich podręcznik jest WYJĄTKOWY, bo podstawa programowa nie daje pola do popisu. Zerknęłam także na podręcznik mojego syna (klasa siódma) i też kwiatki tam znalazłam, ale o tym napiszę w kolejnym wpisie.

I, żeby była jasność, NIE WIŃCIE SZKÓŁ I NAUCZYCIELI, że pracują z tymi podręcznikami. Oni często nie mają wyjścia. Po prostu. Wierzę, że są nauczyciele, którzy spróbują dzieciom umilić absurdalne czytanki, czy nie każą im rozwiązywać zadań żywcem wziętych z religii, ale popatrzcie, jaki przekaz daje nowa podstawa i jak bardzo jest oderwana od realiów współczesnego świata.

Dzisiaj zajmę się podręcznikiem do klasy szóstej państwa Kuleszów. Nazywa się on "Wyspy szczęśliwe" i nie będę się skupiać w ogóle na szacie graficznej, ani nie będę wymieniać tego, co jest w nim dobre (a są tam rzeczy pozytywne, całkiem fajne fragmenty o produkcji filmowej, pozytywne odniesienia do WOŚP, itp.), ale chcę pokazać jaki obraz świata ma przekazać dzieciom program nauczania.


Zacznijmy od tego, że teksty, które zakłada podstawa programowa, w ogromnym procencie mają chwalić boga lub mają do niego bezpośrednie odniesienia. Nie ma tam prawie w ogóle tekstów współczesnych, nowych, pokazujących wzorce zachowań nie umiejscowione w kulturze dawnej (nawet Lema czy Tytusa ciężko nazwać nowoczesnymi, mimo całej mojej do nich sympatii).
Dzieci nie mają szans odnieść się do znanej sobie rzeczywistości i stykają się niemal wyłącznie z językiem archaicznym i często dla nich niezrozumiałym. Mamy tam mnóstwo tekstów, które nie wnoszą nic do kapitału kulturowego dzieci, a utwierdzają szkodliwe stereotypy.

Jakież to ponadczasowe wartości mają nieść np. fragmenty "Pamiętników Adama i Ewy"? To jest tekst głęboko szkodliwy i tak ugruntowujący stereotypy płciowe, że chyba bardziej się nie da. Proszę, oto fragment z podręcznika, przemowa pokornej Ewy o Adamie:


Żeby dzieci utrwaliły sobie, że kobiety myślą o wiele inaczej, niż mężczyźni, muszą napisać tekst, w którym każda płeć myśli inaczej i inaczej patrzy na świat. 



Potem mamy dwie strony ćwiczeń - jedna to "Kobiecy zakątek", a druga strona to "Męska jaskinia". Żeby oddać sprawiedliwość - teoretycznie ma to być lekcja o stereotypach, ale ćwiczenia tam zawarte mają w dzieciach te stereotypowe myślenie utwierdzić i ugruntować. Mamy tam miłe ćwiczenie o dodawaniu żeńskich końcówek do nazw zawodów (brawo), ale też mamy takie kwiatki:




Dziecko ma wiedzieć, że bycie władcą to rzecz męska, podobnie jak bycie złodziejem. No i musi się domyślić, że atrybutem męskości nie może być wrażliwość i schludność, jak sądzę.

Mamy tam też dwa teksty o zalotach - fragment "Bezgrzesznych lat" Makuszyńskiego i piosenkę Czerwonych Gitar "Tak bardzo się starałem", czyli oczywiście - znowu stare ramoty, do których dzieci mają napisać dziwne rozprawki o podrywie i tradycyjnych rolach płciowych:



Jak już dzieci mają ustawione to, jak mają się zachowywać chłopcy, a jak dziewczyny, możemy przejść dalej i przeczytać "Spóźnionego słowika" Tuwima o tym, jak pan Słowik zabawił po nocy, a pani Słowikowa czekała w oknie zmartwiona, jak to w życiu.


Myślicie, że dzieci napiszą, że Pan Słowik nie zarucha za karę i będzie spał na kanapie? Bo chyba taka odpowiedź jest prawidłowa (no wiecie, według klucza).

Podręcznik, naszpikowany tekstami o religijnych odniesieniach, nie dopuszcza możliwości, że ktoś może nie wierzyć w boga. Mamy tam np. takie zadanie:


Wartości są podane, nie ma że boli. :]

Mamy też fragment archaicznego tekstu Jana Kamyczka pt. "Nastolatek w domu". Chwali się nowatorskie ;) w nim założenie, że chłopcy też mogą sprzątać, ale jest tam też mama, która wstaje godzinę wcześniej, żeby wszystkim przygotować śniadanie i to mamę, a nie rodziców się wyręcza w obowiązkach domowych, bo - jak wiadomo - ojcowie (nie łudźmy się, że inny typ rodziny się tu znajdzie) obowiązków domowych nie posiadają.

Absolutnym kuriozum jest jednak tekst Ligonia "Przepisy PKP dla podróżujących". Celem tego tekstu było - chyba - pokazanie gwary. Czemu wybrano tę bzdurę sprzed ponad pół wieku, to jest ponad moje zrozumienie. Proszę kawałeczek, zwróćcie uwagę na wyborny żarcik z głupoty kobiet:


Po fragmencie Kapuścińskiego ("Heban") mamy oczywiście obrazki smutnych czarnoskórych dzieci siedzących nago na ziemi i lichych chat, a zadanie do tekstu nie polega, bynajmniej, na tym, by sprawdzić, w których latach pisano tekst (przy żadnym z tekstów nie zauważyłam, by dawano rok, z którego pochodzi, nawet po to, by epoki literackie wprowadzić), czy coś się zmieniło od tego czasu i jak wygląda obecna Afryka i jej sytuacja polityczna i społeczna w różnych krajach.

Dzieci mają popatrzeć na obrazki, przeczytać fragmencik tekstu o ułamku Afryki sprzed pół wieku (która jest przecież olbrzymim kontynentem pełnym różnych kultur i różnych warunków życia) i porównać Europejczyka ze WSZYSTKIMI Afrykańczykami. Serio.


Potem mamy wiersze i obrazki o aniołach i pochwalny wiersz o Matce Teresie, co wydaje mi się szczególną obrzydliwością, zważywszy na fakt, że już od dość dawna wiadomo, że Matka Teresa taka znowu święta nie była, jej przytułki były umieralniami pełnymi okrucieństwa, w których odmawiano podawania środków przeciwbólowych, bo cierpienie jest rzekomo miłe Jezusowi, a miliony, które płynęły do Matki Teresy od darczyńców, rozpłynęły się i nie były pożytkowane dla dobra chorych biedaków.

Zdjęcie Matki Teresy pojawia się zresztą w podręczniku TRZY razy. Raz jako przykład "słynnej kobiety".

Mamy też oczywiście zadanie pt. "Napisz notkę biograficzną o Matce Teresie z Kalkuty". Noo, ja już bym pomogła napisać. :]

(I tak, zauważam, że są w tym podręczniku czasami nawoływania do tolerancji, także religijnej, a niektóre teksty z podstawy programowej są bardzo sensowne, co nie zmienia faktu, że współczesnej literatury program właściwie nie zauważa, a tekstów bezpośrednio lub pośrednio chwalących boga jest na stronach podręcznika mrowie.)

Dla tych, którzy chcą się pośmiać - w "słowniczku internauty" w tej książce (wydanej w 2019 roku, przypominam) jest wśród najpotrzebniejszych pojęć - komunikator gadu-gadu. ;) I to nie opisany jako relikt, ale jako coś, czego się obecnie używa. :D

W dziale o porach roku mamy kalendaria przypisane do każdej z pór. I są tam najważniejsze święta.
Jesienią, oprócz - co zrozumiałe - Wszystkich Świętych (w Polsce święto bardzo istotne, kulturowo ważne nawet dla niektórych niewierzących), do najważniejszych świąt zaliczają się katarzynki (WTF?) i Barbórka. ;) Czuję, jakbym się cofnęła do mojego dzieciństwa, kiedy było to święto państwowe, huczne, węglowe i wszystkie dzieci robiły w szkołach czarne, czapeczki z piórkiem. :D Kto, do cholery, obecnie obchodzi Barbórkę (poza górnikami)?

Przy omawianiu wiosny kalendarium oczywiście wskazuje Wielkanoc, co jasne, ale też wszelkie inne religijne święta, Boże Ciało, Zielone Świątki, niedzielę palmową, itd., a wiosennym wierszykiem jest "Wielkanoc" Lechonia i radosne zadania do tegoż utworu (niektóre z nich są kuriozalne i ich miejsce jest, w najlepszym wypadku, na religii):


Absolutnym hitem jest umieszczenie w czytankach opowiadania katolickiego pisarza, salezjanina Bruno Ferrero, który pisze naiwne powiastki religijne. Tytuł opowiadania brzmi: "Jak Bóg stworzył mamę" i jest ono w swej słodyczy i pobożności wyjątkowo przegięte, a do tego trudno uznać je klasycznym tekstem kultury, który musi znać każde dziecko (jakim jest np. umieszczony w tym podręczniku Hymn św. Pawła o miłości - nie mam wątpliwości, że warto go znać, bo z cytatami z niego w życiu łatwo się spotkać, choćby na ślubach, i warto wiedzieć, skąd pochodzi).

Tekst Ferrero ma na celu przekonywać dzieci o istnieniu boga i wychowywać do bezrefleksyjnej pobożności. Pytania do tekstu są oczywiście wybitne. Ich treść nie pozostawia nawet cienia wątpliwości, że nie ma miejsca na niewiarę, a do tego trzeba napisać opowiadanie o stwarzaniu taty przez boga. Że nie wspomnę o tym, że pytania są, delikatnie mówiąc, nie pozostawiające miejsca na krytykę:


W letnim kalendarium mamy oczywiście dożynki i Wniebowzięcie Maryi Panny. Trochę zabrakło na przykład - no nie wiem, szalony pomysł - szkolnych wakacji, czyli czegoś, co "obchodzą" wszystkie dzieci. ;)

Taki mamy obrazek w klasie szóstej, do kuriozów z podręczników w klasie siódmej jeszcze dojdę w kolejnych wpisach. Do innych podręczników do polskiego też zajrzę i mam nadzieję, jeszcze Wam o nich napiszę. Jestem ciekawa, jak rozwiązano zadania do tekstów w książkach z innych wydawnictw.

Na dzisiaj tyle. Zaglądajcie dzieciom do szkolnych książek. Warto wiedzieć, czego się uczą i rozmawiać o tym na bieżąco. :)
Uwolniona Tary Westover, czyli jak Obama polecił mi książkę.

Uwolniona Tary Westover, czyli jak Obama polecił mi książkę.

Czasami czytam rekomendacje czytelnicze Baracka Obamy. :) To jest ciekawy wgląd w to, co akurat w USA ukazuje się w księgarniach i jest to na dodatek wybór wyselekcjonowany przez inteligentnego człowieka. Niekoniecznie się z nim we wszystkim politycznie zawsze zgadzałam, ale nie mogłam mu nigdy odmówić tego, że miał całkiem niezły gust literacki.

"Uwolniona" wydała mi się wyborem dziwnym. Okładkowe peany o tym, jak to dziewczę z fundamentalistycznej rodziny zdobywa wybitne wykształcenie, wydawały mi się raczej odstręczające. Spodziewałam się łzawej opowieści w stylu "od pucybuta do milionera", american dream i te sprawy. I bardzo, bardzo się zdziwiłam, że w tej książce jest o wiele więcej. I że porwała mnie całkowicie.



Tara Westover wychowała się w ultrasowym środowisku mormońskim, ale jej rodzice, zwłaszcza ojciec, nie byli typowymi ortodoksyjnymi mormonami, jakich znamy z różnych dokumentów i opowieści, ubranych w zgrzebne szaty poligamistów, uczących gromadkę dzieci w domu. Jej rodzina nie uczyła swoich dzieci w ogóle. Mieszkali w domu, który przygotowywał się na walkę z rządem, na potyczkę na śmierć i życie ze światem, który zaraz się skończy. Nigdy nie rejestrowali swoich dzieci, nie uczyli, dzieci nigdy nie były u lekarza, niezależnie od tego, jak poważna choroba czy wypadek wydarzyły się w ich życiu. Nawet mycie rąk po skorzystaniu z toalety było uważane za śmieszne i zbyt postępowe. To było ekstremum tak wielkie, że trudno je ogarnąć rozumem.

I to jest punkt wyjściowy opowieści, która jednak nie jest tym, czego możecie się spodziewać. Nie ma tam nagłego zwrotu akcji, w którym dziecko żądne wiedzy odkrywa świat i wywraca swoje życie do góry nogami. Nie. To jest gorzka opowieść o tym, że tak się zwykle nie da. Że życie, które wiedziecie w dzieciństwie, będzie w Was tkwić przez dekady i nigdy całkiem od Was nie ucieknie.

To nie jest książka, w której ktoś się nad sobą użala. To nie jest książka, w której odkrywacie czyjś samozachwyt. To jest raczej surowa, szczera relacja z tego, jak było się ślepym przez większość życia, mimo tego, że miało się już aparat myślowy, żeby dostrzec, że coś jest nie tak. Literacko jest to zupełnie przyzwoite, nie ma bólu przy czytaniu, tłumaczenie wydaje się bardzo sprawne i nie musicie się obawiać żadnej naiwności, żadnych żenujących zabiegów literackich, mających na celu wzbudzenie współczucia.

(Poniżej rozmowa z autorką u Ellen.)



"Uwolnioną" przeczytałam niemal na raz. Nie mogłam się oderwać, chociaż czasami miałam ochotę wrzeszczeć na autorkę/bohaterkę, bo z mojego bezpiecznego dystansu widziałam, jak bardzo dysfunkcyjne są jej relacje z rodziną, zwłaszcza z jednym z braci, klasycznym przemocowcem.
Tara wydaje się przy pomocy książki układać sobie w głowie to, co wydarzyło się w jej życiu. Sięga do swoich pamiętników z dzieciństwa, do wspomnień rodzeństwa, by odtworzyć najważniejsze momenty. Wydaje się, że jej to pomaga zamknąć jakiś rozdział i przestać do niego wracać.

To jest porywająca opowieść o dorastaniu, o współczesnej Ameryce, o chorobach psychicznych i niebezpieczeństwach radykalizmu. Wygląda niepozornie, może nie sięgnęlibyście po nią w księgarni, ale ja uważam, że powinniście. Bardzo polecam.


Copyright © 2014 Na regale , Blogger