Moje Bronowice, mój Kraków.

Moje Bronowice, mój Kraków.

Książeczka Rydlowej o Bronowicach z jej dzieciństwa i młodości, ma w sobie wiele uroku i zawiera masę miłych anegdot, ale - niestety - autorkę trudno polubić. Nie lubię narzekania i pokazywania rzeczywistości tak, jakby była czarno-biała. Nie lubię utyskiwań i nadmiernych idealizacji. Cenię dobrą anegdotę i dlatego przebrnęłam przez te wspominki - licząc na takowe i po to, żeby popodziwiać bardzo ciekawe stare fotografie.


Dla pani Marii dawniej było niezaprzeczalnie wszystko lepsze i piękniejsze, co jest w miarę zrozumiałe, bo zwykle dobrze wspomina się czasy, kiedy było się młodym, zdrowym i szczęśliwym, ale nazywanie każdego, kto wybudował sobie w ostatnich dwudziestu latach domek na Bronowicach, "nowobogackim", i utyskiwanie, że dzisiejsi ludzie to idioci przyklejeni do telewizorów (choćby i w tym było sporo prawdy), słabo mi się komponuje z tą pełną uroku, mimo wszystko, opowieścią o wsi wesołej (powiedzmy - bo - niezamierzenie chyba - obraz wsi gdzieś między wierszami taki wesoły nie jest). Do tego mamy tu ciągłe generalizacje i opowieści, które nie mogą być ciekawe, bo mówią o tym, że ktoś gdzieś pojechał, ale ona nie wie, gdzie i po co. Aha.
W ogóle bronowianie mali to "ludek" bardzo ciekawy, tym ciekawszy, że bronowian coraz mniej. Czasem mam uczucie, że Bronowice to obca okolica, że widzę obcych ludzi... Bronowianie zawsze interesowali się polityką...
Uhm. Wszyscy. Jak jeden mąż. Zawsze. Jasne.

Tak, wiem, że autorka ma 90 lat, wybaczam jej szkolny styl i utyskiwania. Cieszy mnie etnograficzny koloryt opowieści i ciekawią mnie obrazy Krakowa pod okupacją.
Matka babci umarła młodo, ojciec babci kazał kilkuletniej dziewczynce pilnować domu, młodszego brata i świec przy trumnie, a sam poszedł i długo nie wracał. [...] w nocy dziewczynka, ułożywszy brata do snu, sama czuwała przy świecach. W pewnej chwili pies zaczął głośno ujadać i dziewczynka usłyszała zbliżające się kroki. Bała się ruszyć, uchylić firanki, czekała, drętwiejąc ze strachu. Szukając pomocy, spojrzała na obraz Marki Boskiej [...]. Wtedy obraz spadł ze ściany z głośnym stukotem. Przymknęła oczy, a gdy je otwarła i spojrzała, obraz wisiał na ścianie. Usłyszała oddalające się kroki, pies ucichł, w izbie zapanowała cisza.
Cenne to są czasami wspomnienia, ale to, co pomiędzy tym, co interesujące, bywa nudne i infantylne nie do zniesienia. Na przykład mamy długi wstęp do opowieści o szkole podstawowej, wstęp o tym, jaka straszna przygoda i lekcja życiowa spotkała autorkę, gdy do niej chodziła. A opowieść jest o tym, że dzieci się śmiały, że pomyliła prawy but z lewym. Po czym mamy morał - to ją nauczyło nigdy nie mylić butów przy zakładaniu.
Jasne, ja rozumiem, dla dziecka to przykre, kiedy inne dzieci się z niego śmieją, ale serio, to wymaga długich wstępów i musi być umieszczone w książce pomiędzy opowieścią o Żydach w czasie niemieckiej okupacji, a opowieścią o umierającej matce? Z równym namaszczeniem?


Przyznaję, że mam bardzo mieszane uczucia.
Z jednej strony - literacko nie jest to dzieło wybitne, ale Rydlowa operuje ładną polszczyzną. Jest lekko i poprawnie; czasem zbyt poprawnie i jak ze szkolnego wypracowania, ale niewątpliwie czyta się to bez oporów (chociaż znam kogoś, komu cierpnie skóra na samą myśl o książkach, które "łatwo się czyta" ;)). Pamiętajmy jednak, że autorka, redaktorka (chyba już była) Wydawnictwa Literackiego, ma już 90 wiosen i trudno od niej wymagać elastyczności i świeżości pióra.

Jest to autobiografia z Bronowicami i Krakowem w tle. Kilka ciekawych opowieści, ale chyba więcej tych nijakich. W sumie nie wiem, czemu ma ta książka służyć, ale też nie wiem, czy w ogóle czemuś służyć powinna.
Miła to książeczka, ale tylko miła. I pewnie szybko o niej zapomnę.
Hilda i nocny olbrzym.

Hilda i nocny olbrzym.

Druga część komiksu o Hildzie autorstwa Pearsona potwierdza jedynie geniusz autora i jego nieprawdopodobną wyobraźnię.


Tym razem Hilda wikła się w rozgrywki między niewidzialnym ludkiem, który mieszka obok jej domu (przy okazji ucząc nieładnych prawd o polityce ;)), a jej własną rodziną.
Ludek regularnie demoluje chatkę, w której mieszka dziewczynka, więc mama Hildy postanawia, że najwyższy czas przenieść się do miasta. Dziecko bardzo tego nie chce, więc szuka rozwiązania tego problemu, przy okazji rozwiązując problemy nie tylko rzeczonych niewidzialnych krasnoludków, ale też prastarego olbrzyma i jego ukochanej (którym czas płynie trochę tak, jak Entom).

Po drodze jak zwykle, mimochodem, możemy zachwycać się światem, w którym żyją bohaterowie, podziwiać cały ten komiks, jak lśniące cacko (na dodatek przepięknie wydane).


Na końcu historii, w wyniku nieszczęśliwego wypadku, dom Hildy i jej mamy zostaje zrujnowany, więc w następnej części Pearson zapewne zabierze nas do tej cywilizacji, o której mówi mama dziewczynki. Jestem tej wizji strasznie ciekawa, bo odludzie zapełnił taką niesamowitą ilością przewspaniałych stworzeń, że nie mogę się doczekać tego, co zamieszkuje metropolie tego świata.

Książka ma niestety taką samą, wysoką cenę okładkową, jak pierwsza część. Jest jednak równie dopracowana i da się ją kupić sporo taniej, jeśli się dobrze poszuka. Mimo wszystko jednak - być może warta jest tych pieniędzy? Nie ma bowiem w tej książce ani jednej zbędnej kartki. Wszystkie są śliczne, płócienny grzbiet ma srebrne, błyszczące rysunki, a wklejka z tyłu zapełniona jest na przykład opisami i rysunkami olbrzymów, które zamieszkiwały świat Hildy.
No cudo. Naprawdę. :)


Moje lata w Top Gear.

Moje lata w Top Gear.

W ogóle nie znam się na samochodach. W swoim życiu musiałam, owszem, wybrać sobie auto, kupić je, a potem nim jeździć, ale moja wiedza ograniczała się do przeanalizowania opinii o kilku wybranych modelach.
Nie rozpoznaję marek samochodów - może poza tymi, których na polskich drogach trzeba unikać (jak np. czarny Golf). Tylko że, żeby czytać Clarksona, w ogóle nie trzeba lubić motoryzacji.


"Moje lata w Top Gear" to wybór felietonów pisanych do wiadomego magazynu od 1993 roku. I jest to wybór znakomity. Najlepsze teksty, w tym ten niezapomniany o Polonezie Caro, wciąż zabawne i nieprzeterminowane.
Miło obserwuje się też autora, który na początku książki jest młodym byczkiem, który jeździ dwumiejscowym ferrari, chce się przespać z księżną Dianą i martwi się, że po narodzinach dziecka będzie musiał zmienić auto. W 2011 roku jest już ojcem kilkorga, mieszka na przedmieściach, z których wcześniej kpił, wozi swoją dziatwę do szkoły SUVem Volvo (bo bezpieczeństwo przede wszystkim) i zastanawia się, po co komu manualna skrzynia biegów, skoro można mieć automat (też kocham automaty ;)).

Nie wiem, czy przypadkiem niektóre z tych felietonów nie ukazały się już wcześniej w innych wydaniach jego tekstów, ale jeśli nawet tak było, to nie ma to w tym przypadku najmniejszego znaczenia. Wybór tekstów jest po prostu bardzo dobry. Dla miłośników Clarksona (a u nas w domu go bardzo lubimy) pozycja obowiązkowa. Dla tych, którzy dopiero chcieliby się z Clarksonem zapoznać - idealna książka na dobry początek.
Michael Schumacher jest Niemcem. A to oznacza, że powinien być tłusty, hałaśliwy, wulgarny; powinien nosić śmieszne ubrania oraz absurdalny zarost.
Tymczasem jego tors przypomina kształtem trójkącik serka topionego [...]. Na powyścigowych konferencjach prasowych zachowuje się inteligentnie i skromnie [...].
Kiedy więc w tym miesiącu spotkałem się z nim na torze Silverstone, byłem nieco rozczarowany faktem, że okazał się opryskliwy, zniecierpliwiony i mniej więcej tak samo komunikatywny jak Indianin z "Lotu nad kukułczym gniazdem". Odbywałem już bardziej inspirujące konwersacje z moimi roślinami doniczkowymi. Które, notabene, są martwe.
 
Gdy wspomniałem, że moja żona życzy mu zdobycia tytułu mistrza świata, spojrzał na mnie w taki sposób, iż zacząłem się zastanawiać, czy aby niechcący nie powiedziałem: "Jesteś najbardziej odrażającą istotą ludzką, jaką kiedykolwiek miałem nieszczęście spotkać".
Później [...] spytałem, co sądzi o Mustangu. Wnosząc z jego reakcji, moje pytanie oznaczało po niemiecku: "Wiem, że gustujesz w małych chłopcach i powiem o wszystkim dyrektorowi twojego zespołu, chyba że dasz mi trochę pieniędzy".
Historia krain i miejsc legendarnych.

Historia krain i miejsc legendarnych.

Uwielbiam historię i bardzo cenię pana Eco za jego erudycję. Mimo że "Szaleństwo katalogowania" rozczarowało mnie srodze (za mało Eco w Eco), "Historię" kupiłam natychmiast, kiedy trafiłam na nią na targach książki.
Wiedziałam, że nawet, jeśli się nie zachwycę, i tak znajdę w niej coś interesującego (chociażby reprodukcje, przepiękne w całym tym cyklu książek). Nie zawiodłam się i oczarowałam podobnie, jak w przypadku "Historii piękna".



"Historia krain i miejsc legendarnych" trzyma się prostego schematu. Najpierw Eco rzuca temat, składa go ładnie, acz pobieżnie (tutaj nie spodziewałam się niczego innego), do kupy i zgrabnie opisuje, a na końcu rozdziału dorzuca garść miodnych cytatów. Książka ma charakter kompendium, co bardzo dobrze się sprawdza, bo nadaje temu dość fantastycznemu tematowi naukowy sznyt. ;) 

Autor zaczyna swoją podróż po cudownościach od ewolucji poglądów na temat kulistości/płaskości/sferyczności/staniunażółwiości Ziemi (i istnienia Antypodów). Śledzi dzieje nauki i wiary, wyciąga nawet na wierzch współczesnych zwolenników opinii, iż Ziemia jest płaska (kosmogonia Volivy - uroczo sekciarska). 

Dalej udajemy się na ziemie biblijne, śledzimy rzekome miejsca pobytu dwunastu plemion Izraela, królowej Saby czy też Trzech Króli. Potem podróżujemy przez światy z mitologii greckiej (rozdział zdecydowanie zbyt szczupły), krainy odwiedzane przez Odyseusza i siedem cudów antycznego świata. Podróże Aleksandra Wielkiego też mają swój kącik.


Sporo miejsca poświęca także Eco "Opisaniu świata" Marco Polo, którego ja osobiście uwielbiam i swój egzemplarz "Opisania" mam dość konkretnie pozakreślany ołówkiem, bo kiedyś, kiedy jeszcze nie miałam dziecka, domu, kotów i męża, chciałam założyć bloga tylko jemu poświęconego. Nikt by tego nie czytał, wiem, ale byłam młoda i głupia. ;) No ale - na zachętę, fragment dotyczący podróży zacnego Marco:
Pamiętajmy, że istnienia jednorożców człowiek średniowiecza nie poddawał w najmniejszą wątpliwość. [...] Marco Polo wiedział, że według legendy jednorożec jest nieoswojonym zwierzęciem z - oczywiście - jednym rogiem na czole, białym i łagodnym, i że ma upodobanie do dziewic. Mówiło się, że aby go schwytać, należy posadzić nietknięte dziewczę pod drzewem, a zwierzę samo przyjdzie, by położyć głowę na jej łonie, a wtedy łowczy będą w stanie je pochwycić. [...] 
Czy Marco Polo mógł nie szukać jednorożców? Szuka ich i znajduje, bo nauczony jest patrzeć na rzeczy oczami tradycji. Jednak gdy już popatrzył i zobaczył to, co mu dyktuje kultura, która go ukształtowała, zaczyna rozważać, co ujrzał [...].
[...] wyznaje, że jednorożce "sierść mają podobną do bawolej, nogi zaś jak słonie", ich róg jest czarny i wielki, język kolczasty, głowa przypomina dzika i, ostatecznie, "szkaradny jest widok tego zwierzęcia. I całkiem nie są takie, jak to my w krajach naszych mówimy [...]. Lecz mówię wam, że są zupełnym przeciwieństwem tego, co opisujemy." 
Brzmi znajomo?


Nie rozwlekając dalej (chociaż mnie kusi), mamy także w "Historii" opisane mniej znane miejsca, legendarne wyspy, o których nigdy nie słyszałam (a pewnie powinnam). A także Eldorado, ziemski raj, wyspy szczęśliwe, Atlantydę, Utopię, Ultima Thule, a na samym końcu książki - także światy czysto literackie.

Nie jest to książka wybitnie szczegółowa, czy wyczerpująca którykolwiek z tematów (ale od czego jest bibliografia!), ale jest śliczna, budzi ciekawość i dostarcza ogromnej, estetycznej przyjemności. I na pewno pięknie wygląda pod choinką. :)
Księżniczka i zaginione szczęście.

Księżniczka i zaginione szczęście.

Wpadła mi w ręce napisana dla IKEA książeczka Ulfa Starka. Jako że jest on znakomitym autorem książek dla dzieci, to byłam bardzo ciekawa, co też wymodził tym razem dla sklepu meblowego (a robił to już wcześniej nawet nieźle).


Na początek od razu zaznaczam, że jest to książeczka dla przedszkolaków. Tekstu ma jednak sporo, więc może być użyta jako wprawka do samodzielnego czytania przez pierwszaki, ale starsze dzieci pewnie nie docenią już historii, która jest bardzo naiwna i mało zaskakująca. Bardzo mnie to zresztą zdenerwowało, bo po Ulfie spodziewałam się czegoś o wiele lepszego.

Otóż król, ojciec małej córeczki, gubi szczęście. Nic go nie cieszy i nawet zabawa z ukochaną latoroślą go nie bawi (aczkolwiek ja tam bym mu powiedziała, że po prostu potrzebuje wakacji). Lekarze nie potrafią nic poradzić, więc dziewczynka wybiera się na wyprawę przez las do czarownicy, która mogłaby może coś na to nieszczęście poradzić.
Po drodze, rzecz jasna, ma różne, drobne przygody, podczas których odkrywa, że każdego uszczęśliwia coś innego (aczkolwiek nie pozwala się małemu czytelnikowi dojść do tego wniosku samodzielnie - morał jest łopatologicznie wygłoszony), aż w końcu dociera do wiedźmy, która - okazuje się - odpowiada osobiście za utracone szczęście króla.

Potem mamy numer z lusterkiem, czarownica zmienia się w kamień, a z wiedźmowego kamienia wychodzi dobra babuleńka, bo się okazuje - i tu znowu mamy morał podany na talerzu - że w każdym jest jakieś dobro (taaa, jasne).

Księżniczka wraca do domu, król znowu się cieszy, bo się okazało, że to córeczka była jego szczęściem (też wyłuszczone szczegółowo - aczkolwiek ja sądzę, że odpoczął od dziecka i znowu mu się chce z nim bawić). Bla bla bla.

Panie Ulf, wstyd. A gdzie pański dowcip? Gdzie subtelne aluzje? Gdzie prawdziwy, nieco czasami niegrzeczny świat małych dzieci? Się śpieszyło się?

Do tego na ilustracjach Lefflera (w sumie dość ładnych), król wygląda jak ogromne, brzuchate niemowlę w koronie. :]


Meeeh...
Wielki grzmot.

Wielki grzmot.

Trzecia część medycznej serii dla dzieci "Na sygnale" traktuje o rotawirusach.


Wojciech Feleszko, warszawski pediatra i immunolog, popełnił już wcześniej dwie świetne książki - "Lądowanie rinowirusów" - mrożącą krew w żyłach opowieść o katarze, oraz "Nóż w palcu" - o skaleczeniach i gojeniu ran.
Kopalnia wiedzy dla dzieciaków, wprowadzająca maluchy (i starszaki też) do świata medycyny, poświęcająca szczególnie dużo uwagi sposobowi działania układu odpornościowego.

Tym razem doktor Florenty Orzeszko musi uratować rodzinę Nosków przed wstrętnymi (i jak zwykle znakomicie narysowanymi przez Ignacego Czwartosa) rotawirusami.
Mamy tu bardzo malownicze opisy wirusów dyndających na kosmkach jelitowych, piękny opis działania układu pokarmowego, a w ramkach jak zwykle słowniczek pojęć, wśród których znajdziemy nawet historię słowa "stolec" (i zapoznamy dzieciaki z takimi trudnymi słowami, jak na przykład "perforyna").


Po bardzo sugestywnym (acz nie obrzydliwym) opisie ataku pokarmowych grabieżców, każdy dzieciak pobiegnie umyć ręce przed jedzeniem i nie będzie grymasił przy łykaniu probiotyków, które w książce w bardzo elegancki i kojący sposób przyniosły ratunek zmęczonym jelitom.


Literatura wysoce edukacyjna. ;) Dla przedszkolaków i dzieci w wieku wczesnoszkolnym.
Mały Asmodeusz

Mały Asmodeusz

Ulf Stark (ten od książki o tacie, który pokazał wszechświat i od książki o mamie, która została Indianką) tym razem napisał książkę o małym diablątku.

I tutaj ostrzeżenie, zanim napiszę coś więcej - to może być dla niektórych rodziców książka zbyt kontrowersyjna. Jej mały bohater nie tylko mieszka w piekle, ale też zdarza mu się zaproponować napotkanemu księdzu, który wygląda na pyszałka, nagie kobiety w zamian za duszę. To może być dla wielu osób zbyt wiele. Uprzedzam lojalnie. ;)


Mały Asmodeusz mieszka z rodzicami w piekle, gdzie jego tata dręczy dusze złych ludzi (cóż...), a jego rodzeństwo wprawia się do bycia porządnymi diabłami, przeklinając, rozrabiając i zachowując się skandalicznie, co sprawia, że rodzice są z nich, oczywiście, dumni. Jeden jedyny Asmodeusz nie czuje się dobrze, robiąc wszystkim na złość, więc za karę rodzice wysyłają go na ziemię, by nabrał wprawy i przyciągnął do piekła jedną duszę.
Potem ojciec wziął go za rękę i poprowadził przez sześćset sześćdziesiąt sześć korytarzy aż do ostatniej bramy Czarnej Góry.
Asmodeusz kompletnie nie radzi sobie ze swoim zadaniem, a na dodatek dzieci ze wsi potraktowały go okropnie, znęcając się nad nim jak prawdziwe diablęta (w tym miejscu tak prywatnie marzyłam, żeby to właśnie je mały pomiot szatana zaciągnął do piekielnych otchłani), co kompletnie już przygnębia biedaka.

Pod koniec dnia, po szeregu barwnie opisanych niepowodzeń (zabawnych i z morałem na temat tego, czym jest szczęście - bardzo ładnie i nie wprost podanym), Asmodeusz usiadł smutny i zrezygnowany nad wodą, martwiąc się, co z nim teraz będzie, skoro nie pasuje do żadnego ze światów, a na dodatek nie udało mu się wykonać polecenia taty. Kiedy już się prawie poddał, usłyszał płacz małej Krysi, która obiecuje, że odda mu swoją duszę w zamian za uleczenie jej śmiertelnie chorego brata (na co Asmodeusz niechętnie przystaje).

Kiedy władca piekieł stawia się na ziemi po swego syna i zdobyczną duszę, okazuje się, że nie może zabrać Krystynki do podziemi, bo nie wolno mu tknąć nikogo, kto pragnie dobra; a ponieważ obietnica uzdrowienia małego braciszka już została spełniona, nie może odebrać dziewczynce także i tego.


Cała historia jest pięknie opisana i przypomina nieco baśnie braci Grimm (zwłaszcza tą o chłopcu, który nie wiedział, co to strach; choć nie umiem podać wyraźnych podobieństw - po prostu takie było moje pierwsze skojarzenie). Do tego jest cudownie, malarsko zilustrowana przez Józefa Wilkonia.
No i dobro zwycięża. :)
Strasznie trudne wierszyki.

Strasznie trudne wierszyki.

To jest scena jak z horroru:raz w rurociąg rąbnął piorun...
Moje dziecko ma niewielkie problemy z wymową. Wiadomo, że logopeda to nie wszystko, przydałoby się trochę pracy w domu, ale czasami brak na nią pomysłów. Na szczęście moje dziecko lubi wierszyki. Takie rymowane i śmieszne. A najlepiej jeszcze trochę głupawe. I lubi mi je czytać na głos.


Wpadłam więc na pomysł, że powinnam syna zachęcić do tego, żeby wymawiał słowa dokładnie. A co będzie najlepsze? Wierszyki do czytania na głos. Takie, przy których trzeba mówić dokładnie, skupić się na języku, żeby można było zrozumieć to, co się czyta.

"Strasznie trudne wierszyki" Izabeli Mikrut to wierszyki, które stylem przypominają bardzo rymowanki Agnieszki Frączek (której "Berek Literek" jest czytany przez moje dziecko w kółko od co najmniej dwóch lat). Są lekkie, zabawne, ale wymagają pewnego wysiłku, żeby nie połamać na nich języka. Jest to też jedna z książek rekomendowana przez logopedów do pracy nad wymową.

Nie są to typowe chrząszcze w trzcinie, nie wymagają od dziecka aż takiej męczarni. Do tego są bardzo sympatyczne, a - jakby tego było mało - do wydania (po naprawdę niskiej cenie - ja zapłaciłam 12 złotych) jest dołączona płyta CD, na której "Strasznie trudne wierszyki" czyta Maciej Stuhr.

Miłe zabawy logopedyczne, całkiem estetycznie zilustrowane przez Olgę Reszelską. Polecam rodzicom dzieciaków z wadami wymowy (a innym też nie zaszkodzi ;)).

Cień i kość.

Cień i kość.

Przyznaję, że nigdy nie sięgnęłabym po "Cień i kość", gdybym trafiła na tą książkę w księgarni. Nigdy, przenigdy. Opis na okładce (kolejny, próbujący podeprzeć się cudzym sukcesem - prawa do wersji filmowej wykupił sam producent filmów o Harrym Potterze) sprawiłby, że odłożyłabym ją z obrzydzeniem. Nie, żebym nie czytała czasem "taniego" fantasy, bo czasami czytam, ale ta książka to akurat po prostu nie moja bajka.



Tym razem jednak uznałam, że może coś w tym jest, kiedy na fejsbuku jedna z osób, z którymi studiowałam (i znałam jako osobę, która raczej się walorami literackimi "Zmierzchu" nie zachwyca), polecała ją, jako "niesamowitą". No dooobra. Może jednak...
A potem, kiedy dostałam "Cień i kość" w swoje ręce, okazało się, że koleżanka polecała ją być może niekoniecznie tylko dlatego, że jej się podobała... ;) Niemniej - niech tam, przeczytam, skoro już mam tą książkę w domu.

Główna bohaterka, Alina, żyje w świecie, w którym władzę dzierżą, mający niezwykłe moce, Griszowie. Już od pierwszego rozdziału wiemy także - co wkrótce okaże się niezwykle irytujące - że Alina zakochana jest w swoim przyjacielu z dzieciństwa, Malu, który oczywiście nie wie jeszcze, że też jest w niej zakochany.

Wzdychania Aliny są niezwykle szczeniackie i nużące, a cały wątek miłosny jest najgorszą, najbardziej tandetną częścią książki. Możliwe jednak, że po prostu nie jestem targetem Cienia. Możliwe, że jestem po prostu o jakieś 15 lat za stara na czytanie o trzepotaniu serca i westchnięciach.

Niestety główna bohaterka potrafi położyć nawet najbardziej dramatyczne sceny. Przykładowo - Alina zostaje wbrew swej woli wsadzona do powozu możnego Darklinga i jest wieziona w nieznane, pilnowana przez kilku zbirów. Dziewczyna przygląda się jednemu ze swoich strażników i nagle stwierdza: Kiedy już mu się przyjrzałam, musiałam przyznać, że był przystojny. Serio? No skoro już mnie ktoś niemal porwał, to niech chociaż będzie ładny, nie? :]
Albo - Alina podróżuje kilka dni w morderczym tempie, grozi jej śmierć. Na postoju idzie do strumyka, gdzie rozmawia z Darklingiem, który wcześniej uratował jej życie:
Poczułam, jak policzki mnie pieką ze wstydu: nagle uświadomiłam sobie, że moja kefta jest podarta i za duża, że mam brudne włosy i sińca na twarzy, którego nabił mi fjerdański zabójca. Czy Darkling patrzył teraz na mnie i żałował, że mnie zaciągnął z sobą taki kawał drogi?
Jasne, dziunio droga, jasne. Nie wiem, czy Ci umknęło, ale oni Cię eskortują, bo jesteś Griszą obdarzoną bezcenną mocą, a nie dlatego, że masz ładną buzię.
Okazało się bowiem, że Alina ma ogromną moc, o której nie miała do tej pory pojęcia. Moc ujawniła się, kiedy podczas przeprawy przez pełną potworów, mroczną i niebezpieczną Fałdę Cienia, uratowała swoich przyjaciół przed rozszarpaniem przez krwiożercze wilkry.

Generalnie panna ciągle się czerwieni i bez przerwy ocenia czyjś i swój wygląd. Jest to do tego stopnia niepoważne, że - chociaż w tej książce da się znaleźć kilka interesujących rzeczy - naiwność Aliny psuje całą ewentualną przyjemność z lektury.

Na okładce widnieje także polecający cytat: 
Cień i kość nie przypomina żadnej innej książki, jaką czytałam. Veronica Roth, autora bestselleru "Niezgodna"
Otóż - nie wiem, kim jest Veronica Roth, o jej "bestsellerze" też nie słyszałam, ale niewątpliwie nie czytała ona zbyt wielu książek.

Powieść Bardugo przypomina mnóstwo rzeczy, które już czytałam - Fałda Cienia nasuwa od razu skojarzenia z nieszczęsnym Goodkindem i jego zaświatami (żeby nie było, Goodkind też mi się nie podobał ;)), albo świat umarłych z serii "Stare królestwo" Gartha Nixa (bardzo dobrej serii zresztą, jedna z bardziej udanych serii fantasy).

Książka nie jest źle napisana, a stworzony świat mógłby się podobać (ponoć oparty na realiach imperialnej Rosji). Niestety, ponieważ byłam zmuszona śledzić fabułę oczami pustej lalki, nie potrafiłam docenić tej książki. Jestem przekonana, że książka trafiła na listę bestsellerów New York Timesa za sprawą czternastoletnich dziewcząt. I niech im tam. Na zdrowie.

Osobiście jednak nie jestem skłonna tego polecić. No, chyba że ktoś bardzo lubi romanse dla nastolatek.
Opowiadania bożonarodzeniowe.

Opowiadania bożonarodzeniowe.

Przed ubiegłorocznymi świętami Bożego Narodzenia wydawnictwo Media Rodzina wydało bardzo udaną antologię opowiadań świątecznych (a raczej - zimowych, bo nie wszystkie dotyczą świąt) - starannie oprawioną, estetycznie ilustrowaną przez trójkę czeskich ilustratorów.
Została ona wyciągnięta niedawno przez mojego syna, więc postanowiłam, wprowadzona w nastrój przez odpowiednią lekturę (i obrzydliwą zamieć za oknem), o niej napisać.


Wybór opowiadań nie jest oczywisty i banalny. Dla niektórych może być nawet nieco kontrowersyjny (z góry więc uprzedzam, że ci, którzy są przeciwni jakiejkolwiek brutalności w bajkach dla dzieci, powinni od razu skreślić tą książkę z listy prezentów dla swoich milusińskich).

Mamy tu dość, że tak powiem, szorstkie opowiadanie pt. "Mrózko" Afanasjewa (klasycznie, grimmowsko baśniowe - i mam na myśli tych nieprzesłodzonych, oryginalnych Grimmów), znaną wszystkim, acz depresyjną "Dziewczynkę z zapałkami", czy - i tu znowu bez lukru - "Panią Holle" braci Grimm.
Nie rozumiem co prawda, dlaczego umieszczono tam także opowiadanie Karela Čapka pt. "Ślady", które dla dziecka jest śmiertelnie nudne i niezrozumiałe (no, chyba że Jindra Čapek, jeden z ilustratorów tej książki, jest spokrewniony z Karelem, to wtedy wybór rozumiem :] ), ale poza tym miód.


Poza tym wśród autorów opowiadań mamy Puszkina, Londona, Bułhakowa i Tołstoja. Trudno się oprzeć takiemu zestawowi, prawda? Aczkolwiek, w związku z tym, nie polecam "Opowiadań" najmniejszym dzieciaczkom. Raczej do słuchania i czytania dla dzieci zerówkowych i starszych - takich, którym można wytłumaczyć, co to morfina i kancelista (co rosyjski pisarz, to rosyjski pisarz). ;)
A także dla dorosłych, bo nie ma w tym zbiorze ani jednego źle napisanego tekstu. Czyta się wszystko z ogromną przyjemnością.


W sam raz pod choinkę. I do czytania, kiedy za oknem ziąb.
Jedna z tych książek, których się nie pozbędę z domu nawet, kiedy dziecko wyrośnie (na jakiś czas - ten okres, kiedy bajki uważa się za obciachowe) z czytania bajek.
Jaś Ciekawski. Podróż do serca oceanu.

Jaś Ciekawski. Podróż do serca oceanu.

Jaś Ciekawski nie jest zwykłym komiksem. Nie tylko nie ma tekstu, ani koloru, ale też - żeby w pełni go docenić - trzeba założyć okulary, których dwie pary dołączone są do książki (żeby móc oglądać książkę razem z rodzicem).


Trójwymiarowa podróż po głębinach oceanu.
Wraz z Jasiem oglądamy najróżniejsze ryby, zatopione statki, osobliwe i dziwaczne stwory, podwodne miasta. To wędrówka czysto rekreacyjna, historia o zwiedzaniu, przygoda, która polega na odkrywaniu i podziwianiu.

Brak koloru na początku nieco mi przeszkadzał, wszystko było dla mnie zbyt ciemne, a oczy długo nie mogły się przyzwyczaić do okularów (ale ja i filmy 3D czasami źle znoszę), ale nie ulega wątpliwości, że komiks Picarda to dzieło jedyne w swoim rodzaju, znakomicie dopracowane i przemyślane.

Zwiedzanie zaczynamy od zaśmieconego nieco nabrzeża, by schodzić do coraz większych i coraz bardziej niesamowitych i fantastycznych głębin.


Pozycja dla dzieci w każdym wieku (pod warunkiem, że już dadzą nałożyć sobie okulary ;)).
Hilda i troll

Hilda i troll

Centrala, to samo wydawnictwo, które odpowiada za komiksy Samojlika, wypuściło na rynek kolejny absolutnie fantastyczny komiks dla dzieci.


"Hilda i troll" autorstwa Luke'a Pearsona, to łagodna, lekka, prześlicznie narysowana opowieść o małej dziewczynce, która uwielbia się trochę bać i marzy o przygodach. Hilda mieszka z mamą w krainie, którą zamieszkują olbrzymy, trolle, drewniaki (stworki drzewne), wodne i skalne trolle, oraz - prawdopodobnie - cała gromada innych stworzeń, żyjących zgodnie ze sobą.

Najlepszym przyjacielem Hildy jest zwierzątko, które wygląda jak skrzyżowanie lisa z reniferem (niezwykle urocze) i ono chodzi z nią na spacery - a to rysować skały, a to wieszać dzwonki na nosach skalnych trolli, a to spać w namiocie po to, żeby się trochę pobać.

Mówiąc zupełnie szczerze, w komiksie niewiele się dzieje, ale świat, przez który idziemy z Hildą, jest wystarczająco interesujący. Jej drobne przygody, pozbawione wielkiego dramatyzmu (choć dla dziecka pewnie wystarczająco ekscytujące), nie są tu najważniejsze.
Na początku książki jest mapa okolic, w których żyje Hilda, więc możemy śledzić jej spacery po lasach i łąkach, zobaczyć, gdzie żyje drewniak, który uparcie pakuje się ludziom do chat, i gdzie stoi skalny troll.

Świetna rzecz, a Centrala zapowiada, że wkrótce wyda drugą część komiksu o Hildzie. Mam tylko nadzieję, że będzie znacznie tańsza, bo cenę okładkową ma zupełnie szaloną - 44,90 zł.. Na szczęście mało kto ją po takiej cenie sprzedaje - w niektórych księgarniach internetowych można ją dostać za około 30 złotych, co już jest kwotą do przełknięcia, bo wydanie jest bardzo staranne, okładka twarda, szyty, płócienny grzbiet i bardzo dobrej jakości druk i papier.

(klik, to się powiększy)

Polecam z całego serca.
Tekstu jest mało i wydaje mi się, że nawet samodzielnie nie czytające maluchy mogą się ucieszyć z tej książki, jeśli tylko lubią oglądać obrazki, a rodzic troszeczkę pomoże, czytając pojedyncze dymki z krótkimi zdaniami.
Na szczęście mleko...

Na szczęście mleko...

Tym razem Neil Gaiman w wersji dla dzieci. Surrealistyczny, zabawny i kompletnie szalony.
Na całym świecie nie istnieje nic tak pięknego jak śpiewające chórem dinozaury.
Zabrakło mleka do płatków śniadaniowych, więc tata wyszedł po nie do sklepu. Nie było go, w dziecięcych kategoriach, bardzo długo. Czyli ze dwadzieścia minut, może nawet godzinę (ale nie wiem, czy tyle wytrzymałyby w spokoju głodne dziecięce brzuchy). Kiedy wraca z tej strasznie długiej wyprawy po prowiant, dzieci pytają się, dlaczego, ach dlaczego tak strrrrrasznie długo go nie było. I tata zaczyna opowiadać. A opowiada w sposób absolutnie niewiarygodny.

Wiecie, jak to jest, kiedy zaczynacie opowiadać dziecku jakąś historyjkę "z głowy" i po jakimś czasie (czyli po mniej więcej dziesiątym "jeszcze!"), bajka zmienia się w absolutnie nieprawdopodobnego potwora, który jednak - jakimś cudem - zachwyca dziecko jeszcze bardziej? Tak? Jeśli tak, to wiecie, jaka jest opowieść taty o jego niesamowitej drodze po mleko (która angażuje tyranozaury, wulkany, ufo, podróże w czasie, a nawet - na życzenie córki - kucyki).


Przepiękna książka. Absurdalna, a czasami zupełnie bez sensu. Na tym jednak polega jej cały pokręcony urok. Dodajmy do tego jeszcze świetne ilustracje Chrisa Riddella (ilustrował np. "Księgę Cmentarną"), a mamy książkę dla każdego (nie tylko dziecka), kto z radością przyjmuje opowieści zupełnie niemożliwe. :)

- [...] A teraz musisz przekazać nam planetę, żebyśmy mogli ją przemodelować. Na początek usuniemy wszystkie drzewa i wstawimy plastikowe flamingi.
- Dlaczego?
- Bo lubimy plastikowe flamingi. Uważamy, że to najwyższa forma sztuki, jaką stworzono na Ziemi. 

Cudności. :)
Skrzynka Potworów.

Skrzynka Potworów.

Skrzynka Potworów to seria cienkich książeczek autorstwa hiszpańskiego pisarza Enrica Llucha, wydana niedawno w Polsce przez wydawnictwo Tako.
Każda z książeczek opowiada o jednym bajkowym potworze i jest ilustrowana przez jakiegoś hiszpańskiego ilustratora (każda przez innego). I, przyznaję, to te ilustracje skusiły mnie do zakupu. Okazały się też jedyną zaletą tych książek (ja mam tylko dwie części i więcej mieć nie zamierzam).

Książeczki (w miękkiej okładce) mają po szesnaście kartek i mniej więcej format zeszytu. Docelowo cały komplet dziesięciu książeczek ma się mieścić w wypasionym kuferku (skrzynce potworów), która (zdjęcie ze strony wydawnictwa) wygląda tak:


Pomysł nie jest zły. Dzieci w pewnym wieku uwielbiają potwory. Wampiry, wiedźmy, wilkołaki. Te sprawy. Na dodatek na pierwszy rzut oka cała seria wygląda prześlicznie. Ilustracje są chwilami wręcz olśniewające. Opowiastki są krótkie i mają na celu nieco odpotwornić potwory, jednocześnie odrobinkę jednak strasząc. Brzmi przyjemnie, prawda? W sam raz pod choinkę. Albo na Halloween. Niestety - diabeł (cóż...) tkwi w szczegółach.

Zacznijmy od ceny - okładkowa cena jednej książczyny to 22,90 zł. Tak, zapłaciłabym tyle, gdyby miały twardą okładkę, może. Bo książki w grubych okładkach trudniej zniszczyć (a to książki dla dzieci, przypominam), a więc łatwiej potem odsprzedać/oddać.
To ważne, bo kiedy moje dziecko pakuje się do samochodu z trzema książkami (robi to codziennie), to czasami któraś z nich zsunie się z siedzenia na podłogę. A wtedy grozi jej co najwyżej obicie rogów, a nie zmięcie wszystkich kartek. Szczęśliwie mnie udało się nie wydać więcej, niż 30 złotych za obie części, więc przynajmniej trochę mniej pluję sobie w brodę. Trochę.

Druga rzecz - w obu książkach (niezbyt przecież grubych) znalazłam błędy. Jak trudno jest sprawdzić taki krótki tekst? Litościwie pominę też to, że w oryginale czcionka jest dużo ładniejsza i mniej toporna.


Część o czarownicy opowiada o wiedźmie, która jest zmęczona swoją robotą i chce zacząć pracować w innej bajce. Czekając na rozpatrzenie podania, łazi po mieście i kupuje składniki do eliksirów. Kiedy zmienia bajkę (na Jasia i Małgosię) też nie bardzo wychodzi jej wywiązywanie się ze swoich obowiązków.

Historyjka jak historyjka. Słabo napisana, z literówkami (najzabawniejsza z nich, to "mieszkam w baśni o Królewnie Ścieżce"), nudna jak flaki z olejem. Może po prostu źle przetłumaczona? Nie wiem.
Jedyne, co można tam docenić, to ilustracje Oscara T. Pereza. Bardzo ładne. Wypełniające całą przestrzeń, stanowiące też tło dla tekstu.


Część druga - Wampir - literacko przedstawia się podobnie.


Niezgrabnie napisane, a na dodatek znalazłam jeden błąd ortograficzny. Opowieść też bez szału - wampir szuka w nocy dentysty, który naostrzyłby mu zęby, ale nic mu nie wychodzi i - po szeregu perypetii - misja kończy się niepowodzeniem. Bla bla bla. Tylko obrazki pana, który nazywa się Fernando Falcone, są warte grzechu. Będę szukać innych książek, które ilustrował (ale napisanych przez kogoś innego i wydanych przez inne wydawnictwo ;)).



Największą zaletą przygody ze Skrzynką Potworów jest to, że poznałam nazwiska fajnych hiszpańskich ilustratorów (zapoznam się też chętnie - internetowo - z innymi autorami obrazków w książkach z tej serii). Poza tym jednak - ogromne rozczarowanie (i zmarnowany potencjał - może gdyby wydawnictwo pokusiło się o lepszego tłumacza... ech...).

Wierzcie w Mikołaja!

Wierzcie w Mikołaja!

Moje ulubione wydawnictwo dla dzieci znowu wypuściło na rynek przesympatyczną książkę.
Tym razem taką, która będzie idealnym kalendarzem adwentowym - podzieloną na 24 rozdziały opowieść o tym, że święta mogą nie nadejść, bo COŚ (nie będę zdradzać wszystkiego) sprawia, że przygotowania do świąt nie idą tak, jak zwykle.


Gasną gwiazdy adwentowe (rzecz dzieje się w Szwecji), śnieg nie pada, a szafranowe bułeczki nie chcą się upiec. Na dodatek ktoś tłucze doniczki w świąteczne wzorki, a ozdoby choinkowe zamieniają się w piasek.

Atmosfera z dnia na dzień gęstnieje i robi się coraz bardziej ponuro i coraz mniej świątecznie.
Bardzo ostrożnie nalewa wino do malutkich szklaneczek z mikołajami. Ale czy na pewno z mikołajami? Zaraz, zaraz... Przecież na szklaneczkach są...
- Zabawne szklaneczki! - wykrzykuje nagle ciocia Elisabeth. - W trupie czaszki!
I rzeczywiście. Wszystkie wesoło uśmiechnięte mikołaje pozamieniały się w powykrzywiane trupie czaszki. Zabawne to raczej nie jest.
Książka z niewielkim dreszczykiem. Wszystko, oczywiście, kończy się dobrze, bo inaczej byłby to wyjątkowo depresyjny kalendarz adwentowy, ale napięcie jest bardzo ekscytujące, a opowieść całkiem pomysłowa.

Moim zdaniem ucieszy każde dziecko, które już jest w stanie zapamiętać i śledzić jakąś intrygę przez dłuższy czas. A starszak może sobie poczytać sam (chociaż my w domu umówimy się chyba, że codziennie rano, począwszy od pierwszego grudnia, będziemy czytać na głos jeden rozdział leżąc dużym w łóżku z mamą i tatą - wystarczy obudzić się dodatkowe dziesięć minut wcześniej w dni szkolne :)).

Ilustratorem jest, znany z opowiadań o Bincie i Lalo, Benjamin Chaud. Nie jest on może moim ulubionym ilustratorem ze "stajni" wydawnictwa Zakamarki, ale na pewno nie jest nijaki i doceniam jego charakterystyczną kreskę.


Przemiła książeczka.
Ho ho ho...
Skrawki intelektu.

Skrawki intelektu.

Znowu zgubiło mnie zamiłowanie do felietonów (pewnie dlatego, że prasa w Polsce ostatnio nie nadaje się do czytania i ciężko znaleźć dobrego felietonistę).
Carlina każdy oglądał na jutubie, prawda? Wśród jego skeczy - zwłaszcza tych starszych - bywały takie naprawdę błyskotliwe, a samego Carlina - z wystąpień niesatyrycznych - kojarzyłam raczej jako człowieka myślącego, a to już wstęp do dobrego felietonu.

No i ten. Nie.

Na ponad dwustu stronach znalazłam może ze cztery dobre, mocne teksty. A reszta to właśnie rzeczone skrawki, a często zwykły crap. Takie urwane myśli, niedokończone teksty, pojedyncze zdania, mniej lub bardziej błyskotliwe (zwykle mniej). Tak, widać, że autor jest (a właściwie był, bo nie żyje od pięciu lat) inteligentny, ale też zacietrzewiony i impulsywny.

Problem z Carlinem jest taki, że kiedy on pisze, że wymordowałby - dajmy na to - sportowców, to ja nie do końca przekonana jestem, że on żartuje. Rozumiecie? Kiedy czytam Clarksona, to wiem, że pod maską kolesia, który nienawidzi faceta w samochodzie obok, jest ktoś, kto temu samemu cieciowi pomoże w razie czego zmienić koło, a poza tym jest generalnie ciepłym ojcem kilkorga dzieci. I tylko wyolbrzymia.
Carlin, mam wrażenie, serio rozwalił kiedyś komuś głowę, a potem się śmiał.

Tak więc, co ja miałam jeszcze napisać...? Aha, wiem.
Nie kupujcie tego. No.
Ja właśnie odłożyłam Carlina na półkę "zanieść w niedzielę na book swap, wymienić na cokolwiek".


Nie pojedziemy zobaczyć Auschwitz.

Nie pojedziemy zobaczyć Auschwitz.

Wszystkie wypowiedzi przytoczone w tej książce są prawdziwe. Rozmowy zostały nagrane, osoby i miejsca sfotografowane.
O komiksie Dresa sporo czytałam przed jego ukazaniem się w Polsce i bardzo chciałam go dostać w swoje ręce. Recenzje także były bardzo intrygujące i raczej entuzjastyczne, a temat książki bardzo dla mnie ciekawy.


Jérémie (wraz z bratem) przyjeżdża do Polski odszukać ślady swoich przodków. Odwiedza Warszawę, Żelechów (i tamtejszy zaniedbany, ginący cmentarz żydowski, przy którego opisie zwyczajnie się wstydziłam), Kraków, ale postanawia nie oglądać Oświęcimia - prawdopodobnie dlatego, że byłoby to zbyt silne przeżycie, bardzo wpływające na wrażenia z całej podróży.
Chce zobaczyć nie tylko stary dom dziadków i groby pradziadków, ale też to, jak wygląda współczesna polska społeczność żydowska. Odwiedza rabinów, ośrodki kulturalne i urzędy (i tutaj czasami trafia na mur - nie tylko nieznajomości angielskiego, ale też zwyczajnego niechcenia i dziwnych przepisów - welcome to Poland).

Ponieważ przed wyjazdem wszyscy ostrzegają go, że w Polsce jest pełno antysemitów, często zwyczajnie boi się chodzić po żydowskich cmentarzach (zwłaszcza na prowincji) i unika przyznawania się do tego, że jest Żydem (po trosze mu się nie dziwię).
- Nie podoba mi się, jak na nas patrzą. Raczej nie przyjeżdża tu zbyt wielu turystów, więc jeśli nie jesteśmy turystami, a nie wyglądamy na miejscowych, to...
- To jesteśmy kolesiami wynajętymi przez żydowskiego miliardera do zrobienia zdjęć jego rodzinnego miasteczka?
Książka jest miejscami przeładowana informacjami, więc często pojawiała mi się myśl, że nie było sensu robienia z tej historii komiksu. Że zwyczajna relacja, uzupełniona komiksowymi rysunkami co bardziej interesujących anegdot, miałaby może większą rację bytu. Jednak kiedy skończyłam czytać, jakoś już o tym nie myślałam. Cała opowieść nie jest ani dynamiczna, ani porywająca. To taki spacer po śladach, przerywany rozmowami z różnymi ludźmi, związanymi ze środowiskiem polskich Żydów. Nic się tam nie dzieje, a ostateczne wnioski musimy wysnuć sobie sami, bo nawet sam autor nie jest pewien, co powinien myśleć o wszystkim, co zdołał zobaczyć.

(klik, żeby powiększyć)

To pozycja zdecydowanie dla pasjonatów, dla zainteresowanych tematem, nie dla miłośników komiksów po prostu, bo Ci będą pewnie jednak trochę rozczarowani.

Na samym końcu książki pojawia się jeszcze jedno, ostatnie świadectwo, relacja kobiety, która wyjechała z Polski z powodu wydarzeń w 1968 roku. Gorzkie słowa. Takie zwieńczenie całej wyprawy. Emocjonalne, subiektywne i stronnicze. Przesadzone. Ale tak właśnie wygląda Polska z zewnątrz. I nie bez powodu. Trochę chce mi się stąd uciec teraz, ale mi przejdzie. Chyba.
Dom Tajemnic

Dom Tajemnic

Zwykle nie kupuję książek, które na okładce krzyczą to, co ta: "Książka reżysera Harrego Pottera!". Jestem wtedy podejrzliwa - pewnie wypociny same się nie obronią. Tym razem jednak się skusiłam (promocje czasami działają ;)). No i okładka taka ładna, a dziecko lubi książki przygodowe. Niech tam.


I teraz pierwsza uwaga - jeśli tłumaczysz książkę, która została napisana dla amerykańskich dzieciaków, zrób przypisy, choćby małe, daty nie są potrzebne. Nie każde dziecko w Polsce wie, kto to jest np. Hilary Clinton. Dorosłym tłumaczyć nie trzeba (mam nadzieję), ale - przypominam - to jest książka dla dzieci, które nie znają z telewizji nawet plamy na sukience Moniki Lewinsky.

Opowieść zaczyna się od tego, że rodzina z trójką dzieci kupuje sobie dom w San Francisco. Cały czas mowa jest o tym, że tata i mama mają problemy finansowe (bo tatuś-chirurg, został opętany na chwilę i wyrżnął pacjentowi jakieś grafitti na brzuchu), ale mimo tego udaje im się kupić okazyjnie wiktoriański pałac, w pełni wyposażony (wypasiony sprzęt AGD, antyki, zabytki, pełna biblioteka) z widokiem na Golden Gate. :] Agentka nieruchomości tłumaczy, że to dlatego, że właściciel chciał zrobić coś dobrego dla ludzi w potrzebie. Ta, jasne. I nikogo nie niepokoi, że dom stoi na urwisku.
Pierwszy właściciel, pan Kristoff, chciał mieć pewność, że dom przetrwa kolejne wielkie trzęsienie ziemi. Podwiesił więc pod fundamentami puste beczki. Jeśli nastąpi ogromny wstrząs, dom spadnie z urwiska wprost do oceanu i odpłynie.
Wiem, to książka dla dzieci, ale...
Od zawsze mieszkał w San Francisco i przyzwyczaił się do widoku mostu, ale z tej perspektywy, z tak bliska jego łososiowy kolor wydał mu się wręcz nienaturalny.
Jaki jest NATURALNY kolor dla mostu? Skoro dziecięcy bohater już musi coś sobie myśleć, patrząc przez okno, niech myśli o Żółwiach Ninja. Będzie to miało więcej sensu.

Szczęśliwie nie ma jednak tych niezręczności zbyt wiele, a książka szybko się rozkręca i jest klasycznie przygodowa (a piękna posiadłość zostaje przykładnie zrujnowana już na samym początku). Rodzina się wprowadza, demoniczna wiedźma z sąsiedztwa wpada na chatę, porywa rodziców, robi totalny bałagan i przenosi dom do prehistorycznej dżungli (tak na początek). Dalej jest już tylko gorzej, a dzieci muszą odnaleźć rodziców, nie dając się po drodze pożreć mięsożernym ważkom, wilkom, wojownikom na koniach, piratom i tak dalej.


Akcja toczy się wartko (brak dłużyzn i obszernych opisów, więc młodsze dzieci nie będą się rozpraszać), dzieje się dużo, trójka dzieciaków musi stawiać opór przedziwnym bestiom i - jak to w przykładnych książkach dla dzieci bywa - gładko wychodzi z każdej opresji bez szwanku. Bywa bardzo emocjonująco (nie dla strachliwych dzieciaków), ale mniej tam humoru, niż w, na przykład, "Magicznym drzewie", a bohaterowie są - jak dla mnie - także mniej wyraziści i mniej "do kochania", niż, dajmy na to, Kuki i Blubek.

Dorosłego ta pozycja raczej na pewno niczym nie zaskoczy, ale dla dzieciaków, które lubią książki przygodowe i fantastyczne, powinna być całkiem satysfakcjonująca.

Autor chwali się, że jest to pierwsza część całej serii (ostatni rozdział jest zresztą niewielkim wstępem do kolejnego tomu), co jest niemalże oczywiste, bo to taka choroba ostatnich lat. Żaden autor nie umie już napisać pojedynczej książki. Musi od razu wysmażyć co najmniej trzy tomy, żeby się ten interes w ogóle opłacał. No ale dla wielu ludzi może to być dobra wiadomość, więc niech będzie, że to zaleta. ;)

Podsumowując - nie jest to arcydzieło, ale zdecydowanie może wciągnąć dzieci, które są złaknione przygód. Trudno mi określić przedział wiekowy, dla jakiego przeznaczona jest ta książka (rating wydawnictwa, w miarę sensowny, to 8-12 lat). Bohaterowie dziecięcy "Domu" mają od kilku (przedszkolak) do kilkunastu lat (myślę, że najstarsze z dzieci ma najwyżej 12 lat).

Jeśli znacie "Tunele", to ta pozycja jest znacznie, znacznie łatwiejsza w odbiorze ("Tunele" są raczej dla nastolatków), a dzieci, które dają radę ogarnąć poziom skomplikowania "Magicznego drzewa", powinny też spokojnie ogarnąć "Dom Tajemnic" (także wydany zresztą przez Znak).
Sądzę, że rozgarnięty, dobrze czytający i mało strachliwy siedmiolatek już da radę przeczytać tę książkę z radością i wypiekami na twarzy. Dwunastolatek nadal się będzie przy czytaniu cieszył. Piętnastolatek zapewne będzie już na nią za stary.

Moje dziecko bardzo się zapaliło do tej książki, ale dopiero niedawno zaczęło ją czytać, więc jeszcze nie wiem, czy nie rzuci w kąt w połowie. ;) Zobaczymy.
Teraz idę czytać książki, które kupiłam całej rodzinie pod choinkę...
Fantastic Beasts and Where to Find Them

Fantastic Beasts and Where to Find Them

Kiedy pojawiła się w sieci informacja, że nakręcony zostanie spin-off  Harrego Pottera na podstawie "Fantastycznych bestii", natychmiast postanowiłam je przeczytać.
Nie była to pozycja dostępna w Polsce, a ja ciągle nie mogłam się zebrać do zamówienia jej na Amazonie. Przy okazji wizyty w Londynie odwiedziłam z dzieckiem Peron 9 i 3/4, gdzie za cztery funty kupiłam to, co chciałam, a nawet więcej, bo "Quidditch przez wieki" też przy okazji przywiozłam sobie do domu. :)

"Fantastyczne bestie" są uzupełnieniem informacji o świecie stworzonym przez Rowling. Stylizowane na szkolny podręcznik i profesjonalnie tu i ówdzie pobazgrane przez Rona Weasleya, dla fanów Harrego Pottera są pozycją obowiązkową.

Z "Bestii" dowiadujemy się, jakim cudem Mugole nie widzą wszystkich fantastycznych stworzeń, znajdujemy tam też fragmenty innych podręczników z Hogwartu (np. "Historii magii" Bathildy Bagshot); możemy też wprost przeczytać o tym, że Hogwart jest w Szkocji. Dowiemy się też, ile funtów składa się na jeden galeon. :)


Tak naprawdę informacje o gnomach i akromantulach są tam najmniej istotne. Ważniejsze jest to, co między wierszami - informacje o świecie Hermiony i Luny Lovegood. Informacje, na które już nie było miejsca w książkach o Harrym.

Jest jednak rzecz, której brakuje tej książeczce - ilustracje. Opisy stworzeń nie zawsze są wystarczająco dokładne i moja wyobraźnia zwyczajnie nie daje sobie rady. Jestem pewna, że po filmie pojawi się jakieś wypasione, ilustrowane zdjęciami z planu, wydanie, ale ja bym chciała takie, w którym są ręcznie naszkicowane ryciny, najlepiej na osobno wklejonych kalkach. ;)


Dla mojego nieanglojęzycznego dziecka, które błagało o przeczytanie tej książki, muszę tworzyć tłumaczenie. Codziennie siadam do jednego rozdziału i na własne potrzeby drukuję polską wersję "Fantastycznych bestii". Gdybym komuś udostępniła to wątpliwej jakości dzieło, to prawnik pani Rowling prawdopodobnie przyjechałby buldożerem i zrównał mój dom z ziemią. Na wszelki wypadek więc trzymam je w zahasłowanym folderze, a papierową wersję palę po przeczytaniu jej synowi. ;)

Nadmienię jeszcze, że cały dochód z tej książki przeznaczony jest na cele charytatywne, więc jakby ktoś chciał mieć wymówkę...
Bartnik Ignat i skarb puszczy

Bartnik Ignat i skarb puszczy

Pierwsze książki, które czytał samodzielnie mój syn, były komiksami. Krótkie zdania i obrazki ułatwiające ich zrozumienie, zachęcały znakomicie do samodzielnej lektury. Wtedy też zaczęłam zgłębiać temat mądrych i ładnych komiksów dla dzieci. Okazało się, że rynek ma do zaoferowania ogrom świetnych komiksów dla dorosłych i masę dość durnych (choć nadal, niestety, lubianych ;)) Kaczorów Donaldów i innych tego typu wynalazków, sprawiających wrażenie, że były tworzone na kolanie. Dobrych komiksów dla najmłodszych jest tak mało, że każde odkrycie witam z nadmiernym entuzjazmem.

Moje poszukiwania doprowadziły mnie do komiksów Tomasza Samojlika. Najpierw chwyciliśmy za "Norkę zagłady", a potem, po nitce do kłębka, chcieliśmy też dostać w swoje ręce "Ryjówkę przeznaczenia", ale nakład jest wyczerpany i jest ona absolutnie nie do dostania (co znakomicie o niej świadczy). Na kolejny komiks czekaliśmy niecierpliwie. I tak spotkaliśmy się z Bartnikiem Ignatem na targach książki. I przyprowadziliśmy go do domu.


"Bartnik" jest komiksem dla dzieci w wieku szkolnym, chociaż ja również czerpałam radość z czytania. Fabuła traktuje o dobrym, żyjącym w zgodzie z naturą, Bartniku i o złym Sobakiewiczu, słudze Carycy Katarzyny (tutaj dorośli/starsi czytelnicy mogą w tle zauważyć kilka wydarzeń i postaci historycznych - część z nich jest ładnie opisana w obrazkowych przypisach na końcu książki, dla ciekawskich dzieci), który chce wyciąć puszczą (Białowieską!), w której żyje Bartnik.

Kreska Samojlika jest radosna i "dziecięca", ale nie infantylna. Komiks jest bardzo miły dla oka i niezwykle estetyczny. Akcja jest dynamiczna, zrozumiała i ma miły, ekologiczny przekaz; oraz trochę ładnie podanej wiedzy o lesie. A przy okazji może zaszczepić dziecku w głowie kilka nazwisk, z którymi spotka się kiedyś w szkole na lekcjach historii. :)


"Norka zagłady" miała zdecydowanie krótsze teksty w dymkach i mniej wyszukane słownictwo, więc nadawała się znakomicie do czytania przez jeszcze sylabizujące dzieci. Tutaj teksu jest więcej, więc książka jest raczej dla sprawnie czytających. I ucieszy zarówno młodszych nastolatków, jak i rozgarnięte dzieciaki z podstawówki. Polecam z czystym sumieniem. :)

Sonia śpi gdzie indziej

Sonia śpi gdzie indziej

Książka Piji Lindenbaum - "Nusia i wilki" - była jedną z pierwszych, której słuchał z uwagą mój maleńki synek. Miał mniej więcej trzy lata i nagle wyrósł z tych książeczek, które mają po jednym zdaniu na każdej stronie; zaczął słuchać. Zapewne jeszcze nie rozumiał wszystkiego, ale Nusia go ciekawiła. Teraz ma ponad sześć lat i nadal wracamy do książek o Nusi. I do innych książek Piji - tej o Igorze, który lubił lalki, i tej o Zlatance, która była zazdrosna o wujka. Chociaż są to książki dla przedszkolaków, mają w sobie taki wdzięk, a dzieci w nich są tak autentyczne, że wciąż nie możemy się z nimi pożegnać.


Dlatego i tym razem nie oparłam się nowej dziewczynce, opisanej przez Lindenbaum - Soni.
Sonia ma nową najlepszą koleżankę - Celestynę, u której ma przenocować. Jest bardzo podekscytowana i nie może się doczekać. Dom Celestyny jednak okazuje się onieśmielająco duży, pies ma na czole strasznego guza, a świnki morskie brzydko pachną. Na dodatek Celestyna nie jest miła. Jest samolubna i nie zawsze traktuje Sonię miło i sprawiedliwie. A w nocy wszystko staje się jeszcze straszniejsze. I chociaż prawdopodobnie nocowanie poza domem jest dla Soni mimo wszystko ciekawym doświadczeniem, to finalnie nie wydaje jej się już takie cudowne.


Pija jak zwykle używa prostych, krótkich, zgrabnych zdań. Dzieci wyrażają się i zachowują po dziecięcemu, a ich wyobraźnia - jak to u Lindenbaum - jest wspaniała i straszna zarazem.
W środku leży Edwin. Ja nie mam takiego brata. Edwin ma co najmniej sto metrów.
Jeśli ktoś zna już książki o Nusi, nie będzie zaskoczony ilustracjami. Nieco karykaturalne, wyraziste, w ostrych, żywych kolorach, podkreślające to, jak bardzo ogromny i dziwny wydaje się świat małemu dziecku.

Mnie pewnie książka cieszyła bardziej, niż mojego sześciolatka, dla którego była już nieco za oczywista (tak, kupiłam książkę trochę dla siebie, z sentymentu do tych dziecięcych książeczek, których w naszym domu jest już coraz mniej i trochę za nimi tęsknię ;)). Dla młodszych dzieci będzie jednak znakomita. Zwłaszcza dla tych, którym świat wydaje się czasami wyjątkowo straszny.
Jest to też książeczka o rozczarowaniu - czasami rzeczy, które w głowie dziecka wydają się bardzo ekscytujące, w rzeczywistości wcale nie są takie wspaniałe.
Świetna pozycja. Pija Lindenbaum ciągle w formie.
Copyright © 2014 Na regale , Blogger