Czytam nową Ilonę Andrews i cierpię.

Czytam nową Ilonę Andrews i cierpię.

Jednym z gatunków (?), po który czasami sięgam, żeby się zrelaksować, jest young adult. Wiecie, po prostu czasem lubię nie martwić się losem bohaterów, kibicować ich zgonom, rechotać nad uniesieniami serc, ale też cieszyć się fabułą, która bywa całkiem fajna, rozrywkowa i pomysłowa. 

Ilona Andrews to w ogóle pseudonim pisarskiego małżeństwa Ilony Gordon i Andrew Gordona. Kiedy zadebiutowała serią, która zaczyna się od tomu "Magia kąsa", był rok 2007 i podbiła serca starszych nastolatek i młodych kobiet (i na pewno także mężczyzn, ale mówię o statystycznie największej grupie, która to czytała). To był dla mnie też rok, w którym urodziłam dziecko i mój zgąbczały mózg oraz marne strzępy wolnego czasu, zezwalały wyłącznie na książki tego pokroju. I jestem im za to bardzo wdzięczna. Ale nawet wtedy zakończyłam czytanie serii na trzecim tomie, bo nie czułam się targetem po prostu. Bohaterka i jej wiecznie płonące lędźwie strasznie mnie znużyły.

Minęły lata. Dużo lat. I na rynku pojawiło się Storytel, a także bardzo trudny dla mnie czas. Dużo ponurych wydarzeń w życiu i wielka potrzeba czytania (a w tym przypadku słuchania) czegoś, co nie wymaga skupienia. W proponowanych błysnęła mi całkiem ładna okładeczka pierwszego tomu nowej serii Ilony


Ładna okładka i mętne wspomnienie tego, że kiedyś chyba coś już tych autorów czytałam, zachęciły. Słuchawki w uszy i jedziemy z tym koksem. 

Ojej.

Bohaterką jest Nevada Baylor, prywatna detektyw w świecie, w którym niektórzy ludzie mają magiczne moce. W tym Nevada, która potrafi wykrywać kłamstwo i porażać magią przy dotyku, czy coś podobnego. Mieszka w uroczym, sfeminizowanym domostwie z mamą, babcią i kuzynostwem i prowadzi rodzinny biznes detektywistyczny. 

Jak dotąd spoko. Nie chcemy nic więcej, magiczny kryminał, nic wymagającego, świat przedstawiony trochę płaski, ale nie oczekujemy przecież za tę książkę Nobla. Aż pojawia się obowiązkowy true love.

I zaczyna być po prostu szkodliwie. Typ nazywa się Szalony Rogan i jest przemocowcem. Na dodatek jedną z jego mocy jest coś w rodzaju - serio - wirtualnego dotyku i wywoływania podniecenia u innych. Niechcianego też, rzecz jasna. 

Kiedy drogi bohaterów się zbiegają, Nevada naturalnie (pff) gardzi Roganem (acz ma mokro na jego widok, wiadomix), a on ją porywa i torturuje magią w swojej piwnicy. Dobry początek romansu, który ma narastać w kolejnych tomach, nie? W ogóle nie zapalają się czerwone lampki. Ale wiecie, on może i jest porywczy, za to ma złote serce i bardzo szanuje swoich podwładnych. Lepiej? Nie? Dziwne. 

I tak przez całą książkę przemoc i seks zbijają się w jedno i choć nie mam nic do żadnych kinków, to jednak brakuje tam często świadomej zgody, co zdecydowanie buduje w czytelniczkach (bo targetem są młode kobiety w wieku pewnie 18-22 lata) niezdrowy obraz romantycznych relacji, czego okrutnie nie lubię. Zwłaszcza, że i młodsze nastolatki czasami sięgają po książki duetu pod pseudonimem Andrews. 

I wiecie co? Może bym tego nie słuchała, gdyby nie to, że polski wydawca wniósł się na wyżyny i uestetycznił okładki tej serii, bo oryginalne wyglądają tak:

;)

Gdybym je zobaczyła najpierw, to przynajmniej nie miałabym złudzeń. :P

Copyright © 2014 Na regale , Blogger