Kwiat paproci, Teatr im. J. Słowackiego w Krakowie

Kwiat paproci, Teatr im. J. Słowackiego w Krakowie

Właściwie nie spodziewałam się niczego po tym spektaklu. Wiecie, przedstawienie dla dzieci o Wyspiańskim. Nie dość, że pomysł trudny, to jeszcze przedstawienie dla dzieci (takich starszych nieco, ale zawsze). Uznałam jednak, że i tak musimy na to iść, bo jest bardzo mało przedstawień, na które można pójść z dzieckiem, które jest już za duże na kukiełki dla maluchów, a za małe na spektakle dla dorosłych.

Oferty dla młodszych nastolatków w teatrach prawie nie ma. Owszem, dla przedszkolaków można wybierać i przebierać, ale jak tylko dziecko wyrośnie z Teatru Groteska, to musi poczekać, aż będzie miało tyle lat, żeby ogarnąć dorosły repertuar, bo NIE MA oferty. Tak, w Starym czasami grają CUDOWNEGO "Kopciuszka" dla nastolatków (polecam tak gorąco, jak tylko się da), ale to tylko jeden spektakl; poza tym zostaje nam opera i musicale, no ale ileż można (plus - to jednak nie to samo)...

Kupiłam zatem bilety na ten "Kwiat paproci" (od lat ośmiu według strony www teatru i moim zdaniem słusznie - IMO to spektakl dla dzieciaków od lat co najmniej ośmiu tak do końca podstawówki) i poszliśmy. Kupiłam lożę, bo nie było za bardzo innych miejsc, narażając się na skręt karku, ale tylko przez leciutko ponad godzinę, bo spektakl nie jest długi, więc dało się to znieść.

Oficjalna fotografia promocyjna spektaklu. Źródło: https://teatrwkrakowie.pl/spektakl/kwiat-paproci

Autorką przedstawienia jest Maria Wojtyszko, młoda twórczyni, która co prawda nie ma jeszcze bardzo bogatego dorobku, ale to, co już stworzyła, pokazuje olbrzymi potencjał. Z reżyserem "Kwiatu" - Jakubem Kroftą - współpracowała już wcześniej i najwyraźniej dobrze im się razem pracuje. Krofta ma wielkie doświadczenie w teatrze lalek w Polsce i Czechach, co widać bardzo dobrze w Słowackim - elementy lalkarskie są rozegrane wspaniale, aktorzy lalkarze (zwłaszcza Dorota Wodzień) są świetni, a lalki są nadzwyczajne i absolutnie creepy.

Co do samego przedstawienia - ma ono dwie warstwy. Jedna jest opowieścią o małym Stasiu, który marzy, żeby być nieśmiertelnym, więc szuka kwiatu paproci, który by spełnił jego życzenie. To jest element dla młodszej widowni; bajkowy, bardzo ładny inscenizacyjnie, a teatr mógł się tu pochwalić swoją świeżutko zainstalowaną obrotową sceną i pokazać talent Matyldy Kotlińskiej, która umie w scenografię. ;)

Druga warstwa to dorosły Wyspiański, który - no cóż - ma halucynacje po rtęciowej terapii syfilisu. Radosny temat dla młodej widowni, który ucieszył mnie jak nie wiem. :D Widzimy postępującą chorobę artysty i drogę do napisania "Wesela". Są tam sceny lepiej i gorzej rozegrane, ale nie ma tam nadmiaru patosu, którego nie znoszę, więc koncepcja przedstawienia się broni, zwłaszcza biorąc pod uwagę to, do jakiej grupy wiekowej jest wszystko kierowane.

Możemy zobaczyć też obie kurtyny w Słowaku - starą - po niedawnej renowacji - kurtynę Siemiradzkiego; i nową, stworzoną na podstawie projektu Wyspiańskiego. Trochę szkoda, że artysta nigdy swojego projektu na żywo nie obejrzał.

Nowa kurtyna Wyspiańskiego. Kiepskie zdjęcie z komórki mojego autorstwa. (Tzn. zdjęcie mojego autorstwa, a nie komórka... :P)

W tej dorosłej warstwie przedstawienia jest mnóstwo mrugnięć okiem do dorosłej widowni. Mamy bardzo subtelne aluzje polityczne (cudowna scena, w której następuje sugestia poprawienia projektu witraża), mamy bardzo ładne, ważne zwłaszcza dla młodej widowni, pokazanie miejsc w Krakowie związanych z Wyspiańskim, mamy uroczo kiczowatą animację kurtyny Siemiradzkiego i kilka innych drobiazgów, które sprawiły, że jako osoba dorosła, do której przecież nie był kierowany ten spektakl, nie nudziłam się i - biorąc uczciwie poprawkę, że nie jestem targetem "Kwiatu paproci" - bawiłam się nieźle.

Oczywiście, spektakl ma wady, bywa nierówny i niezwykle irytowała mnie postać Hermesa (ale też nie jestem wielką fanką Lidii Bogaczówny, która go grała), który prowadzi widownię czasami trochę za bardzo za rączkę. Na szczęście jednak twórcy przedstawienia nie przesłodzili, nie bali się brzydkich wyrazów, mrocznych tematów, śmierci i przerażających lalek; nie traktowali swoich młodych widzów jak niezdolne do samodzielnego myślenia kukiełki. Bardzo chwali się poważne traktowanie dzieci, bardzo lubię, kiedy teatr nie mówi do dorastających ludzi jak do upupionych niemowląt, do których nie można powiedzieć "cholera", czy opowiedzieć o chorobie i śmierci.

Nie ma nic gorszego, niż spektakl dla dzieci starszych, niż przedszkolaki, w którym słodzi się i klepie po główkach, zmiękcza każde słowo i ciurlipirla jak do noworodka. Bardzo dobrze, że udało się tego uniknąć i bardzo dobrze, że mimo trudnego i niewdzięcznego tematu (umówmy się, że młodzi ludzie rzadko fascynują się Wyspiańskim ;)), udało się zrobić spektakl strawny dla starszych dzieci, nie bolący rodziców, nie za długi (1 h 20 minut), a do tego - WIELKIE BRAWA - posiadający napisy po angielsku i ukraińsku, co pozwala uniknąć wykluczenia wśród rosnącej w Krakowie widowni obcojęzycznej.

Słowak w barokowej okazałości. Zdjęcie moje. 

Nie wiem, czy jestem obiektywna, bo od momentu, w którym obejrzałam "Wesele" w reżyserii Jana Klaty, mam na punkcie Wyspiańskiego małą obsesję; prawie wszystko, co z nim związane, budzi we mnie miłą ekscytację. Niemniej jestem absolutnie pewna, że chociaż "Kwiat paproci" nie jest spektaklem bez wad, to jest niezwykle wartościowy. "Kwiat" w bardzo elegancki, atrakcyjny i nieoczywisty sposób pokazuje widowni, która nie ma o podmiocie przedstawienia pojęcia, sylwetkę artysty niesamowicie istotnego dla polskiej kultury, nie uciekając się do mdłego patriotyzmu czy do wyświechtanych formułek i "Wyspiański wielkim artystą był".

Brawo, chyba jest jakby coś dobrego w Słowaku. A już myślałam, że po KOSZMARNIE słabej "Zemście" moja noga tam nie postanie. ;) A tu proszę...
Wstydź się!

Wstydź się!

Grzebiecie czasami w koszu z książkami w Biedronce? Ja bardzo lubię. Zwłaszcza, kiedy książki są w nim poniżej dyszki. I tak wygrzebałam ostatnio pewną książkę autora "Człowieka, który gapił się na kozy".

Jon Ronson napisał bardzo wartościową, chociaż chyba niewystarczająco docenioną książeczkę, która opowiada o internetowym linczu. Opowiada w sposób bardzo rzetelny i ciekawy, bo autor jeździ po świecie i rozmawia z ludźmi, których kariery/reputacja zostały zrujnowane z powodu nagonki w internecie, zazwyczaj spowodowanej pojedynczym głupim tweetem, albo postem na facebooku. Rozmawia zarówno z osobami, które stały się ofiarami, jak i z osobami, które jakąś "nagonkę" nakręciły (i wymknęła się ona spod kontroli, o co bardzo, bardzo łatwo).



Ronson ma talent gawędziarski, a na dodatek nie jest tym typem reportażysty, który nam mówi, co mamy myśleć, więc książka pozwala nam wysnuwać własne wnioski i opinie na podstawie rozmów i przedstawionych faktów. Bardzo lubię nienachalnych autorów, którzy mi nie narzucają swojego zdania. Ma to też tę zaletę, że pojedyncze rozdziały można "wyciąć" jak czytankę i mogą one być przyczynkiem do dyskusji nad odpowiedzialnością za swoje słowa w internecie; gorąco bym polecała nauczycielom, żeby na wiedzy o społeczeństwie pokusili się o taki tekst źródłowy.

Rozpoznacie w tej książce na pewno co najmniej kilka osób, które kojarzycie z internetowych rantów ostatnich lat, w tym np. panią, która w arcygłupi sposób zażartowała, że nie zarazi się AIDS, ponieważ jest biała, co sprowadziło na nią falę nie tylko hejtu, ale też życiowych problemów.

Przy okazji autor wyciąga z historii różne prawa, które polegały na publicznym upokarzaniu w ramach kary za przewinienia, a także odwiedza pewnego amerykańskiego sędziego, który nadal stosuje zawstydzanie jako karę za drobne przestępstwa, uzyskując lepsze efekty, niż gdyby wsadzał drobnych przestępców (nie recydywistów, tu musimy postawić jednak jasną granicę ;)) do więzienia.

Z książki wyłaniają się też opowieści o tym, że jeśli chodzi o zawstydzanie związane z jakąś niestandardową aktywnością seksualną, to uderza ono w zasadzie wyłącznie w kobiety, nawet, jeśli nie robią niczego obiektywnie złego, ale w ogóle ujawniają się z tym, że prowadzą życie erotyczne inne, niż małżeński seks w domowym zaciszu. Męskie seksualne przewiny, nawet moralnie zdrożne, szybko zostają zapomniane, albo są co najwyżej rubasznie obśmiane, a za "sprawcą" nie ciągnie się żadne negatywne odium. Podwójne standardy są czasami wyjątkowo szokujące i warto o nich poczytać.

Dawno nie czytałam czegoś, co tak bardzo chciałabym dać do poczytania starszej młodzieży. Ta nieduża w sumie książka (sporo stron, ale gruby druk) jest bardzo, bardzo wartościową lekturą w sam raz na nasze czasy. Kupcie młodzieży i młodym dorosłym pod choinkę. Nie dość, że będą się świetnie bawić przy czytaniu (to się bardzo łatwo, lekko i przyjemnie czyta), to jeszcze może będą bardziej ważyć słowa na facebooku. A to jest zawsze w cenie... ;)
Skrzat nie śpi

Skrzat nie śpi

Dzisiaj chciałam napisać o książce, która wcale nie jest nowa (choć ostatnio ukazało się wznowienie i ono mnie zainspirowało do napisania posta). Nie jest też długa, nie ma w niej żadnej akcji, a na dodatek jest dla dzieci. I jest właściwie książką poetycką i nie mówię tu o tym, że są to rymowane, głupawe wierszyki. To jest poezja w najbardziej wzniosłym znaczeniu tego słowa.



"Skrzat nie śpi" to krótka książeczka o tym, że czas mija. Książka łagodna, zimowa, ciepła i z refrenem, który wybrzmiewa co drugą stronę. Na dodatek jest to książeczka Astrid Lindgren z nowymi ilustracjami Kitty Crowther, którą mogliście parę razy w różnych skandynawskich książkach dla dzieci już namierzyć.

Dawno nie pisałam o książkach dla dzieci, czy o książkach dobrze czytających się na głos, bo już z takimi pozycjami nie obcuję z braku małych dzieci w domu; tę wyciągnęłam, bo nagle przyszedł listopad. Ale to przyszedł tak na serio, nie tylko w kalendarzu.
Jest zimno, w Krakowie smog dusi tak, że zdrowiej jest pić wódkę, niż oddychać, a ja zaczęłam przegląd czapek. I zobaczyłam, że Zakamarki wznowiły "Skrzata", który chodzi po gospodarstwie, kiedy wszyscy śpią i szepcze do ucha zwierzętom, i opowiada im o upływie czasu, którego przeżył więcej, niż oni wszyscy razem wzięci. Chodzi i powtarza refren o mijaniu pór roku, chodzi i czuwa nad snem zagrody, głaszcze kota, żałuje, że dzieci go nie widzą. I nic się nie dzieje.



Nic się nie dzieje we wspaniały sposób. Usypiający w dobrym znaczeniu tego słowa, kojący, bezpieczny i liryczny. To jest niezwykła książeczka, idealna na prezent dla każdego dziecka, któremu jeszcze czytamy na głos. Zajrzałam do niej i poczułam spokój. To jest tego typu pozycja, którą polecam przed Mikołajkami na prezent, bo nie wyobrażam sobie nikogo, komu mogłaby się nie spodobać w zimny wieczór, kiedy za oknem wieje i pada, zbliża się noc, a my kładziemy dziecko spać i chcemy je przed snem wyciszyć.



Polecam z pewną nostalgią, bo nie mam jej już komu czytać. Ale wciąż mogę ją jeszcze komuś polecić. :)
Lud

Lud

Ilona Wiśniewska napisała trzecią książkę o zimnym miejscu. Tym razem książka jest o Grenlandii; nie o całej Grenlandii, rzecz jasna, ale głównie o Uummannaq, skalistej wysepce, na której jest dom dziecka, w którym przez trzy miesiące autorka pracuje. Rozmawia z ludźmi, łowi ryby i spisuje historie. I wyłania przed nami obraz straszliwie smutny.

Wydaje mi się, że jest to najsmutniejsza z książek autorki.
"Lud" jest głęboko ponury. Są w nim ludzie, którzy kochają swoje trudne życie w trudnym miejscu, ale często są to ludzie skrzywdzeni. Mamy tutaj dużo bardzo potrzebnych historycznych dygresji na temat stosunków między Grenlandią a Danią i nie jest to ładny obraz.
Jest tu ciekawy, zupełnie nieznany mi wątek przymusowego "cywilizowania" przez Danię grenlandzkich dzieci, który wyrył piętno na rzeszy ludzi; jest opowieść o alkoholizmie wśród Grenlandczyków; o uprzedzeniach i różnicach kulturowych, które kładą się cieniem na kontakty między narodami.



Są też oczywiście dzieci z domu dziecka. I trochę po przeczytaniu książki mamy wrażenie, że gdzieś tam, na końcu świata, na zimnej skale, jest grupa dzieci, przed którymi prawdopodobnie nie ma wielu otwartych drzwi. To są dzieci zupełnie zapomniane, choć pracownicy placówki oczywiście robią, co w ich mocy, dysponując bardzo ograniczonymi możliwościami.

To wszystko składa się na obraz głęboko depresyjny. Z jednej strony są wspaniali, dumni ze swojego pochodzenia ludzie na przepięknym, choć niegościnnym kawałku lodu/lądu. Z drugiej jest to świat surowy, ponury, w którym wiosną odmarza olbrzymie, paskudne wysypisko na krańcu wyspy, na którym gniją martwe psy z zaprzęgów, a plastikowe śmieci zanieczyszczają wszystko dookoła i wpadają do pięknego, turkusowego morza, które przy wysypisku zmienia się w żółtą zupę. I nie możemy winić za to miejscowych, bo sami nie są w stanie wywieźć tych śmieci, tak samo jak nie są wstanie zapobiec fali samobójstw wśród młodych mężczyzn, którzy - jak pisze Wiśniewska - są trochę jak szczeniaki rodzone na lodzie - jak przeżyją początek, to może coś z nich będzie.

Bardzo ładna to jest książka, po której widać, że autorka rozwinęła się od czasów "Białego", które było dobrą pozycją, ale chwilami z brakiem balansu między wtrętami encyklopedycznymi, a osobistą narracją. "Lud" to opowieść bardziej osobista, na pewno mniej wnikliwa, niż jej poprzednie książki o Norwegii, bo autorka spędziła w Uummannaq mało czasu, ale dojrzalsza literacko.

Nie można po tak krótkim czasie spędzonym w jakimś miejscu mówić o tym, że ktoś poznał dogłębnie temat, więc nie będę udawać nawet, że uważam, że to jakieś istotne kompendium wiedzy na temat Grenlandii, ale jest tam kilka nadzwyczajnie ciekawych wątków, zupełnie dla mnie nowych, które zachęcają do pogłębiania tematu po przeczytaniu "Ludu".

Książka czyta się znakomicie, więc bardzo polecam. Zwłaszcza komuś, kto o Grenlandii nic nie wie. Solidna pozycja i bardzo zimowa.
Kącik jesiennych nowości i zapowiedzi.

Kącik jesiennych nowości i zapowiedzi.

Okres od października do połowy grudnia to najbogatszy w nowości okres w roku. Zbliżają się święta, ludzie czytają w zimne wieczory więcej, a do tego są w tym okresie najpierw śląskie, a potem krakowskie targi książki. 

1. W tym roku jest nie inaczej. Z nowości i zapowiedzi dla starszych dzieci i młodzieży, mamy prawdziwy wysyp. 

"Mortynka" już się ukazała - jest to pierwszy tom opowieści o dziewczynce-zombie. Idealna bajka na Halloween. ;) 


"Hotel Winterhouse" ukaże się pod koniec listopada w Dwukropku. Okładka jest śliczna, a opis brzmi idealnie dla dzieciaków, które lubią tajemnicze i nieco mroczne opowieści: 

Jedenastoletnia lat Elizabeth Somers mieszka z ciotką i wujem, odkąd jej rodzice zginęli w wypadku, którego Elizabeth nie pamięta. Elizabeth, wbrew jej woli, zostaje wysłana na święta Bożego Narodzenia bez pieniędzy i prawie bez żadnych ubrań do hotelu o nic nie mówiącej nazwie Winterhouse, należącego do osobliwego Norbridge’a Fallsa. Z początku nieufna Elizabeth jest zaintrygowana hotelem i jego gośćmi, zaprzyjaźnia się nawet z 11-letnim Freddym, który podobnie jak ona uwielbia zagadki, łamigłówki i anagramy. Elizabeth szybko odkrywa, że Winterhouse ma wiele uroku, a przede wszystkim ogromną bibliotekę. Wkrótce dziewczyna znajduje magiczną książkę z zagadkami, której w żaden sposób nie można zmusić do powrotu na biblioteczne półki – książka po prostu nie pozwala się odnieść, pomaga za to rozwiązać tajemnicę hotelu, jego właściciela oraz dziwacznych i złowrogich gości. A im bardziej Elizabeth zagłębia się w tajemnice hotelu, tym bardziej zaczyna zdawać sobie sprawę, że w niewyjaśniony sposób sama jest powiązana z tym miejscem i jego mieszkańcami.


"Gobelin" to początek magiczno-przygodowej serii, bardzo popularnej w krajach anglojęzycznych. Podobno fani "Zwiadowców" uważają, że to super seria. ;) Książka już jest dostępna.


"Amelka Kieł" to kolejna opowieść "gotycka" dla dzieci - bardzo modny gatunek w tym sezonie. ;) I może się przyjąć. :) Dostępna będzie pod koniec października, na pewno kupicie ją na krakowskich Targach.



 2. Mam dla Was też kilka zapowiedzi kulinarnych.

Na przykład Czarne snuje opowieść o polskiej kuchni - nie jest to książka kucharska, ale raczej opowieść o tym, czego już nie znamy, a o czym ciekawie wiedzieć. Trochę jest to chyba historia kształtowania się tego, co dziś nazywamy polską kuchnią. Może być bardzo ciekawie i ukaże się w połowie listopada.


"Hazana" to z kolei śliczności o wegetariańskich daniach z kuchni żydowskiej. Wydawnictwo Foksal, premiera czternastego listopada.



"Zielone Boże Narodzenie" to kolejna wegetariańska książka kucharska, ale tym razem skandynawska. Także z pięknymi zdjęciami i chyba świetna na prezent. :) Zostanie wydana w tym samym terminie co dwie powyższe, tylko wydawnictwo inne - Marginesy.


3. Jeśli chodzi o komiksy, to także mamy na co czekać. :)
Nowy Wajrak i nowe (choć stare ;)) kaczki - tym razem autorstwa Carla Banksa. :) Wszystko na przełomie października i listopada. Wajrak od Agory, a kaczki od Egmontu.




4. Dla maluchów też będzie w czym wybierać.

"Cudouszek" o pół-lisie pół-człowieku z sierocińca (!), to przedziwna bajka, pięknie ilustrowana. Po polsku ukaże się nakładem wydawnictwa Czarna Owca pod koniec listopada.


"Pewnego razu w Londynie" już jest do kupienia i jest to picture book dla dzieci w każdym wieku. Nie ma tam słów, ale za to jest dużo treści. Książka była wielokrotnie nagradzana i budzi powszechne zachwyty wszędzie, gdzie się pojawi. Może i w Polsce się spodoba (premiera na początku listopada). :)

Z kolei "Gdzie jest Wally" - kolejna książka bez słów, to coś, co wszyscy na pewno kojarzą, ale polskie wydanie bardzo się przyda. :) Urocza pozycja nawet dla najmłodszych czytelników i już dostępna.



Z całkiem polskiego podwórka dwie świetne pozycje - jedna o zwierzętach, które już wyginęły, ilustrowana przez wspaniałą Nikolę Kucharską (już w księgarniach); a druga to obrazkowa śliczność, także przyrodnicza, ilustrowana przez Emilię Dziubak (będzie można kupić w połowie listopada). Obie książki polecam w ciemno, bo te dwa nazwiska zawsze gwarantują co najmniej estetyczną radość.



Zwyciężczyni Bolonia Ragazzi Award o potędze czytania. :) Wydawnictwo Tekturka, premiera w pierwszym tygodniu listopada.



5. Dla dorosłych Krytyka Polityczna ma dwie książki o dzieciach księży. Na fali "Kleru" na pewno będzie się czytało. ;) Premiera w okolicach krakowskich Targów, na pewno zajrzę na stoisko wydawnictwa, bo zwykle pracują tam fajni ludzie.



6. Na koniec zapowiedzi gwiazdkowe. Kolejny tom Haiga (którego bardzo lubię) i nowa adwentowa książka Zakamarków. Obie książki będą na pewno przyjemnym dodatkiem do przedświątecznych przygotowań.

Haiga będzie można kupić już na Targach, ale Zakamarki mówią, że ich książka przyjedzie z drukarni dopiero 7. listopada. To i tak wcześniej, niż zazwyczaj, bo co roku wydawnictwo spóźnia się z adwentowymi bajkami o kilka dni i książki trafiają do sklepów dopiero w grudniu. Trzymam kciuki, żeby tym razem udało się wyrobić wcześniej. :)



7. Ach, i na koniec jeszcze Martin. Opowieści z dziejów Westeros. Niestety jeszcze nie "Wichry zimy". Idźcie do księgarń 20. listopada. Ja się chyba na Martina obraziłam. ;)


Śmiejąc się w drodze do meczetu

Śmiejąc się w drodze do meczetu

Dzisiaj mam dla Was wpis o książce nienowej.
Nie jest też to książka szczególnie znana czy popularna. Za to jest to lektura ciepła, lekka, czarująca i w sam raz na coraz zimniejsze wieczory.
Tekst nie jest literacko wysmakowany, książka zdobyła parę nagród, ale nie były to nagrody szczególnie prestiżowe. Dlaczego więc o niej piszę? Bo to książka, która poprawiła mi humor. Książka, która mnie wzruszyła i która - mając ledwie 250 stron - zawiera taki ładunek pozytywnych wrażeń, jest tak lekka i zabawna, że uznałam, że należy jej się odrobina reklamy. :)



Zarqua Nawaz jest scenarzystką kanadyjskiego serialu "Little Mosque on the Prairie" ("Mały meczet na prerii"), który doczekał się sześciu sezonów i jest komediową opowieścią o małej muzułmańskiej społeczności w Saskatchewan w Kanadzie. Obejrzałam tylko kilka odcinków, ale wiedząc, że autorka serialu jest praktykującą muzułmanką z tego samego regionu, o którym opowiada jej telewizyjne dzieło, byłam bardzo ciekawa jej wspomnień, bo rzadko możemy zajrzeć w życie umiarkowanych, zwyczajnych wyznawców i wyznawczyń islamu.



Nie zawiodłam się. Opowieść jest czarująca i porusza całe mnóstwo zajmujących tematów z humorem, czułością i zrozumieniem. Zarqua ma cudowne wyczucie absurdu. Jej relacja z pielgrzymki do Mekki jest z jednej strony opowieścią o przeżyciu mistycznym i religijnym (i pokazuje, jak pod wieloma względami muzułmanie się od chrześcijan w ogóle nie różnią), a z drugiej strony to historia o szaleństwie, przesadzie i religijnej paranoi.

Poruszył mnie rozdział o o dorastaniu, kiedy autorka opowiadała o swoim chwilowym radykalizmie, kiedy to jako nastolatka przez chwilę była pod wpływem ortodoksyjnej wychowawczyni na koloniach i sama zaczęła nosić hidżab, choć w jej rodzinie żadna kobieta tego nie robiła. Na szczęście jej ekstremizm szybko się rozmył, ale po przeczytaniu "Dwóch sióstr" miałam ciarki, bo widziałam po raz kolejny, jak łatwo nastolatki wpadają w skrajności, jeśli znajdą się pod niewłaściwym wpływem.

Ogólnie rzecz ujmując jednak to książka o miłości. O kochającej się rodzinie, o karierze w przemyśle filmowym, a także o tym, że - najwyraźniej - można być feministką i muzułmanką (aczkolwiek radykalizm w żadnej religii nie sprzyja kobietom, co też wyraźnie ze "Śmiejąc się" wynika i nie jest to odkrycie wielkie, ale jednak przypomnieć nie zaszkodzi).
Nawaz walczy o to, by w jej meczecie kobiety i mężczyźni modlili się obok siebie, rozważa sens obrzezania swoich synów i sama aranżuje swoje małżeństwo, uważając, że zdroworozsądkowe podejście do znalezienia sobie męża do niej przemawia, a chodzenie na randki ją nudzi, więc sama sobie wybiera partnera, rozpytując znajomych muzułmanów w sprawie kandydatów. Jej rodzice na szczęście są normalnymi, miłymi, kochającymi ludźmi, którzy troszczą się o dobro swoich dzieci bardziej, niż o opinie co bardziej radykalnych krewnych.

(A tu autorka książki czyta jej fragment. :))



Cudowna to opowieść o kobiecie, która jest bardzo zwyczajna i bardzo niesamowita w tej zwyczajności, bo często myślimy o muzułmankach jak o ofiarach ucisku (którymi czasem, oczywiście, są), ale zapominamy, że wśród nich są kobiety, które sama decydują o sobie i są szczęśliwe (ale - ZNOWU - nie czarujmy się, nie mówimy o domach radykałów; ekstremistyczni katolicy też zresztą dla kobiet mili nie są).

Jeśli chcecie się dobrze bawić i dowiedzieć, dlaczego Mekka to świetne miejsce, żeby oglądać penisy (oraz co ma wspólnego bóg z wifi), to bardzo polecam. To jest czytadło, tak, nie ukrywam tego przed Wami, ale czytadło miłe, mądre i zabawne. I na pewno odczaruje islam tym, którym się wydaje, że ma on tylko jedną twarz (w turbanie, z wielbłądem, obłędem w oczach i na okładce "Do Rzeczy" ;)).

Poczytajcie, jeśli szukacie czegoś ultralekkiego, ale co Was nie zabije głupotą. Serdecznie polecam. :)


Modlitwa do morza i kupowanie książek charytatywnie.

Modlitwa do morza i kupowanie książek charytatywnie.

Do napisania tego posta skłoniła mnie reklama na Facebooku.
PAH podlinkował mi opis książeczek dla maluchów na temat dostępu do wody i kanalizacji. To temat istotny dla milionów ludzi na świecie i to temat, o którym dzieci w szkole pewnie nie usłyszą (jak o wielu innych sprawach, które są naprawdę ważne; za to na pewno usłyszą o rozmnażaniu rozwielitki).
Do tego, oczywiście, kupno zestawu tych książeczek (cztery sztuki za 40 zł.) będzie dobrym uczynkiem, bo zysk zostanie przekazany na cele charytatywne PAHu (a przyznam Wam, że to jedna z nielicznych instytucji charytatywnych, w których działanie wierzę).
Ja wolę wpłacić na PAH bezpośrednio, bo nie mam już małych dzieci, ale jeśli Wy macie komu kupić, to kupcie. Niech rosną świadome i wrażliwe pokolenia.


Kupowanie książek-cegiełek to nie jest wielki heroizm, ani też wielka filantropia, ale jest jedną z kropli, które drążą skałę. A już super istotne jest, żeby dzieciom opowiadać o świecie, który na szczęście nie jest ich udziałem, o świecie z biedą i wojnami, które nie są bohaterską zabawą, jak w lekturach szkolnych i w polskiej podręcznikowej narracji (BTW, kiedyś muszę o tym osobno napisać).

Zaczęłam się zastanawiać, czy kupiłam kiedyś książkę kierując się tym, że pieniądze z jej zakupu pójdą na dobry cel i okazało się, że i owszem, i to całkiem niedawno. Tą książką jest "Modlitwa do morza" Khaleda Hosseiniego.

Khaled Hosseini do amerykański pisarz afgańskiego pochodzenia, urodzony w Kabulu autor "Chłopca z latawcem" i "Tysiąca wspaniałych słońc". Poruszony dramatem małego Alana Kurdi, którego zwłoki wyrzuciło na brzeg morze po tym, jak uciekał z rodziną przed wojną w Syrii, Khaled postanowił razem z Danem Williamsem, autorem cudnych, akwarelowych ilustracji, napisać książkę, a dochód z jej sprzedaży przekazać na UNHCR, które zajmuje się pomaganiem uchodźcom.


To nie jest długa książka. To nie jest książka, w której jest dużo tekstu.
To jest książka, która jest przepięknie wydana, ma cudowne, akwarelowe, malarskie ilustracje i niesie wielki ładunek emocjonalny.

W tej książce jest opowieść ojca, który pamięta swój kraj sprzed wojny i opowiada o nim swojemu dziecku, które zna już tylko bombardowania i krew, i nie wie nic o życiu w czasie pokoju.


Potem muszą uciekać. Wsiadają na jedną z tych małych łódek i, pozbawieni mocy wpływania na to, co się wokół dzieje, mogą się tylko modlić, żeby wszyscy przeżyli podróż.



To jest książka, którą kupiłam, żeby przypudrować swoje sumienie, wracając do ciepłego domu i odbierając dziecko z bezpiecznej szkoły.
Mam ten komfort, że mogę narzekać na to, jak wygląda szkolnictwo, mogę narzekać, że w domu wystrzelił bezpiecznik i nie wiem dlaczego, że niekoniecznie po mojej myśli ułożyły się jakieś zawodowe plany, że nie mogę upiec sobie zapiekanki, że, że, że.
Ale zasypiam wieczorem umiarkowanie spokojna, choć nadal jedną z rzeczy, które uważam za niezbędne, żeby czuć się dobrze, uważam ważny paszport dla każdego członka rodziny. Żeby zawsze móc się spakować i uciec.

Ostatnio wróciłam do czytania starych dzienników lekarzy, wydawanych w głębokim PRLu po bardzo popularnych konkursach literackich dla różnych grup zawodowych. W tych tużpowojennych dziennikach jest cała groza wojen i wojennych pokoleń.
Pewnie nikt nie chciałby czytać recenzji tych książek, które można kupić tylko w antykwariatach (choć bardzo tanio, nie są one popularne ;)), więc nie poświęcę im raczej osobnego posta, ale kiedy czytacie książki naukowców, kiedy czytacie książki "zawodowych" literatów o wojnie, którą przeżyli, ucieka jakieś tło i pewna prawda, która jest w relacjach "zwykłych" ludzi, którzy nie pisali z myślą o wydaniu czegoś drukiem.

Oto mamy na przykład chirurga, który w sierpniu 1939 roku jest na wakacjach we Włoszech ze swoją żoną. Opowiada o tych wakacjach i o politycznych niedobrych nastrojach, ale wraca do kraju bez poczucia, że wojna wybuchnie tak na serio. Nikt nie wierzy w wybuch wojny do ostatniej chwili. Mija miesiąc, a ten sam chirurg, który podziwiał chwilę temu architekturę w Wenecji, jest zakładnikiem w polowym szpitalu i obserwuje żniwa czystego zła, ratuje ludzi, by ci za chwilę zginęli, na jego oczach znikają miasta, po których chadzał chwilę temu, w drodze do teatru.

Pokój nie jest nam dany raz na zawsze, a ludzie w krajach ogarniętych wojną cierpią tak samo, jak my byśmy cierpieli, gdyby wojna wybuchła tutaj. Niezależnie od wyznania, narodowości i koloru skóry, wojna boli tak samo. I nie ma w niej nic wzniosłego.

Tego uczmy dzieci. Kupienie książki-cegiełki pewnie niewiele zmieni, ale cóż innego możemy zrobić my, siedząc w ciepłych fotelach?


Dziewczynka, która wypiła księżyc

Dziewczynka, która wypiła księżyc

Dzisiaj mam dla Was post o wspaniałej książce dla dzieci i młodzieży. Książce tak dobrej, że nie umiem wskazać w niej żadnej wady. Ta książka jest baśnią o wielu warstwach i porusza tyle problemów w sposób nienachalny, niełopatologiczny i mądry, że po przeczytaniu usiadłam i pozazdrościłam autorce talentu. Do tego jest znakomicie przetłumaczona przez Martę Kisiel-Małecką (brawo!) i snuje się jak gawęda, a wszelkie niedopowiedzenia, które tam znajdziecie, są niezbędne i konieczne na dla przedstawionego świata. Majstersztyk. Nic dziwnego, że zdobyła kilka całkiem konkretnych nagród literackiego światka. 

Kelly Barnhill nie jest początkującą autorką, ale na polskim rynku jest po raz pierwszy (i, mam nadzieję, nie ostatni) dzięki Wydawnictwu Literackiemu. Napisała jeszcze kilka książek dla dzieci i młodzieży, które koniecznie muszę przeczytać przy najbliższej okazji. A tymczasem opowiem Wam o "Dziewczynce, która wypiła księżyc", bo jest o czym opowiadać. I postaram się nie spoilerować. :) 



Zacznijmy od tego, co wszyscy wiedzą z okładki - oto jest miasteczko i jest wiedźma. I dziewczynka, która przez pomyłkę zostaje napojona światłem księżyca, co daje jej niezwykłą moc. Miasteczko jest ponure i wierzy w złą wiedźmę z moczarów, która pożera dzieci. Pośród moczarów stoi wulkan i nikt się tam nie zapuszcza. Brzmi banalnie, prawda? A zupełnie nie jest. 

Autorce udało się w opowieść o porzucaniu dzieci na żer wiedźmy wpleść baśń o adopcji, o cierpieniu, smutku i dojrzewaniu. Luna, która jest główną bohaterką, musi odkryć swoją moc, a miasteczko pośród moczarów, musi wyjść wreszcie spod jarzma złej władzy. Bo wiecie - to jest też opowieść o tym, że władza wykorzystuje ludzkie wierzenia i religie do swoich nieszlachetnych celów. 

To jest bajka o świecie, w którym rządzący nie chcą, żeby podwładni mieli wiedzę, bo głupimi ludźmi łatwiej się rządzi (takie zdanie tam dosłownie pada). Naprawdę, to jest opowieść o tym wszystkim. A nawet, jeśli dobrze poczytacie między wierszami, jest tam skromniutki wątek o miłosierności eutanazji. Uprzedzam także lojalnie, że pewne treści, niezupełnie bezpośrednio podane, mogą być trudne do zaakceptowania przez rodziców ortodoksyjnie religijnych, albowiem w książce następuje pewna dekonstrukcja ludzkich wierzeń, a to, w co wierzyło wiele pokoleń przed nami, może okazać się toksyczne; zostaliście ostrzeżeni ;).

Nie brakuje w "Dziewczynce" miłości, przyjaźni i śmierci. Jest też absolutnie rozkoszny smok, przedwieczny troll i zło w czystej postaci. Oraz wielka opowieść o starości, starzeniu się i odchodzeniu. Oraz o dobroci i kłamstwie. I o tajemnicach rodzinnych, które zawsze w końcu wychodzą na jaw. 
Nie potrafię zliczyć wątków tej książki utkanych w nie taką znowu długą baśń. 
Jako osoba dorosła już w połowie książki większość splątanych nitek tej gawędy rozwikłałam, ale nie przeszkadzało mi to w doczytaniu do końca z ogromną radością. 

Żałuję, że napisanie czegokolwiek więcej mogłoby Wam zdradzić fabułę i zepsuć zabawę, więc nie będę już się dalej rozwodzić, ale gdybyście szukali książki na prezent dla dorastających młodych ludzi, to jest dobry wybór. I gdyby jakiś mądry nauczyciel miał odwagę zadać lekturę spoza kanonu, lekturę, która może budzić ważne pytania i prowokować nietuzinkowe dyskusje, to niech wybierze tę książkę. 

To jest wspaniała pozycja dla dzieci od, moim zdaniem, dziesiątego roku życia wzwyż. Śmiem twierdzić, że to będzie kiedyś klasyk nad klasyki. A przynajmniej chciałabym tego. :) 

Wiele książek mi się podoba, dostrzegam ich zalety i wady, godzę się z tym, że nie ma ideałów i piszę Wam o tym. Czasem pozytywne jest już to, że książka jest "wystarczająco dobra". 
A tutaj nie mam się do czego przyczepić. Niech to będzie dla Was rekomendacją. :)
Czasodzieje

Czasodzieje

Książkę tę kupiłam już dość dawno mojemu synowi. Bardzo mu się podobała. Rok temu na targach książki dokupiłam drugi tom. Sama do niego długo nie mogłam się zabrać.
 
Staram się przynajmniej od czasu do czasu sięgać po te same książki, co moje dziecko, żeby mieć z nim o czym pogadać :), a na dodatek "Czasodzieje" to nie jest fantastyka anglosaska, do jakiej polski czytelnik jest mocno przyzwyczajony, więc pomyślałam, że napiszę na ten temat parę zdań. :) 



Chcę zacząć od jednego zastrzeżenia - to jest dobra książka dla młodzieży i młodzieży się podoba. Tak, będę tutaj pisać czasami o tym, co mi nie odpowiadało, ale ja jestem już bardzo dorosła i moje spostrzeżenia pewnie nie będą relewantne dla każdego, a zwłaszcza dla tego czytelnika, który jest targetem tej książki (według mnie to pozycja dla dzieci i młodzieży od dziesiątego roku życia wzwyż).

Autorka, Natalia Sherba to rosyjskojęzyczna pisarka urodzona na Białorusi, mieszkająca obecnie na Ukrainie. I to jej pochodzenie jest zaletą "Czasodziejów", bo wreszcie mamy coś o bohaterach, którzy myślą i zachowują się trochę inaczej, niż jesteśmy przyzwyczajeni z literatury dziecięcej i młodzieżowej z USA czy Wielkiej Brytanii. 
Te różnice widać począwszy od tego, jak bohaterowie się przedstawiają - występuje tutaj имя отчество - ocziestwo, czyli imiona odojcowskie, które początkowo mogą brzmieć dla młodego człowieka, który jeszcze się chociażby np. z Bułhakowem nie spotkał, dziwnie, ale jest to przyczynkiem do wejścia (choć tylko za próg) w świat literatury rosyjskiej; a skończywszy na konstrukcji psychicznej postaci.

Dzieci tutaj są, jakby to określić, mniej uprzejme, niż zwykły być w książkach o nastolatkach, które znamy z literatury współczesnej z zachodniego kręgu kulturowego. :) Mają w sobie więcej agresji, częściej się denerwują bez powodu, wybuchając nagle i pyskując spektakularnie. Śmiem twierdzić, że ich zachowania są nieco bardziej realistyczne, bo mogę sobie wyobrazić łatwiej, że dwunastolatka (wiek ze wszech miar nerwowy i pełen buty) wyrwana nagle ze swojego świata i wsadzona we wrogie środowisko, będzie się stawiać, niż że będzie kłaść uszy po sobie. 

Schemat fabularny jest jednak klasyczny - jest sierota lub półsierota, jakich w literaturze mamy na pęczki (tylko dziecko pozbawione troskliwych rodziców może mieć przygody, bo - wiadomo - martwiący się rodziciele pisarzom strasznie psują szyki), mamy szkołę dla czarodziejów (tutaj - czasodziejów, bo magia opiera się tutaj na operowaniu czasem), mamy tajemnicze stowarzyszenie, rytuały przejścia i nastolatków, którzy mogą uratować świat. Nic nowego pod słońcem. Nie szkodzi jednak, bo nie ma nic złego w dobrze zrealizowanym, sprawdzonym motywie. Zwłaszcza w literaturze dziecięcej.

Zdjęcia z kotami, bo koty są spoko. Żadna książka nie ucierpiała w czasie sesji zdjęciowej.

Główna bohaterka, Wasylisa, zostaje wyrwana ze świata, który zna, w wir wydarzeń, w którym przez cały pierwszy tom właściwie prawie nikt nie jest jej do końca przyjazny. Nagromadzenie wrogich nastrojów wokół dziewczynki jest przytłaczające, a zwroty akcji tak liczne i tak nagłe, że bywa to mocno męczące. Brakuje nierzadko związków przyczynowo-skutkowych, a dziewczynka zachowuje się często tak bez sensu, jakby tylko musiała spełniać imperatyw narracyjny i przez większość pierwszego tomu trudno jest się zorientować, jak działa magia czasu w świecie, do którego trafiła. Jest bardzo wiele niedopowiedzeń, które mnie osobiście jednak trochę męczyły.

Drugi tom nieco stabilizuje akcję, bo główna bohaterka wreszcie ma wokół siebie więcej życzliwych osób, co obniża napięcie panujące w książce i pozwala bardziej rozsmakować się w świecie przedstawionym. Nie jest on dla mnie może bardzo nowatorski, czy wybitny, ale - jak już mówiłam - nie jestem czytelnikiem docelowym "Czasodziejów", więc mogę trochę kręcić nosem. Mojemu jedenastolatkowi się bardzo podobało, a książka jest skrojona pod jego wiek. :)

Wasylisa musi się zmierzyć z własnym nowo odkrytym talentem, z wrogością własnego ojca (którego dopiero co poznała) i odnaleźć w zupełnie nowej rzeczywistości. To trochę jak powieść o okresie dojrzewania - oto nagle moje ciało się zmienia, nagle starzy zaczynają być jacyś tacy nierozumni i chcą ode mnie dziwnych rzeczy, których nie chcę robić i muszę wybrać nową szkołę i znaleźć nowych przyjaciół. Każdy nastolatek odnajdzie tutaj swoje uczucia i to jest dobre. To jest książka dla nich. Dla dorosłych niekoniecznie, ale nie cierpiałam przy czytaniu, bo książka jest chyba dość sprawnie przetłumaczona, ładnie wydana i nie jest naiwna. 

Szukacie prezentu książkowego dla jakiegoś nastoletniego czytelnika? To chyba będzie dobry wybór. Dorośli może w "Czasodziejach" nie odkryją dla siebie zbyt wiele, ale nie muszą. :)

No i nie zapominajmy, że na dodatek okładki są ładne. :D
Post o tym, czego nie ma.

Post o tym, czego nie ma.

Dzisiaj będzie post z zupełnie nowej i innej beczki. Miejmy nadzieję, że tego typu treści będą się ukazywać tu cyklicznie, tak jak kącik zapowiedzi. :)

Będzie o książkach, które chciałabym zobaczyć na polskim rynku.

Książkach anglojęzycznych (to jedyny obcy język, w którym mogę czytać bez uszczerbku na treści), których po polsku nie wydano, a chciałbym, żeby tak się stało.
Owszem, mogę je przeczytać w oryginale, ale zazwyczaj będzie mnie to kosztowało więcej pieniędzy (zwłaszcza w przypadku wydań pięknie ilustrowanych, których wersja kindlowa nie ma sensu), niż gdyby były wydane u nas (odpada koszt transportu z zagranicy). Poza tym - fajnie jest się dzielić czymś świetnym także z tymi, którzy nie znają języka.

Zdarzało mi się robić własne tłumaczenia książek dla dzieci, kiedy syn był młodszy, sprawiało mi to sporą frajdę (drogie wydawnictwa, polecam się ;)), ale to nadal nie to samo. Teraz syn niezbyt trudne książki przeczyta sobie po angielsku bez mojej pomocy, a mnie zostało wzdychanie do anglosaskich rynków wydawniczych i wymyślanie wymówek, które by mi pozwoliły od czasu do czasu szarpnąć się na wydanie większej kwoty na jedną książkę.

No ale do rzeczy.

Zacznijmy od książek pewnego autora, którego na pewno w Polsce kojarzą przynajmniej fani Neila Gaimana.
Chris Riddell to rysownik, ale też pisarz. W Polsce od lat nie wydawano jego książek. Dawno temu Egmont wypuścił znakomite młodzieżowe "Kroniki Kresu", ale nigdy nie były wznawiane. Podobnie Świat Książki sprzedawał kilka książek dla dzieci tego autora, ale też przemknęły przez nasz rynek wydawniczy niedostrzeżone dekadę temu. Postuluję przywrócić Riddella na polski rynek, nie tylko w duecie z Gaimanem ("Na szczęście mleko" jest wspaniałe!).

Proszę, mam postulaty:

1. Wznowienie "Kronik Kresu" (ale z oryginalnymi okładkami, a nie tymi, które funkcjonowały przed laty ;)). Seria fantasy dla młodzieży o gwiezdnych piratach i latających miastach. Książka uwielbiana przez młodzież, wielotomowa, szalona. Dajcie ją naszym dzieciakom! ;)




2. Dwie serie o dziewczętach - seria o Ottolinie i seria o Goth Girl.
Są to serie dla nieco młodszych dzieci (choć nie całkiem małych).

Ottolina mieszka w Wielkim Mieście w pięknym mieszkaniu. Ma dziwnego, futrzastego przyjaciela i najbardziej lubi rozwiązywać zagadki "kryminalne". Coś jak Lasse i Maja z książek Widmarka. Książeczek z tej serii jest sporo i są prześliczne. Jestem pewna, że polskie przedszkolaki i dzieci w wieku wczesnoszkolnym by je kochały. :)





Z kolei Goth Girl to taki starszy odpowiednik Ottoliny; mieszka w Straszliwej Posiadłości, jest córką Lorda Gotha, który uważa, że dzieci powinny być słyszane, ale nie widziane, więc Goth Girl nosi ciężkie buty, żeby ojciec zawsze słyszał, że ona nadchodzi. Jest też bardzo samotna, ale któregoś dnia do posiadłości sprowadza się dwoje innych dzieci i razem odkrywają mroczne spiski i razem starają się zapobiec mrożącym krew w żyłach wydarzeniom.

Seria jest oparta na podobnym schemacie, co Ottolina, ale przeznaczona dla trochę starszego czytelnika.





3. Śpiąca królewna dla młodzieży i dorosłych. Oczywiście musiałaby być wydana równie pięknie, z metalicznym atramentem, jak oryginał. :P Wariacja na temat śpiącej królewny, zaskakująca i piękna. Duet Gaiman-Riddell to zawsze dobre połączenie.




Poza tym nie zaszkodziłoby wydać parę książek Gaimana w wersjach ilustrowanych przez Riddella. Ukazały się tak Nigdziebądź, Koralina czy Księga Cmentarna. :)

---

Jeśli chodzi o książki innych autorów, to jestem pewna, że A. J. Jacobs w Polsce ma już swoich fanów. To literatura rozrywkowa, pisana zabawnie i pomysłem. W naszym kraju ukazała się tylko jedna książka tego autora - "Rok biblijnego życia", która jest już trudna do kupienia. W tej książce autor opisuje, jak przez rok próbuje żyć w DOSŁOWNEJ zgodzie z Biblią. W innych książkach robi inne eksperymenty na samym sobie i czytanie o tym jest bardzo relaksujące. :)

Polecam uwadze:



----

Na koniec kilka książek obrazkowych (niekoniecznie tylko dla dzieci):

1. "BB-8 on the Run" narysowany przez Matta Myersa. Ponieważ BB-8 jest super, a książka jest śliczna. :D I ja lubię Star Wars. Do tego nie zaszkodziłoby dorzucić "Chewie and the Porgs", bo porgi są porgami, a książkę mam w domu i jest bardzo ładna. :D





2. "Frida" Benjamina Lacombe i Sebastiana Pereza. Absolutne arcydzieło. Bez cienia przesady. Poetycka, namalowana wspaniale, do podziwiania i zachwycania się. Dla dorosłych i dla dzieci. Bo obcowanie z czymś pięknym jest ważne.





3. A na koniec coś uroczego. :D Otóż Mike Pence, pewien północnoamerykański polityk, napisał książkę o swoim króliku - Marlonie Bundo. Urocze? No może, gdyby nie to, że Mike Pence jest znany ze swojej agresywnej homofobii, więc John Oliver - mający swój talk-show (bardzo dobry) - postanowił napisać wraz ze swoimi współpracownikami swoją wersję książeczki o króliku Pence'a, tylko że w jego książeczce króliczek Marlon ma swojego króliczego ukochanego, a nie ukochaną. :) Książeczka jest bardzo fajna i przeznaczona dla przedszkolaków. Pokazuje, że miłość może mieć różne oblicza (w Polsce wydana została chyba tylko jedna książka dla maluchów, w której występuje para jednopłciowa; jest nią "Zlatanka i ukochany wujek").

Tutaj klipy o książce, żeby naświetlić temat: 







Wydajmy ją w Polsce! :D



---


I to na dzisiaj tyle. Kiedyś być może ciąg dalszy nastąpi. :)

Napiszcie, czy podoba Wam się idea postów o książkach u nas nie wydanych. A może macie swoje typy, co powinno się znaleźć w naszych księgarniach? 


Copyright © 2014 Na regale , Blogger