O kultowej kanadyjskiej serii książek - Rodzina Whiteoaków.
Muszę zacząć od pewnego historycznego wstępu.
Mazo de la Roche urodziła się w 1879 roku w Kanadzie i zaczynała pisarską karierę od pisania romansów. Kiedy opublikowała pierwszy tom Jalny (polski tytuł, to "Rodzina Whiteoaków"), będący sagą rodzinną o rodzinie brytyjskich osadników w Kanadzie, stał się on natychmiast hitem. Napisała ona najpierw osiem tomów, a potem, po błaganiach czytelników, dopisała kolejnych osiem. Dzieją się one na przestrzeni stu lat - od 1854 do 1954 roku, a łączy je rodzinna posiadłość w Kanadzie, tytułowa Jalna.
Każdy z tomów można czytać osobno, każdy jest osobną historią i znajomość innych części nie jest konieczna, by wiedzieć, co się dzieje (tak mówi internet ;)). Tomy zresztą nie są pisane w kolejności chronologicznej.
Seria o Whiteoakach ma w Kanadzie status kultowej, niemal niczym Ania z Zielonego Wzgórza. Książki tłumaczono na dziesiątki języków, były wznawiane niezliczoną ilość razy, a jeśli wejdziecie w recenzje na Amazonie, wylewa się z nich szalona ilość sentymentu i miłości do tej serii.
Dlatego też postanowiłam przeczytać co najmniej pierwszy tom - ot, lubię wiedzieć, o co chodzi z różnymi zjawiskami literackimi. I przeczytałam, ale - łooo paaaanie - co to było za czytanie. I uprzedzam, nie przeczytałam jeszcze żadnej kolejnej części (nie jestem pewna, czy to zrobię, ale kto wie), więc odnoszę się tylko do stylu początków sagi. :)
Od razu zaznaczę, że książka jest pisana i osadzona w czasach galopującego kolonializmu, więc pominę te wątki, bo są niejako oczywiste dla epoki i absurdem byłoby się ich teraz czepiać.
Głównymi bohaterami pierwszego tomu są Adelina i Filip - piękna (opisy ich urody zajmują sporą część z trzystu stron książki ;)), zamożna para, która nada początek rodowi Whiteoaków z Kanady i zbuduje Jalnę, w której będzie się działo potem 16 tomów dobra.
I tak w ciągu pierwszej połowy (150 stron) książki zdążyło wydarzyć się:
- wyjazd do Indii z Wysp Brytyjskich, powrót z Indii na Wyspy, odwiedzenie wielu członków rodziny tamże, wypłynięcie do Kanady, przeprowadzka w Kanadzie;
- sztorm, dziura w okręcie, minięcie się o włos z górą lodową, jedna martwa indyjska niańka, jeden martwy sąsiad, pogrzeb na morzu, dwa porody;
- jedna koza podróżująca z Indii na Wyspy i do Kanady, jedna dziewica, która uciekła z ukochanym z okrętu, by wziąć ślub, jeden skradziony obraz, jedna kobieta w szale próbująca zawrócić okręt do portu, jeden mężczyzna, który uciekł od żony na drugi koniec globu, bo ta za dużo sprzątała i jedna lalka, której poświęcono więcej uwagi, niż dzieciom.
W ogóle Mazo de la Roche niekoniecznie dzieci lubiła. Pojawiają się one po to, by opisać ich urodę, ale potem są spychane niańkom (niezliczonym wręcz) i znikają z horyzontu, by ich rodzice mogli prowadzić szumne życie bez obciążeń. Dzieci wracają do fabuły dopiero, jak dorosną i mogą robić ciekawsze rzeczy w kolejnych tomach (przeczytałam streszczenia ;)). Póki są małe nie ma z nich żadnego pożytku.
Autorka lubi opisywać meble, żyrandole, suknie i różowe policzki, ale charaktery bohaterów narysowane są tak grubą kreską, że w zasadzie o każdej osobie można powiedzieć najwyżej jedno zdanie. Nie byłam w stanie polubić żadnej postaci. Adelina jest potworną, zdziecinniałą kretynką, a Filip jest wyniosłym bufonem.
"Ania z Zielonego Wzgórza" to przy Jalnie wyważona, nieegzaltowana, stonowana opowieść.
Czy jednak nie rozumiem, czemu w swoich czasach książki te były hitem i czemu ludzie je kochają? Ależ rozumiem. Nie bez powodu telenowele przyciągają tłumy przed telewizory. Nie da się ukryć, że w powieściach Mazo de la Roche jest coś wciągającego. Można z nich kpić, można widzieć wszystkie ich absurdy, patrząc na nie ze stołka w roku 2021, ale przecież to była literatura popularna dla zwykłych ludzi. Oni chcieli czytać o bogatych meblach i pięknych materiałach. Chcieli dramatu, nieślubnych dzieci i omdlewających w chorobie ukochanych, obowiązkowo będących pięknymi i smukłymi aż do osiemdziesiątki.
Zapoznałam się z tym fenomenem z rozbawieniem i przyjemnością, najbardziej rechocząc, kiedy biedne pierworodne dziecię głównych bohaterów jest wrzucane do drugiej klasy w okręcie, bo tam są te wielkie ciepłe baby, które mają naturalne predyspozycje do brudnej roboty przy pieluchach - nie to co szlachetne, delikatne szlachcianki. Albo kiedy wszelkie proste kobiety zakochują się w okazywanych im nieludzko urodziwych dwulatkach, marząc, by nimi się non stop opiekować, by rodzice mogli wydawać bale. Nie powiem - jak mój syn miał ze dwa-trzy lata, też czasami marzyłam, by rano go oddać bonie, a wieczorem dostać go tylko do ucałowania, kiedy był już nakarmiony, umyty i śpiący. ;)
Czy polecam "Rodzinę" do czytania? A pewnie, czytajcie. Albo nie, wszystko jedno. :D Ja chciałam Wam tylko opowiedzieć, co kochali Kanadyjczycy. :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz