Kucharka z Castamar
Uczę się hiszpańskiego i nic nie pomaga w nauce tak bardzo, jak oglądanie filmów w pożądanym języku. Chciałam obejrzeć netflixową "Kucharkę z Castamar", ale oczywiście, ponieważ to ekranizacja, natychmiast włączyła się w mojej głowie myśl, że "najpierw książka, potem film". Myśl to w sumie bezsensowna, ale nawyki są silne.
I tak, choć romansów zwykle nie czytuję (nie ma w nich nic złego, po prostu nie lubię, podobnie jak nie lubię kryminałów), a na dodatek nacięłam się już, kiedy próbowałam czytać "Bridgertonów" (także z powodu serialu na Netfliksie), to i tak - kupiłam "Kucharkę".
Zasiadłam z drżącym sercem. Niech będzie niezła. Niech będzie niezła. Niech będzie niezła. Iiii... Nie wiem. :D Jestem jednak pewna, że jest o niebo lepsza od wspomnianych "Bridgertonów", których uwielbiam w serialu, ale nie mogę znieść w książkach.
Oto mamy księcia, młodego wdowca, szlachetnego i wspaniałego (a jakże!). Oto mamy kucharkę - pannę z dobrego domu, wybitnie utalentowaną, piękną, nadobną, acz z agorafobią (obowiązkowo musi być jakaś słabość, niczym strach przed wężami u Indiany Jonesa). Książę z kolei tak kochał zmarłą żonę, że nie jest zdolny do miłości. Widzicie już, jak to się skończy? ;)
Jest też zły człowiek, który czyha na księcia, przebiegła flądra, która czyha na księcia i szereg ludzi, którzy podkopują dobrą kuchareczkę. I rumieńce są, i porywy serca, i wzniosłość harlekinowa. Wszystko, czego oczekuje fan gatunku, którym nie jestem, ale godzę się z konwencją.
Przyznaję jednak, że - co jest chyba tym, czego oczekujemy od lektury najbardziej, jeśli potrzebny nam pewien eskapizm - książka wciąga. Fabuła - choć przewidywalna - trzyma w napięciu o tyle, że chcemy wiedzieć, jak autor doprowadzi do nieuniknionego i znanego od początku zakończenia.
Autor, Fernando Munez, zadedykował książkę swojej żonie i swojej matce. Jednocześnie. Nasuwa to pewne myśli na jego temat, pełne stereotypów na temat południowych mężczyzn, ale nie będę się w to zagłębiać. ;) Z zawodu jest filmowcem, a "Kucharka" to jego debiut literacki. No i tak, czuję, że to debiut. Czuję też, że to estetyka z kręgu kulturowego, który wyprodukował specyficzny rodzaj telenoweli. I dobrze, widać jest zapotrzebowanie na takie rzeczy. Na zdrowie.
Ja sama powiem tyle, że miałam frajdę przy czytaniu, mimo częstego i głośnego nabijania się z napuszonych i przegiętych zdań, opowiadających o serca drżeniach. Wciągnęłam się, przeczytałam i nie żałuję. Omijałam opisy gotowanych potraw, bo to ważny element książki, dla mnie szalenie nużący i też jednak pozbawiony polotu ("Uczta Babette" to nie była), ale w niczym to w sumie nie przeszkadzało.
Serial wciąż przede mną, ale książka nie pozostawiła mnie w poczuciu zmarnowanego na nią czasu, co uznaję za duży komplement. ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz