Zakaz gry w piłkę

Zakaz gry w piłkę

 "Zakaz gry w piłkę" to bardzo dobry pomysł na książkę o tym, jak w gruncie rzeczy antydziecięcy są Polacy i Polska i jak bez tego ani nie zmieni się dzietność, ani nie polepszą się szkoły.

Niestety mam z tą książką pewien problem - o ile jest to krótka pozycja, więc jedynie wypunktowuje pewne rodzaje zjawisk (co jest w porządku, od czegoś trzeba zacząć), o tyle niestety jest to też pozycja, która miesza cytowanie rzetelnych badań naukowych z prywatnymi fiksacjami autora (np. na temat białego szumu i niemowląt, co jest w zasadzie nie na temat). 


Mamy też wątek literatury dla dzieci i tego, że powinna się zmieniać razem ze zmieniającym się światem (prawda), ale przy okazji nie omieszkamy przeczytać, jak to pan Wiśniewski nie znosi Kici Koci. ;)

Czasami książka z tematu postrzegania dzieci jako podległych i gorszych zbacza w jakieś meandry walki o wszystko, przy okazji pozostając też bardzo w kręgu wielkomiejskim, kompletnie pomijając specyfikę funkcjonowania w środowisku wiejskim.

W książkę o stosunku do dzieci wrzucamy wątek samochodozy i głównie amerykańskie zjawiska internetowe (np. sad beige mums), etc. Pomieszanie z poplątaniem. 

Są tu dobre rzeczy - bardzo nośny początek o pewnej teatralnej sztuce dla dzieci, która kompletnie dzieci nie szanuje, czy kwestie nienawiści do dzieci w przestrzeni publicznej (samoloty, restauracje), ale wszystko to jest przeplatane jakimś miksem dram z social mediów i opowieści o rzeczach, które z niechęcią do dzieci nie mają nic wspólnego, ale są po prostu problemem ogólnokrajowym (np. za mało ścieżek rowerowych).

Niesamowicie powierzchowny jest wątek gargantuicznego przecież problemu z polską szkołą. Można by tam wszak wiele napisać o braku szacunku do dzieci - przymusowych akademiach szkolnych, które nikogo nie interesują (i każdego roku wyglądają tak samo, bo nauczyciele narzucają ich scenariusze), terrorze dyrekcji w temacie wyglądu młodych ludzi, idiotycznego stroju galowego, kar i nagród za rzeczy, na które wpływ mają głównie rodzice, nieustanne niepytanie o młodzieży o opinię na temat kwestii, które ich witalnie dotyczą, etc. 

Tymczasem w temacie szkoły autor wspomina głównie o nieustannych deformach edukacji, które nie mają na celu dobra dzieci, ale interesy polityczne (super słuszne i na temat) oraz o fatalnym wpływie religijnych treści na funkcjonowanie szkoły (też prawda). Niestety to jest muśnięcie problemu dokładnie z takiej perspektywy, jak to widzą dorośli, bo niestety Wiśniewski dzieciom za bardzo głosu tutaj nie daje; a wystarczyłoby, żeby poczytał forum o prawach ucznia - "umarłe statuty" - i popatrzył, jak koszmarnie przemocowe wobec młodych są szkoły. To jest idealną emanacją braku postrzegania dzieci jak pełnoprawnych ludzi (to w zasadzie jest temat na całą osobną książkę).

I tak - ta książka jest potrzebna, bo jest chyba w sumie pierwsza w Polsce na ten temat. Niestety jest takim chaosem i ma tak wiele niepotrzebnych osobistych wtrętów tam, gdzie są zupełnie zbędne, że trudno czasami traktować ją poważnie, choć bardzo potrzebujemy tego, by dostrzec, jak wielki mamy problem ze stosunkiem do dzieci w tym kraju.

Nie wiem, czy polecam. To raczej solidny średniak. Można poczytać, zdecydowanie nie trzeba. Trochę jednak szkoda straconej szansy na coś serio istotnego. 

Czekanie, czyli każdy kraj miał swoją wojnę.

Czekanie, czyli każdy kraj miał swoją wojnę.

W Polsce siłą rzeczy nie mówimy za wiele o wojnie koreańskiej.

Nie jest to zarzut. Po prostu bliżej mieliśmy swoje wojny, które zostawiły nam pokoleniowe traumy. 

Siedemdziesiąt lat po wojnie koreańskiej znika pokolenie, które zostało rozdzielone z najbliższymi w wyniku podziału kraju. Odchodzą ostatnie osoby, które wciąż mają nadzieję, że jeszcze kiedyś spotkają swoich bliskich, żyjących za szczelną kurtyną dynastii Kimów. 

Keum Suk Gendry-Kim jest córką kobiety, która była jedną z tych osób, które nie doczekały odnalezienia syna, z którym rozdzieliła się nagle, uciekając przed bombami. Jest też rysowniczką, która ocaliła od zapomnienia jedną z setek tysięcy takich historii. I żadna z tych historii nie miała szczęśliwego zakończenia, bo jeśli nawet nastąpiło "odnalezienie", to po wielu straconych latach i zazwyczaj wyłącznie na krótką chwilę, na jaką pozwalał reżim. 


To krótki, rozdzierający komiks o tęsknocie i oczekiwaniu. O starzeniu się, znikaniu pamięci zbiorowej i - jednocześnie - przypomnienie, że wciąż mamy na tej planecie kraj, gdzie ludzie są zakładnikami władzy bardziej, niż gdziekolwiek indziej. 

W Polsce mamy teraz narastającą falę zainteresowania Koreą i w ogóle krajami Dalekiego Wschodu. Może za tym zainteresowaniem pójdzie też chęć poznania ich historii. To nie zmieni świata, ale pomoże zachować pamięć o tych, którzy zniknęli. I przypomni, jak bezsensowne są wojny i nieprzenikalne granice. 

Bardzo polecam (choć na smutno).

Kaczki, komiks bez nadziei na lepsze.

Kaczki, komiks bez nadziei na lepsze.

O matko.

Kiedy zamknęłam ten komiks, to dokładnie to powiedziałam. Siedziałam i patrzyłam się chwilę przed siebie, odklejając od skóry lepkie uczucie bycia wystawioną na brud tego świata. Taki, który jest wszędzie, wiesz, że jest, ale nie chcesz o nim na co dzień myśleć.



Oto biograficzny komiks młodej kobiety, która ma duży dług spowodowany kredytem studenckim i by się finansowo odkuć jedzie pracować tam, gdzie najlepiej płacą - na roponośne piaski zachodniej Kanady. Miejsce paskudne, bo wszyscy słyszeli chyba o katastrofalnym wpływie na przyrodę tej metody wydobycia i innych okropnościach z tym związanych. Ale wszyscy czasem robimy, co musimy, bo świat nie jest miejscem z pluszu.

Kate jedzie, by pracować w narzędziowni, czyli do miejsca, w którym po prostu wydaje pracownikom narzędzia pracy. Jest jedną z bardzo, baaaaardzo niewielu kobiet w świecie zdominowanym przez mężczyzn wyrwanych z domów, z różnych zakątków kraju i świata, odseparowanych od swoich bliskich, wykorzenionych i skupionych na zarobku w tym ponurym, nieprzyjaznym miejscu.

I tu właśnie, po łagodnym wstępie, po kilkudziesięciu stronach opowieści o początkach pracy, powoli skrada nam się na plecy klejące obrzydzenie. Świat najgorszego seksizmu, obleśności, molestowania, rasizmu. I to wszystko takie jednocześnie wprost i zawoalowane, jakby większość pracujących tam osób, prywatnie często wykształconych ojców kilkorga dzieci, miało na sobie jedynie cienki film cywilizacji, który jednak nie przykrywa tego, kim są naprawdę - skurwysynami, śliskimi oblechami i gwałcicielami.

Te dwa lata ujęte na ponad czterystu stronach komiksu to ciągłe uczucie zagrożenia, smutku i refleksji, która generuje bardzo nieprzyjemne wnioski ogólne, bardzo niewygodne i niestety - nacechowane beznadzieją i brakiem poczucia sensu. Świat nie będzie lepszy. Nic nie zmienimy. 

Jest źle.

Ale komiks. Komiks jest bardzo dobry.
Irlandia wstaje z kolan, patrzmy na Irlandię.

Irlandia wstaje z kolan, patrzmy na Irlandię.

Martę Abramowicz możecie kojarzyć z "Zakonnic odchodzących po cichu". Po Marcie Abramowicz i jej książce o zakonnicach pojawiło się potem kilka innych pozycji na ten temat (acz polecam z nich raczej "Siostry" Moniki Białkowskiej, niż "Śluby (nie)posłuszeństwa" Dżbik-Kluge, które są głównie rozmowami z siostrami-celebrytkami), podobnie jak wiele innych świadectw patologii w polskim kościele katolickim, które może kiedyś w końcu rozbiją skorupę nadużyć i pozwolą na jawne procesy sądowe w sprawie przemocy, która tam panuje. 



I właśnie o tym jest nowa książka o Irlandii. O tym, że da się zdjąć kłódkę z tego zamkniętego kufra kościelnych tajemnic, wyciągnąć z niego brudy i publicznie uprać, by sprawiedliwości stało się zadość. 

Irlandia, jako jeden z najbardziej katolickich krajów Europy, miała (wciąż ma, ale jednak już nieco lżej tam się zrobiło) ogrom problemów społeczno-politycznych spowodowanych dominacją ultrakonserwatywnej religii w życiu publicznym. Zamykanie nieślubnych dzieci i samotnych matek w słynnych "pralniach" i szkołach z internatem, nadużycia seksualne, dominacja kościoła w polityce, co doprowadziło do śmierci wielu kobiet z powodu niedostępności antykoncepcji i aborcji, etc. 

Tylko że w pewnym momencie coś zaczęło pękać, tama runęła i irlandzki kościół musiał zacząć rozliczenia, musiał stanąć przed świeckim sądem, a nawet doszło do wypłaty odszkodowań (choć tutaj, jak się domyślacie, nie jest łatwo z egzekucją). O tym procesie właśnie jest bardzo dobrze udokumentowana, pełna skrupulatnej bibliografii, rzetelnych wywiadów i podsumowań książka Marty Abramowicz. 

Po jej przeczytaniu, przyznaję, jestem jeszcze bardziej wściekła na mafijny charakter instytucji polskiego kościoła katolickiego, bo ten kościół, zbratany z władzą, przez wiele lat ustawia nam prawodawstwo i generuje narastające problemy i dyskryminację. 

Jest być może jednak nadzieja, skoro udało się w Irlandii przełamać ten impas, wprowadzić nie tylko małżeństwa jednopłciowe, ale i legalną aborcję, to może i w Polsce się uda. Aż się boję, co na terenach dawnych klasztornych sierocińców zostanie wykopane, jeśli dojdzie do podobnych śledztw w naszym kraju. Obym się jednak myliła w swoich osądach. 

"Irlandia wstaje z kolan" to książka strasznie przykra i bolesna, bo podsumowuje dziesiątki lat cierpień spowodowanych wynaturzonym, zdegenerowanym przez władzę systemem wierzeń, który potrafił przekonać zwykłych ludzi, że uczciwym jest np. więzienie i katowanie kobiet i dzieci tylko dlatego, że istnieją poza "uświęconym" małżeństwem. Jest to jednak także książka o nadziei - ponurej nadziei, bo poprzedzonej latami niepowetowanych strat, ale jednak nadziei, że się da dokonać zmiany, jeśli społeczeństwo się przebudzi. 

Trzymajmy za to kciuki.

Niewidzialne życie Addie LaRue - miodne czytadło.

Niewidzialne życie Addie LaRue - miodne czytadło.

Wyobraźcie sobie, że co prawda żyjecie wiecznie, ale ciąży na was klątwa - nikt, kto Was zobaczy, nie może Was zapamiętać. Wystarczy, że wyjdzie z pokoju, w którym jesteście, a już znikacie z jego umysłu. Nie możecie też zapisać swojej historii ani wymówić swojego imienia. Jesteście na tyle niewidzialni, że nie nawiązujecie żadnych więzi, ale na tyle widzialni, żeby was przeganiano z każdego miejsca, bo dla każdego jesteście kimś obcym. Nie możecie mieć własnego domu, nie możecie mieć pracy, nie da się wam zrobić zdjęcia. Po prostu trwacie.

Prawdziwa udręka spotyka Addie, która w 1714 roku ucieka sprzed ołtarza i zawiera pakt z demonem. Chce być wolna i zyskać czas, by wreszcie prawdziwie żyć, ale ten układ ma swoją cenę. 


To w skrócie cała opowieść, która - choć dość prosta - zasysa od pierwszego rozdziału, co rzadkie, i jest przefajnym czytadłem, które trudno odłożyć. 

Książka napisana sprawnie, choć językiem prostym i przezroczystym (nie ma w tym nic złego). Co prawda bohaterka, jak na postać, która żyje te swoje 300 lat, jest czasami trochę zbyt płaska, ale nadal historia jest zasysająca i fantastycznie sprawdza się jako książka na tyle lekka, żeby można było ją czytać jednym tchem, ale nie na tyle głupia, żeby sobą gardzić przy czytaniu. ;) 

Ach, no i podobno Ridley Scott nabył prawa do ekranizacji dziejów Adeliny. Przyznam, że czytając cały czas myślałam, że byłby to doskonały film, bo jest to w zasadzie gotowy scenariusz. Nie ma wielu postaci pobocznych, rzecz się dzieje na przestrzeni kilku malowniczych wieków, a jedyne, co się nie zmienia, to przeklęta bohaterka, która szuka sposobu, by ułożyć sobie swoje dziwne życie - nieżycie. 

Jeśli szukacie fantastyki niezawiłej, bez skomplikowanego świata przedstawionego, za to z potencjałem na coś trudnoodkładalnego, to "Niewidzialne życie" jest niezłą kandydatką. 

Dobrze się bawiłam, może i Wy będziecie. :)

"Pokrzywa i kość" - baśń w stanie czystym.

"Pokrzywa i kość" - baśń w stanie czystym.

 Po "Pokrzywę i kość" sięgnęłam bo: a) miała piękną okładkę, b) jej autorka jest laureatką nagrody Hugo (lubię nagrodę Hugo). Nie spodziewałam się wiele, chciałam prostej, miłej rozrywki. I nie zawiodłam się, ale dostałam nawet więcej.


Czytaliście "Gwiezdny pył" Gaimana? Pamiętacie klasyczną bajkowość tej książki, atmosferę księżycowej nocy, magicznych targów i tajemniczych murów, za którymi jest inny świat? Jeśli tak, to chwytajcie za "Pokrzywę" i macie parę godzin z głowy. 

Mamy tutaj świat, w którym rządzą typowe, baśniowe reguły. Żadnych wymyślnych mechanizmów magii, jak u Sandersona, raczej klasycznie - widmowe targi, księżniczki, zakonnice, topielce, matki chrzestne, mikstury, klątwy i tkanie płaszcza z pokrzyw. A także jeden demon zaklęty w kurę. 

Oto mamy dwa sąsiadujące królestwa - małe i duże. Małe ma księżniczki, duże ma księcia. Wiadomo, jak to się skończy dla księżniczek, ale książę jest potworem, a jedna z księżniczek zakonnicą, która chce uratować siostrę z jego rąk. I cała, niezbyt gruba książka, opiera się tutaj odkryciu magicznego sposobu, by wyzwolić dziewczynę z rąk tyrana. Główna bohaterka zbiera drużynę - kobiety, demony, niewolnicy. Wędrują, odkrywając po drodze magiczność świata, a czasami są to tak cudne lub/i straszne rzeczy, że momentami książka po prostu olśniewa.

Nie jest to może literatura, którą będziecie pamiętać do końca życia, ale jest absolutnie wciągająca, otulająca, ładnie napisana (w stylu klasycznej baśni) i obcowanie z nią to czysta, niezmącona przyjemność. 

Bardzo polecam jako lekturę wakacyjną i idę się pochylić nad innymi książkami pani Kingfisher. Podobno zdobyła też Nebulę. Chyba wiem, dlaczego. :)

To nie "Chłopcy", ale "Dziad". Kącki nawalił z marketingiem.

To nie "Chłopcy", ale "Dziad". Kącki nawalił z marketingiem.

 "Białystok" Kąckiego to przerażająca książka o polskich nacjonalistach z Podlasia, a "Chłopcy" - zgodnie z tym, co krzyczał marketing - mieli być książką o Konfederacji, która jest emanacją tamtego Podlasia sprzed lat. Miała być książka o tych ultraniebezpiecznych, jeśli dojdą do większej władzy, młodych byczkach, pełnych nienawiści, homofobii i mizoginii. 



Tylko że ta książka nie ma zębów, podobnie jak jej bohater, bo jest to książka niemal wyłącznie o Korwinie. Jasne, z Korwina i na jego starym łonie wyrosło całe to młodociane zło, ale sam Korwin, bądźmy uczciwi, to już dziad borowy bez wpływu na cokolwiek. Pieśń przeszłości, mit, z którego wylazły nowe pędy. I tyle. 

Przyznajmy to - Korwin, jego wieczne bajania i bzdury, nikogo już nie obchodzi. A tu mamy niemalże wywiad-rzekę z nim, wraz z drobiazgową historią wszystkich formacyjek politycznych, z których po drodze wyleciał. Jest to historia oszołoma, który co prawda stworzył grunt dla Konfederacji, ale jestem przekonana, że wszyscy liczyli na to, że autor "Chłopców" raczej "przeniknął" do szeregów Mentzena i Bosaka, niż że umówił się na wywiad ze starym wygą. 

Owszem, ciekawe jest spojrzenie na rodzinę Korwina i histerycznie wręcz zabawny jest wywiad z jego najnowszą żoną, która rysuje tak absurdalny obraz swojego dużo starszego męża, że nie sposób go już potem traktować poważnie, ale poza tym? 

Książka ma 380 stron. Do tematu Konfederacji dochodzimy bardzo nieśmiało na stronie 244, a do Mentzena na 350. I nie są to żadne pogłębione analizy, żadne instajdowe rozmowy na poziomie wyższym, niż dobry reportaż prasowy. Nic tam nie ma, poza ogólnikami, które wszyscy znamy. 

Ta książka jest po prostu NIE NA TEMAT. Nie na temat, który obiecywała. 

I nie jest to książka zła, ale do zapadającej w pamięć, jak "Białystok", jej bardzo, bardzo, bardzo daleko. Ot, opowieść o dziadku Korwinie i paru działaczach pobocznych. Jeśli Was to interesuje - czytajcie, ale jeśli chcecie czegoś więcej o młodych z Konfy? Nie ma sensu tego nawet zaczynać. 

No.

"Chłopki", czyli wszyscyśmy z chłopa.

"Chłopki", czyli wszyscyśmy z chłopa.

Joanna Kuciel-Frydryszak napisała już doskonałą książkę o służących w przedwojennej Polsce i wyraźnie widać, że zbierając materiały do tamtej książki, zebrała też znakomitą masę źródeł do kolejnej. I, muszę przyznać, ta kolejna, czyli "Chłopki" jest jeszcze lepsza.

Dawno mi się tak dobrze nie czytało czegoś tak ponurego. Niby człowiek wie, niby już wiele przeczytał. Niby jest świadomy, że np. pierwszą osobą w rodzinie, która umiała czytać, była babcia, ale i tak, jak się zderzy z tą nędzą po raz kolejny, to mu smutno.



"Chłopki" to obraz polskiej wsi, która - wydaje się - od stuleci była wyłącznie źródłem siły roboczej. Siły, która żyła krótko, bylejak, w brudzie, chorobie i zabobonie. W zestawieniu z wsiami Europy zachodniej (a nawet Czech!), w Polsce poziom analfabetyzmu na wsi przed II WŚ, był porażający. Trudno się w tym nie upatrywać przyczyn biegu naszej historii. 

Lud niepiśmienny w niemal połowie (przypominam, już w XX wieku, kiedy "na zachodzie" ten wskaźnik wynosił np. 8%) łatwo poddawał się antysemickiej propagandzie kościoła (wstrząsający jest to rozdział w "Chłopkach" - nawet dla kogoś, kto ten temat zna - drżę za każdym razem, rozpoznając te same mechanizmy dziś, choć skierowane w inną grupę społeczną), dając pole do wydarzeń, o których wszyscy dobrze wiemy, a o których tak bardzo nie chce myśleć minister Czarnek. 

Lud zaniedbany zdrowotnie, do którego żaden lekarz nie chciał jeździć, a jak już się udał, to rezygnował, bo siła przesądów była mocniejsza, niż lekarska siła przekonywania, że może trzeba jednak użyć zastrzyków z lekami, a nie nacierania zakażonej rany łajnem. Lud, którego kobiety były skazane na liczne porody, na pokątne aborcje, na śmierć dzieci i położnic, w bólu i brudzie.

W tym całym paskudztwie widzimy obraz konkretnych kobiet, które miały swoje życiorysy, mniej lub bardziej budujące. Z tej udręczonej masy wyłaniają się twarze konkretnych kobiet i ich losy, które udało się odtworzyć, choćby fragmentarycznie. 
Jest to trochę odzyskane człowieczeństwo, bo autorka nie ocenia ludzi, ale raczej państwo i system (pokłosie pańszczyzny i obrzydliwa propaganda dwudziestolecia międzywojennego), które doprowadziły do tego, że obecne społeczeństwo jest raptem trzecim pokoleniem po wyjściu z chat do samych okien zasypanych krowim gównem. Bo doprawdy, tzw. arystokracji - o tyle "lepszej", że zamożnej i piśmiennej - był przecież w ogóle ludności kraju mierny ułamek. I to ułamek, któremu na poprawie warunków na wsi zwykle nie zależało.

Czytanie "Chłopek" to fantastyczna lekcja historii i prawdziwa przyjemność obcowania z dobrze napisanym tekstem. Na dodatek wydaje się, że to powinna być lektura obowiązkowa dla wszystkich, którzy marzą o powrocie do "starych, dobrych czasów", idealizują życie na wsi i uprawiają współczesną chłopomanię, marząc o nieskalanym losie wieśniaka zbratanego z przyrodą i moralnie nieskalanego (cokolwiek to ma znaczyć). 

Doskonała książka! 
Najsmutniej, czyli "Chwile wieczności" Kjersti Anfinnsen

Najsmutniej, czyli "Chwile wieczności" Kjersti Anfinnsen

Brigitte jest po dziewięćdziesiątce. Była kiedyś kardiochirurżką. Prawie wszyscy, których znała, nie żyją. 

Brigitte jest stara i wie o tym. Wie, że jej ciało jest pułapką i że ludzie o wiele od niej młodsi żyją już w świecie, do którego ona nie ma wstępu. I, co tu dużo mówić, ona ich aż tak bardzo nie obchodzi. 

Fryzjer, który przychodzi do jej domu zadbać o resztki jej włosów i ułożyć jej peruki, które nosi, by jeszcze czasem poczuć się trochę lepiej ze sobą, jest jednocześnie blisko i bardzo daleko. Mężczyzna, z którym na chwilę się spotyka, by przez moment pobyć w czyimś towarzystwie, również jest starcem i zaczyna znikać, tak jak Brigitte.

Książeczka jest maleńka. Krótka. Na każdej stronie jest w sumie raptem kilka zdań. Kartki z pamiętnika. Dziś przyszedł Javier, nie mogłam wstać. Ten facet, którego spotkałam 20 lat temu, miał brzydkie jądra. 


Na początku są to notatki nostalgiczne, ponure i zabawne zarazem. Lekkie i błyskotliwe, szczere szczerością kogoś, kto już nie ma nic do stracenia. Czyta się to początkowo leciutko, z nutą smutku.

Potem to bardziej monolog wewnętrzny, niż coś, co mogła zapisać osoba niedołężną ręką. Kalendarium znikania kogoś, kto miał w rękach kiedyś ludzkie życie, ale teraz nie jest w stanie ruszyć na drugą stronę ulicy do sklepu. Ostateczna refleksja na temat tego, że starość nie jest konstruktem udanym. 

Nie wiemy, ile czasu mija między pierwszą i ostatnią stroną. Wydaje się długo i krótko zarazem. Raczej krócej, niż dłużej. 

Kjersti Anfinnsen napisała bardzo dobrą książkę. Językowo nieprzesadzona, wciągająca, bolesna, jak drzazga wbita pod paznokieć. Niestety jest to też książka dla kogoś, kto jest gotów usiąść przy stole z myślą, że życie jest krótkie i kończy się zwykle w sposób przewlekły i przykry. 

Przeczytajcie, jeśli jesteście na to gotowi, ale jeśli chcecie od literatury raczej eskapizmu, to nie dotykacie tej książki. NIGDY. Smutek Was przygniecie. 

I pamiętajcie - jeśli możecie, doświadczajcie. Jedzcie miłe rzeczy, otaczajcie się fajnymi ludźmi. Podróżujcie, jeśli możecie, bo tego Wam nikt nie odbierze. Tego uczy Was Brigitte. 

Choć uczy też, że wszyscy pewnie skończymy marnie, więc tym bardziej - lepiej usiąść z książką, niż jeździć pół dnia na szmacie. Chyba że lubicie myć okna, to spoko. Możecie też umyć moje. :) 


Czytam nową Ilonę Andrews i cierpię.

Czytam nową Ilonę Andrews i cierpię.

Jednym z gatunków (?), po który czasami sięgam, żeby się zrelaksować, jest young adult. Wiecie, po prostu czasem lubię nie martwić się losem bohaterów, kibicować ich zgonom, rechotać nad uniesieniami serc, ale też cieszyć się fabułą, która bywa całkiem fajna, rozrywkowa i pomysłowa. 

Ilona Andrews to w ogóle pseudonim pisarskiego małżeństwa Ilony Gordon i Andrew Gordona. Kiedy zadebiutowała serią, która zaczyna się od tomu "Magia kąsa", był rok 2007 i podbiła serca starszych nastolatek i młodych kobiet (i na pewno także mężczyzn, ale mówię o statystycznie największej grupie, która to czytała). To był dla mnie też rok, w którym urodziłam dziecko i mój zgąbczały mózg oraz marne strzępy wolnego czasu, zezwalały wyłącznie na książki tego pokroju. I jestem im za to bardzo wdzięczna. Ale nawet wtedy zakończyłam czytanie serii na trzecim tomie, bo nie czułam się targetem po prostu. Bohaterka i jej wiecznie płonące lędźwie strasznie mnie znużyły.

Minęły lata. Dużo lat. I na rynku pojawiło się Storytel, a także bardzo trudny dla mnie czas. Dużo ponurych wydarzeń w życiu i wielka potrzeba czytania (a w tym przypadku słuchania) czegoś, co nie wymaga skupienia. W proponowanych błysnęła mi całkiem ładna okładeczka pierwszego tomu nowej serii Ilony


Ładna okładka i mętne wspomnienie tego, że kiedyś chyba coś już tych autorów czytałam, zachęciły. Słuchawki w uszy i jedziemy z tym koksem. 

Ojej.

Bohaterką jest Nevada Baylor, prywatna detektyw w świecie, w którym niektórzy ludzie mają magiczne moce. W tym Nevada, która potrafi wykrywać kłamstwo i porażać magią przy dotyku, czy coś podobnego. Mieszka w uroczym, sfeminizowanym domostwie z mamą, babcią i kuzynostwem i prowadzi rodzinny biznes detektywistyczny. 

Jak dotąd spoko. Nie chcemy nic więcej, magiczny kryminał, nic wymagającego, świat przedstawiony trochę płaski, ale nie oczekujemy przecież za tę książkę Nobla. Aż pojawia się obowiązkowy true love.

I zaczyna być po prostu szkodliwie. Typ nazywa się Szalony Rogan i jest przemocowcem. Na dodatek jedną z jego mocy jest coś w rodzaju - serio - wirtualnego dotyku i wywoływania podniecenia u innych. Niechcianego też, rzecz jasna. 

Kiedy drogi bohaterów się zbiegają, Nevada naturalnie (pff) gardzi Roganem (acz ma mokro na jego widok, wiadomix), a on ją porywa i torturuje magią w swojej piwnicy. Dobry początek romansu, który ma narastać w kolejnych tomach, nie? W ogóle nie zapalają się czerwone lampki. Ale wiecie, on może i jest porywczy, za to ma złote serce i bardzo szanuje swoich podwładnych. Lepiej? Nie? Dziwne. 

I tak przez całą książkę przemoc i seks zbijają się w jedno i choć nie mam nic do żadnych kinków, to jednak brakuje tam często świadomej zgody, co zdecydowanie buduje w czytelniczkach (bo targetem są młode kobiety w wieku pewnie 18-22 lata) niezdrowy obraz romantycznych relacji, czego okrutnie nie lubię. Zwłaszcza, że i młodsze nastolatki czasami sięgają po książki duetu pod pseudonimem Andrews. 

I wiecie co? Może bym tego nie słuchała, gdyby nie to, że polski wydawca wniósł się na wyżyny i uestetycznił okładki tej serii, bo oryginalne wyglądają tak:

;)

Gdybym je zobaczyła najpierw, to przynajmniej nie miałabym złudzeń. :P

Copyright © 2014 Na regale , Blogger