Teatr niewidzialnych dzieci

Bohater, Michał, mieszka w domu dziecka. Jest PRL, czasy mojego dzieciństwa. Zaczynają się strajki, pojawia się w tle Wałęsa i Solidarność, a autor książki, opowiadając o rzeczywistości, w której żyje bohater, gra w jakieś dziwne bingo - jakby chciał już na pierwszych kilkudziesięciu stronach wcisnąć absolutnie wszystkie atrybuty prlowskiego dorastania. Odhaczyć co do jednego.
Wymienia na jednym wdechu, że dzieci oglądają Stirlitza, że czytają "Tytusa" i "Świat Młodych", że jedzą ozorki i kotlety z jajek oraz budyń z sokiem, że z rzadka dostają paczki z zachodu, gdzie są kolorowe ubrania, że na ścianie wisi Bierut i Lenin, że kolejki, że, że, że. Wszystko na raz. 



Wiem, książka jest dla dzieci, które nigdy PRLu nie zaznały i trzeba im świat objaśnić. Niemniej mam wrażenie, że autorowi wylewa się nostalgia uszami i że musi wszystkie te elementy wprowadzić niemal OD RAZU. 

To jednak drobny zarzut, bo ogólnie to świetnie napisana, bardzo ciekawa, poruszająca historia i nie PRL jest w niej dla mnie ważny. Bez całego tła "epoki" to byłaby równie dobra książka (może nawet lepsza?), która mówi głównie o tym, jak - mimo starań dorosłych - nie da się zastąpić domu rodzinnego. Trzeba go stworzyć od nowa. Bardzo wiele opowiada także o dziecięcej wrażliwości, o rozwijającej się moralności i o budowaniu poczucia bezpieczeństwa.

Wielki dom dziecka, w którym spotykamy Michała na początku, to miejsce, gdzie wszystko działa na akord, a dzieci jest całe mrowie. Wszyscy muszą wstać o tej samej porze, myć się raz na dwa dni we wspólnej łaźni, małe dzieci mają wszystkie na raz obcinane paznokcie, przy wyjściu do szkoły trzeba się odhaczyć w zeszycie, a światło gaśnie zawsze o tej samej godzinie. Nie, nikt dzieci nie maltretuje, ale trudno tam o czułość, a maluchy wiedzą, że nie wolno się przywiązywać, bo rotacja wśród wychowanków i wychowawców jest ogromna; często ktoś znika z dnia na dzień, bez uprzedzenia. Po co cierpieć, lepiej w ogóle nie zaczynać kochać.

Jedno takie zniknięcie za dużo, kolejny cios w serce i Michał się rozpada na kawałeczki. A potem, żeby pomóc mu wrócić do zdrowych zmysłów, jedna z "cioć" załatwia chłopcu przeniesienie do małego, niemal rodzinnego domu dziecka, gdzie jest tylko kilkanaścioro dzieci i każde ma swój pokój, może myć się kiedy chce, a nawet spać przy zapalonej lampce. Cóż to za zmiana!

I wtedy pojawia się Sylwia, od której zaczyna się cała historia z teatrem (której nie zdradzę, żeby nie psuć zabawy).
Sylwia jest egzaltowana do zupełnie nierealistycznego poziomu, jej wypowiedzi, włożone w usta nastolatki, brzmią sztucznie i nieprawdziwie. Mnóstwo wielokrotnie złożonych, wzniosłych zdań, wypowiadanych nawet w stanie wielkiego wzburzenia, może przywoływać na myśl Anię z Zielonego Wzgórza, ale niestety - ja tego tutaj nie kupiłam. ;) Ale nie szkodzi. Historia się broni.

Poza tym "Teatr" jest fantastyczny, bo mówi o uczuciach. O tych trudnych, jak strach, samotność, opuszczenie. Mówi o dzieciach, których nikt nie chce i - choć to świat jednak przypudrowany i wygładzony - o tym wycinku rzeczywistości, o którym na co dzień nikt nie myśli. O dzieciach z domów, w których się piło, o "przygłupach", których nikt nie chce wychowywać, o kłopotliwych nastolatkach, którym jest już wszystko jedno.

Jak skończyłam czytać, poszłam mocno przytulić mojego syna.

Niekochane dzieci to chyba jeden z najsmutniejszych tematów. Mieliśmy w literaturze całe zastępy sierot, które w finale znajdowały nowe rodziny. Jak widać, to wciąż działa. :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Copyright © 2014 Na regale , Blogger