Lekarz z Lampedusy
Tak sobie pomyślałam, że jak już piszę o jakiejś książce dla dorosłych, to zwykle jest to książka, po której człowiek chce umrzeć. Albo przynajmniej umrzeć pół świata i na to umieranie patrzeć z wysokiej góry, rechocząc demonicznie.
To dzisiaj też będzie źle. A na dodatek na temat, który zajmuje moje myśli równie mocno, co śmierć polskiego państwa prawa. O uchodźcach będzie, usiądźcie wygodnie, bo potem może już Wam przestać być tak miło.
Pietro Bartolo to lekarz, który pochodzi z Lampedusy, małej włoskiej wysepki, słabo skomunikowanej z resztą świata. Mieszka tam 6 tysięcy osób, żyjących głównie z rybołówstwa. Lampedusa jest też położona na szlaku, którym z Syrii i Afryki subsaharyjskiej uciekają ludzie - w stronę świata, w którym panuje jako taki pokój, bo u siebie - no u siebie już nie mają tak miło. I często nie przeżywają.
A tych, którzy dobili do brzegów wyspy, żywych lub martwych, opatruje doktor Bartolo razem ze swoją ekipą (choć okresowo bywał tam jedynym lekarzem, ponieważ wyspa, oddalona od "wielkiego" świata, nie zachęca do długich pobytów, zwłaszcza zimą; nie ma nawet przyzwoitego szpitala, na poważniejsze zabiegi ludzie są transportowani helikopterami do szpitali na kontynencie lub na większych wyspach).
Przepłakałam całą książkę. Od pierwszych stron, do ostatniej. Płakałam z żalu i wściekłości. Czasem patrzyłam na moje dziecko, śpiące obok pod kołdrą i nie mogłam przestać myśleć o tych wszystkich dzieciakach, które straciły rodziców po drodze, które umarły w ładowniach kutrów, które dotarły kalekie, poranione i osierocone.
Ludzie, którzy nienawidzą uchodźców, lubią o nich myśleć jak o jakimś innym gatunku człowieka, który mniej czuje, mniej przeżywa i więcej zniesie. To takie myślenie, które towarzyszyło niewolnictwu.
Poczytajcie jak Pietro Bartolo opowiada o łodzi pełnej syryjskich lekarzy, którzy uciekali przed groźbą śmierci. Łodzi, która z nimi zatonęła. Poczytajcie o rodzicach, którzy dobijają do brzegu w ostatniej chwili, bo ich łódź także zatonęła, ale po drodze musieli wybrać, które z dzieci ocalić. Poczytajcie o tym, że po przybiciu do brzegu nie są w stanie mówić, ani płakać. Proszę, popatrzcie na tych ludzi i spójrzcie im w oczy.
Hej, mój kraj nie da Wam domu, mój kraj nie chce nawet garstki Czeczenów, którzy koczują przy granicy z małymi dziećmi. Mnie jest wstyd. A najbardziej, bo nie mam żadnej mocy, żeby wpłynąć na ludzi, którzy teraz nami rządzą.
Ale wróćmy do Pietro na Lampedusie. Swoje opowieści o uchodźcach, o ich cierpieniach, o przemytnikach, śmierci i wojnie, lekarz Bartolo przeplata opowieścią o swoim życiu. Dzieciństwie i młodości, w biedzie i trudach, które - gdyby je czytać w osobnej książce, byłyby historią o ciężkim starcie w życiu. W zestawieniu jednak z losem przybyszy z Syrii, to jest opowieść o sielance. I chyba taki ma być właśnie efekt - pokazać, że nam jest tak dobrze, tak dobrze, nawet, jeśli ciężko czasami związać koniec z końcem. Bo nikt nas nie zbombarduje, bo mamy jakichś przyjaciół, jakąś rodzinę, jakieś wsparcie, jakąś pomoc społeczną. I możemy spać bezpiecznie, a nasze dzieci pójdą do szkoły.
Można by pomyśleć, że mieszkańcy wyspy tak często "nawiedzanej" przez uchodźców, będą na nich wściekli. Będą wrogo nastawieni, będą agresywni. Och, nie mierzmy wszystkiego polską miarą. Na pewno na Lampedusie są ludzie, którzy mają tego dość, ale spójrzmy - wielu rybaków używa swoich kutrów, żeby pomagać na morzu w wyławianiu rozbitków. Ludzie, którzy przybywają na wyspę, są słabi, zdruzgotani, nieszczęśliwi i bez sił. Często mieszkańcy są proszeni o "przetrzymanie" niektórych z nich, aż przybędzie transport do europejskich ośrodków dla uchodźców i - tak, tak - mieszkańcy biorą przybyszy do swoich domów. Pomagają też na nabrzeżu; znoszą to od co najmniej dwudziestu lat (napływ uchodźców teraz się zwiększył, ale on był zawsze - z Afryki przybywali ludzie na Lampedusę już dużo wcześniej, wraz z falami klęsk głodu i wojen).
A Polska? Polska wytacza procesy ludziom, który zamieniają kilka słów w hymnie tak, by mówił o uchodźcach. I każe ich za śpiewanie o zapraszaniu przybyszów "z ziemi włoskiej do Polski". Polska także deportuje legalnie przebywających na naszym terenie cudzoziemców, na dodatek wbrew prawu i w haniebny sposób. Czy ktoś dzięki temu czuje się bezpiecznie?
Śmiem twierdzić, że wręcz przeciwnie.
Poczytajcie o przybyszach na Lampedusę, jeśli macie odwagę. Wyślijcie parę egzemplarzy do naszego sejmu. Wyplakatujcie świat słowami lekarza Bartolo. Niech wszyscy zobaczą, niech wszyscy usłyszą. Nie dajcie się szaleństwu, słowom o stadach agresywnych młodych mężczyzn, którzy - jak jeden mąż - chcą tylko gwałcić i rabować. Bo wiecie - źli ludzie są wszędzie, wśród Polaków, Niemców, Syryjczyków i zakonnic. A stada agresywnych młodych mężczyzn znajdziecie na polskich ulicach po każdym większym meczu. Za to setki umierających rodzin,także dorastających chłopców (oni są często najsilniejsi i tylko oni są w stanie przetrwać trudy podróży), którzy nie chcieli zabijać i być zabitymi, można by spróbować ocalić. Wystarczyłoby tylko trochę tego, czym bardzo lubią sobie wycierać gębę świętoszkowaci mądrale - miłosierdzia.
I tego miłosierdzia Wam życzę na nadchodzące święta, nawet jeśli ich nie obchodzicie. A jeśli obchodzicie, to tym bardziej. Nie zapominajcie, jaka teoria leży u podwalin Waszych Kościołów. I czy nie należałoby za tymi ideami podążyć; oraz przypomnieć o nich tym, którzy stanowią prawo.
To dzisiaj też będzie źle. A na dodatek na temat, który zajmuje moje myśli równie mocno, co śmierć polskiego państwa prawa. O uchodźcach będzie, usiądźcie wygodnie, bo potem może już Wam przestać być tak miło.
Pietro Bartolo to lekarz, który pochodzi z Lampedusy, małej włoskiej wysepki, słabo skomunikowanej z resztą świata. Mieszka tam 6 tysięcy osób, żyjących głównie z rybołówstwa. Lampedusa jest też położona na szlaku, którym z Syrii i Afryki subsaharyjskiej uciekają ludzie - w stronę świata, w którym panuje jako taki pokój, bo u siebie - no u siebie już nie mają tak miło. I często nie przeżywają.
A tych, którzy dobili do brzegów wyspy, żywych lub martwych, opatruje doktor Bartolo razem ze swoją ekipą (choć okresowo bywał tam jedynym lekarzem, ponieważ wyspa, oddalona od "wielkiego" świata, nie zachęca do długich pobytów, zwłaszcza zimą; nie ma nawet przyzwoitego szpitala, na poważniejsze zabiegi ludzie są transportowani helikopterami do szpitali na kontynencie lub na większych wyspach).
Często uważa się, że dla uchodźców największą trudnością jest samo przeprawienie się przez morze. A to jest tylko ostatni etap. Długimi godzinami słuchałem ich opowiadań. Najpierw decyzja o wyjeździe, o opuszczeniu własnej ziemi. Potem pustynia. Pustynia to piekło, mówią, i nie możesz tego zrozumieć, jeśli przez to nie przeszedłeś. Brakuje wody, ludzie tłoczą się na pickupie, a jeśli siądziesz na złym miejscu, to cię wyrzucą na zewnątrz i umierasz. Kiedy kończy się woda, aby przetrwać, pozostaje ci tylko pić własną urynę. Docierasz do Libii, myślisz, że koszmar się skończył, a tymczasem tu zaczynają się kolejne męczarnie: więzienie, tortury, znęcanie się. Dopiero jeśli uda ci się stawić czoła temu wszystkiemu, wytrzymać te wszystkie okrucieństwa, wsiadasz na statek. I jeśli nie umrzesz na morzu, wreszcie docierasz na miejsce i masz nadzieję, że twoje życie może się zacząć na nowo.
Przepłakałam całą książkę. Od pierwszych stron, do ostatniej. Płakałam z żalu i wściekłości. Czasem patrzyłam na moje dziecko, śpiące obok pod kołdrą i nie mogłam przestać myśleć o tych wszystkich dzieciakach, które straciły rodziców po drodze, które umarły w ładowniach kutrów, które dotarły kalekie, poranione i osierocone.
Ludzie, którzy nienawidzą uchodźców, lubią o nich myśleć jak o jakimś innym gatunku człowieka, który mniej czuje, mniej przeżywa i więcej zniesie. To takie myślenie, które towarzyszyło niewolnictwu.
Prawie nigdy nie poruszamy kwestii słabości emocjonalnej, nie myślimy o traumach, które przeżyły osoby przybywające do naszego kraju w poszukiwaniu wsparcia. To jest tak, jakbyśmy uważali je - być może nieświadomie - za ludzi, których psychika jest inna niż nasza, w mniejszym stopniu zasługująca na uwagę.
Poczytajcie jak Pietro Bartolo opowiada o łodzi pełnej syryjskich lekarzy, którzy uciekali przed groźbą śmierci. Łodzi, która z nimi zatonęła. Poczytajcie o rodzicach, którzy dobijają do brzegu w ostatniej chwili, bo ich łódź także zatonęła, ale po drodze musieli wybrać, które z dzieci ocalić. Poczytajcie o tym, że po przybiciu do brzegu nie są w stanie mówić, ani płakać. Proszę, popatrzcie na tych ludzi i spójrzcie im w oczy.
Hej, mój kraj nie da Wam domu, mój kraj nie chce nawet garstki Czeczenów, którzy koczują przy granicy z małymi dziećmi. Mnie jest wstyd. A najbardziej, bo nie mam żadnej mocy, żeby wpłynąć na ludzi, którzy teraz nami rządzą.
Ale wróćmy do Pietro na Lampedusie. Swoje opowieści o uchodźcach, o ich cierpieniach, o przemytnikach, śmierci i wojnie, lekarz Bartolo przeplata opowieścią o swoim życiu. Dzieciństwie i młodości, w biedzie i trudach, które - gdyby je czytać w osobnej książce, byłyby historią o ciężkim starcie w życiu. W zestawieniu jednak z losem przybyszy z Syrii, to jest opowieść o sielance. I chyba taki ma być właśnie efekt - pokazać, że nam jest tak dobrze, tak dobrze, nawet, jeśli ciężko czasami związać koniec z końcem. Bo nikt nas nie zbombarduje, bo mamy jakichś przyjaciół, jakąś rodzinę, jakieś wsparcie, jakąś pomoc społeczną. I możemy spać bezpiecznie, a nasze dzieci pójdą do szkoły.
Można by pomyśleć, że mieszkańcy wyspy tak często "nawiedzanej" przez uchodźców, będą na nich wściekli. Będą wrogo nastawieni, będą agresywni. Och, nie mierzmy wszystkiego polską miarą. Na pewno na Lampedusie są ludzie, którzy mają tego dość, ale spójrzmy - wielu rybaków używa swoich kutrów, żeby pomagać na morzu w wyławianiu rozbitków. Ludzie, którzy przybywają na wyspę, są słabi, zdruzgotani, nieszczęśliwi i bez sił. Często mieszkańcy są proszeni o "przetrzymanie" niektórych z nich, aż przybędzie transport do europejskich ośrodków dla uchodźców i - tak, tak - mieszkańcy biorą przybyszy do swoich domów. Pomagają też na nabrzeżu; znoszą to od co najmniej dwudziestu lat (napływ uchodźców teraz się zwiększył, ale on był zawsze - z Afryki przybywali ludzie na Lampedusę już dużo wcześniej, wraz z falami klęsk głodu i wojen).
A Polska? Polska wytacza procesy ludziom, który zamieniają kilka słów w hymnie tak, by mówił o uchodźcach. I każe ich za śpiewanie o zapraszaniu przybyszów "z ziemi włoskiej do Polski". Polska także deportuje legalnie przebywających na naszym terenie cudzoziemców, na dodatek wbrew prawu i w haniebny sposób. Czy ktoś dzięki temu czuje się bezpiecznie?
Śmiem twierdzić, że wręcz przeciwnie.
Poczytajcie o przybyszach na Lampedusę, jeśli macie odwagę. Wyślijcie parę egzemplarzy do naszego sejmu. Wyplakatujcie świat słowami lekarza Bartolo. Niech wszyscy zobaczą, niech wszyscy usłyszą. Nie dajcie się szaleństwu, słowom o stadach agresywnych młodych mężczyzn, którzy - jak jeden mąż - chcą tylko gwałcić i rabować. Bo wiecie - źli ludzie są wszędzie, wśród Polaków, Niemców, Syryjczyków i zakonnic. A stada agresywnych młodych mężczyzn znajdziecie na polskich ulicach po każdym większym meczu. Za to setki umierających rodzin,także dorastających chłopców (oni są często najsilniejsi i tylko oni są w stanie przetrwać trudy podróży), którzy nie chcieli zabijać i być zabitymi, można by spróbować ocalić. Wystarczyłoby tylko trochę tego, czym bardzo lubią sobie wycierać gębę świętoszkowaci mądrale - miłosierdzia.
I tego miłosierdzia Wam życzę na nadchodzące święta, nawet jeśli ich nie obchodzicie. A jeśli obchodzicie, to tym bardziej. Nie zapominajcie, jaka teoria leży u podwalin Waszych Kościołów. I czy nie należałoby za tymi ideami podążyć; oraz przypomnieć o nich tym, którzy stanowią prawo.
Sięgnę, jak znajdę e-booka. Swoją drogą polecam "wykluczeni" Domosławskiego. Wgniata w fotel. Zostawia piętno. Świat po niej zmienia się - inaczej myślę, inaczej patrzę na wszystko. To jedna z najważniejszych i najbardziej wartościowych książek jakie przeczytałam.
OdpowiedzUsuń