Anne with an E - serial.
UWAGA SPOILERY! (starałam się, żeby minimalne, ale i tak są)
Och, jak czekałam na tę ekranizację. Jak tylko zobaczyłam Amybeth McNulty, poczułam że wreszcie ktoś pokaże "prawdziwą" Anię. Nigdy nie lubiłam tej uwielbianej przez większość ekranizacji z Megan Follows. Nie znosiłam jej niekanoniczności, nie znosiłam tej cukierkowej wersji rzeczywistości, a sama aktorka była za ładna, za mało wychudzona, za mało ruda.
Przez pierwszy odcinek netflixowej "Ani" łkałam ze wzruszenia. Serio.
Ania ma traumatyczne wspomnienia. Jest dziwnym dzieckiem, takim jakim Montgomery ją stworzyła. Nie po prostu uroczo egzaltowanym, ale dziwacznym i nieco pokracznym. To autentycznie wspaniałe i ogląda się z przyjemnością; i ze ściśniętym sercem.
Kiedy Ania dowiaduje się, że spodziewano się przybycia chłopca, a ona nie jest chciana, rozpacz tego odrzuconego dziecka nie jest komediowa; Ania cierpi naprawdę, to nie jest komiczna scena z zabawną dziewczynką, jak zwykło się ją przedstawiać (a widziałam kilka ekranizacji i jedną sztukę teatralną).
Ania, w swojej rozpaczy, w swojej słabości dziecka przepychanego z kąta w kąt, jest silna i ma nadzwyczajnie wyrazisty charakter. Mówi, w bólu swojego dziecięcego serca, że może być równie dobra, co chłopiec i tu budzi się jej siła, jej feminizm (to słowo pada w filmie, ale nie zdradzę szczegółów, żeby nie psuć zabawy).
Płakałam razem z Anią, kiedy kładła się spać w pierwszą noc na Zielonym Wzgórzu sądząc, że rano znowu zostanie odrzucona, mimo że wiedziałam z książek, że Maryla postanowi ją zatrzymać.
Wyobraźnia Ani nabiera nowego znaczenia - dziewczynka latami uciekała w mrzonki i zmyślone historie przed koszmarną rzeczywistością, która była jej udziałem. Inaczej pewnie wrażliwość tego biednego, chudego dziecka zostałaby kompletnie zmiażdżona. Ponure przebłyski jej smutnych wspomnień mają znamiona PTSD. Dziecko się wtedy wyłącza, "zawiesza", rozpamiętuje koszmary. Jej agresywne wybuchy, jej dziwne zachowania, zamknięcie we własnym świecie - to jest film o dziecku z traumą, które nie radzi sobie z emocjami, z życiem, ze stanięciem na nogi.
Film jakby urealnia scenariusz pt. adoptujemy skrzywdzoną sierotę. Sierota nie jest czystą kartką, ma przeszłość, która nie jest piękna. Anna zetknęła się z przemocą, złem, alkoholizmem, prześladowaniem, seksualnością. Opowiada o tym koleżankom z dobrych domów, bo to jedyne, co zna; i budzi oburzenie. Łatwo sobie to wyobrazić, podobnie jak niechęć mieszkańców Avonlea do takiej "niebezpiecznej sieroty", która może tak okropnie wpłynąć na ich grzeczne dzieci.
Maryla nie jest najczulszą istotą we wszechświecie, może nie rozumieć do końca uczuć dziecka, które los postawił na jej drodze, ale nie jest okrutnicą, na pewno nie skrzywdziłaby Ani świadomie. Nie chce niczyjego bólu, choć jej szorstkość może ranić. Jest wspaniale zagrana i jej zaangażowanie w życie Ani, w próbę przywrócenia światu tego skrzywdzonego, koszmarnie poranionego dziecka, jest o wiele bardziej widoczne, niż w książkach.
Mateusz, grany przez Thomsona, jest cichym, miłym mężczyzną. Rozkosznie miękkim w obejściu, powściągliwym, dokładnie takim, jakim go wyobrażałam sobie przy czytaniu. Niezbyt aktywnym, choć kochającym Anię z całego serca od pierwszego wejrzenia miłością łagodną, bezkrytyczną i gorącą.
Jednym z poważnych zgrzytów był dla mnie drugi odcinek - dosłownie zalała mnie wściekłość. Są zabiegi, które twórcy serialu zastosowali, żeby dodramatyzować fabułę. I w tym momencie odeszli od książek za daleko. Nie będę zdradzać wszystkiego, ale początek drugiego odcinka przynosi pewne zawirowanie w fabule, którego nie było u Montgomery, a którego zdecydowanie nie powinno tam być, bo zwyczajnie nie pasuje. Pierwsze 20 minut drugiego odcinka najchętniej bym wycięła, ominęła, wyrzuciła, zmieliła. Ja rozumiem, że film rządzi się innymi prawami, niż książka, ale to było zwyczajnie złe, bo skazywało Anię na dodatkowe cierpienie, którego w książce nikt z Cuthbertów by jej nie zadał.
Pojawiają się też inne "duże" wydarzenia, których nie znajdziecie w książkach, ale nie są tak rażące i zazwyczaj pasują do świata stworzonego przez Montgomery (wątek pożaru jest całkiem ok).
Chyba najgorszy w serialu jest mocno rozdmuchany wątek bankructwa (był obecny w książce, ale niedokładnie zarysowany). Zwłaszcza krótki odpał Mateusza z rewolwerem; to kolejna rzecz do wycięcia, autor scenariusza pojechał zdecydowanie za daleko i powinien zostać za to surowo ukarany.
Niestety końcówka sezonu zapowiada, że scenarzyści będą majstrować i przekombinowywać dalej (jakby im brakowało materiału w wielotomowym dziele Montgomery), ale staram się nie myśleć o tym póki co. Pożyjemy, zobaczymy.
Wspaniała jest afirmacja kobiecości w tym serialu - rozmowy Małgorzaty i Maryli (która ma urocze, subtelne poczucie humoru, zupełnie jak w książkach), rozmowy dziewcząt na przerwach, problemy z dojrzewaniem, huśtawki nastrojów ujmująco obojętnie odbierane przez Marylę, a z pewnym zabawnym zakłopotaniem przez Mateusza. No i oczywiście niewypowiedziana do końca, potencjalnie skandalizująca przeszłość ciotki Józefiny. Wszystko to jest bardzo, bardzo czarujące, ale przy tym nie ckliwe, nie przesłodzone, nie tęczowo-jednorożcowe.
Och, jak bardzo podoba mi się ten serial. Potrafiłabym się, oczywiście, przyczepić do paru drobiazgów; nie mam też wciąż przekonania do aktora (Lucas Zumann), który gra Gilberta (wydaje się trochę mdły, a nawet niesympatyczny, ale może się rozkręci w kolejnych sezonach). Niemniej - hej, wreszcie Ania, na którą czekałam. Ania, która nie jest tylko rudą maskotką, wreszcie nie skupianie się na love story, ale Ania - sierota z trudną przeszłością, mieszkająca ze starzejącym się rodzeństwem, które ma jakąś przeszłość (tak, pojawiają się wątki dotyczące młodości Cuthbertów), jakieś życie osadzone w większej całości, jakąś historię.
Przyznaję, że bardzo chciałabym wreszcie zobaczyć ekranizację wszystkich tomów, zwłaszcza Rilli, która jest moją ulubioną częścią. Nie wiem, czy Netflixowi starczy zapału na tyle sezonów, ale trzymam kciuki. A Wam gorąco polecam "Anne". WITH AN E.
Za to scenarzystom życzę, żeby nie szli drogą ekranizacji Sullivana, który wysłał Anię na front. Książki Wam wystarczą, serio, nie spieprzcie tego, bo zatłukę. ;)
Och, jak czekałam na tę ekranizację. Jak tylko zobaczyłam Amybeth McNulty, poczułam że wreszcie ktoś pokaże "prawdziwą" Anię. Nigdy nie lubiłam tej uwielbianej przez większość ekranizacji z Megan Follows. Nie znosiłam jej niekanoniczności, nie znosiłam tej cukierkowej wersji rzeczywistości, a sama aktorka była za ładna, za mało wychudzona, za mało ruda.
Przez pierwszy odcinek netflixowej "Ani" łkałam ze wzruszenia. Serio.
Ania ma traumatyczne wspomnienia. Jest dziwnym dzieckiem, takim jakim Montgomery ją stworzyła. Nie po prostu uroczo egzaltowanym, ale dziwacznym i nieco pokracznym. To autentycznie wspaniałe i ogląda się z przyjemnością; i ze ściśniętym sercem.
Kiedy Ania dowiaduje się, że spodziewano się przybycia chłopca, a ona nie jest chciana, rozpacz tego odrzuconego dziecka nie jest komediowa; Ania cierpi naprawdę, to nie jest komiczna scena z zabawną dziewczynką, jak zwykło się ją przedstawiać (a widziałam kilka ekranizacji i jedną sztukę teatralną).
Ania, w swojej rozpaczy, w swojej słabości dziecka przepychanego z kąta w kąt, jest silna i ma nadzwyczajnie wyrazisty charakter. Mówi, w bólu swojego dziecięcego serca, że może być równie dobra, co chłopiec i tu budzi się jej siła, jej feminizm (to słowo pada w filmie, ale nie zdradzę szczegółów, żeby nie psuć zabawy).
Płakałam razem z Anią, kiedy kładła się spać w pierwszą noc na Zielonym Wzgórzu sądząc, że rano znowu zostanie odrzucona, mimo że wiedziałam z książek, że Maryla postanowi ją zatrzymać.
Wyobraźnia Ani nabiera nowego znaczenia - dziewczynka latami uciekała w mrzonki i zmyślone historie przed koszmarną rzeczywistością, która była jej udziałem. Inaczej pewnie wrażliwość tego biednego, chudego dziecka zostałaby kompletnie zmiażdżona. Ponure przebłyski jej smutnych wspomnień mają znamiona PTSD. Dziecko się wtedy wyłącza, "zawiesza", rozpamiętuje koszmary. Jej agresywne wybuchy, jej dziwne zachowania, zamknięcie we własnym świecie - to jest film o dziecku z traumą, które nie radzi sobie z emocjami, z życiem, ze stanięciem na nogi.
Film jakby urealnia scenariusz pt. adoptujemy skrzywdzoną sierotę. Sierota nie jest czystą kartką, ma przeszłość, która nie jest piękna. Anna zetknęła się z przemocą, złem, alkoholizmem, prześladowaniem, seksualnością. Opowiada o tym koleżankom z dobrych domów, bo to jedyne, co zna; i budzi oburzenie. Łatwo sobie to wyobrazić, podobnie jak niechęć mieszkańców Avonlea do takiej "niebezpiecznej sieroty", która może tak okropnie wpłynąć na ich grzeczne dzieci.
Maryla nie jest najczulszą istotą we wszechświecie, może nie rozumieć do końca uczuć dziecka, które los postawił na jej drodze, ale nie jest okrutnicą, na pewno nie skrzywdziłaby Ani świadomie. Nie chce niczyjego bólu, choć jej szorstkość może ranić. Jest wspaniale zagrana i jej zaangażowanie w życie Ani, w próbę przywrócenia światu tego skrzywdzonego, koszmarnie poranionego dziecka, jest o wiele bardziej widoczne, niż w książkach.
Mateusz, grany przez Thomsona, jest cichym, miłym mężczyzną. Rozkosznie miękkim w obejściu, powściągliwym, dokładnie takim, jakim go wyobrażałam sobie przy czytaniu. Niezbyt aktywnym, choć kochającym Anię z całego serca od pierwszego wejrzenia miłością łagodną, bezkrytyczną i gorącą.
Jednym z poważnych zgrzytów był dla mnie drugi odcinek - dosłownie zalała mnie wściekłość. Są zabiegi, które twórcy serialu zastosowali, żeby dodramatyzować fabułę. I w tym momencie odeszli od książek za daleko. Nie będę zdradzać wszystkiego, ale początek drugiego odcinka przynosi pewne zawirowanie w fabule, którego nie było u Montgomery, a którego zdecydowanie nie powinno tam być, bo zwyczajnie nie pasuje. Pierwsze 20 minut drugiego odcinka najchętniej bym wycięła, ominęła, wyrzuciła, zmieliła. Ja rozumiem, że film rządzi się innymi prawami, niż książka, ale to było zwyczajnie złe, bo skazywało Anię na dodatkowe cierpienie, którego w książce nikt z Cuthbertów by jej nie zadał.
Pojawiają się też inne "duże" wydarzenia, których nie znajdziecie w książkach, ale nie są tak rażące i zazwyczaj pasują do świata stworzonego przez Montgomery (wątek pożaru jest całkiem ok).
Chyba najgorszy w serialu jest mocno rozdmuchany wątek bankructwa (był obecny w książce, ale niedokładnie zarysowany). Zwłaszcza krótki odpał Mateusza z rewolwerem; to kolejna rzecz do wycięcia, autor scenariusza pojechał zdecydowanie za daleko i powinien zostać za to surowo ukarany.
Niestety końcówka sezonu zapowiada, że scenarzyści będą majstrować i przekombinowywać dalej (jakby im brakowało materiału w wielotomowym dziele Montgomery), ale staram się nie myśleć o tym póki co. Pożyjemy, zobaczymy.
Wspaniała jest afirmacja kobiecości w tym serialu - rozmowy Małgorzaty i Maryli (która ma urocze, subtelne poczucie humoru, zupełnie jak w książkach), rozmowy dziewcząt na przerwach, problemy z dojrzewaniem, huśtawki nastrojów ujmująco obojętnie odbierane przez Marylę, a z pewnym zabawnym zakłopotaniem przez Mateusza. No i oczywiście niewypowiedziana do końca, potencjalnie skandalizująca przeszłość ciotki Józefiny. Wszystko to jest bardzo, bardzo czarujące, ale przy tym nie ckliwe, nie przesłodzone, nie tęczowo-jednorożcowe.
Och, jak bardzo podoba mi się ten serial. Potrafiłabym się, oczywiście, przyczepić do paru drobiazgów; nie mam też wciąż przekonania do aktora (Lucas Zumann), który gra Gilberta (wydaje się trochę mdły, a nawet niesympatyczny, ale może się rozkręci w kolejnych sezonach). Niemniej - hej, wreszcie Ania, na którą czekałam. Ania, która nie jest tylko rudą maskotką, wreszcie nie skupianie się na love story, ale Ania - sierota z trudną przeszłością, mieszkająca ze starzejącym się rodzeństwem, które ma jakąś przeszłość (tak, pojawiają się wątki dotyczące młodości Cuthbertów), jakieś życie osadzone w większej całości, jakąś historię.
Przyznaję, że bardzo chciałabym wreszcie zobaczyć ekranizację wszystkich tomów, zwłaszcza Rilli, która jest moją ulubioną częścią. Nie wiem, czy Netflixowi starczy zapału na tyle sezonów, ale trzymam kciuki. A Wam gorąco polecam "Anne". WITH AN E.
Za to scenarzystom życzę, żeby nie szli drogą ekranizacji Sullivana, który wysłał Anię na front. Książki Wam wystarczą, serio, nie spieprzcie tego, bo zatłukę. ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz