Cesarz wszech chorób.

Nawet odwieczne monstrum trzeba jakoś nazwać. Nadanie chorobie nazwy jest równoznaczne z opisem pewnego stanu cierpienia - stanowi zatem w pierwszym rzędzie akt literacki, a dopiero potem medyczny. Pacjent, na długo przed tym, nim staje się obiektem badań medycznych, jest najpierw zwyczajnym opowiadaczem, narratorem własnego cierpienia, podróżnikiem, który odwiedził królestwo chorych. Aby uwolnić się od choroby, musi zacząć od zrzucenia z siebie ciężaru jej historii.
Pół tysiąca stron o nowotworach. Brzmi zachęcająco? Nie? A czytaliście na przykład "Stulecie chirurgów", albo inne książki Thorwalda? Tak? Podobało się? W takim razie nagrodzona Pulitzerem jedyna (chyba) książka lekarza, który nazywa się (tutaj przepisuję dokładnie, literka po literce, nie próbując nawet wymawiać tego na głos) Siddhartha Mukherjee zachwyci Was nawet bardziej.


Uwielbiam historię medycyny. Czytam wszystko z tej dziedziny, bo takie mam pokręcone hobby.
Nie mogłam się doczekać polskiego tłumaczenia "Cesarza" (bałam się czytać po angielsku - z lęku przed terminologią, ale teraz widzę, że niepotrzebnie, bo książka jest bardzo przystępnie napisana) i zdecydowanie przepłaciłam, bo nie miałam tyle silnej woli, żeby po premierze poczekać na jakieś promocje. MUSIAŁAM ją mieć natychmiast. I nie rozczarowałam się ani trochę.

Książka jest GENIALNA. Czyta się ją, jak najlepszą fabułę, autor prowadzi narrację w sposób podobny do Thorwalda (nie da się uciec od tego porównania, jeśli się przeczytało wszystkie jego książki), wychodząc w swojej historii za każdym razem od pacjenta (nawet takiego sprzed tysięcy lat).
Siddhartha ma niewiarygodne pokłady empatii, dar przystępnego przekazywania wiedzy, rozjaśnia mroki i niedostatki informacyjne u czytelnika, jednocześnie nie wywyższając się i nie zarzucając go niepotrzebną ilością terminów i statystyk. Historie pacjentów i lekarzy przeplatają się, układając w spójną, sensowną całość.

Porażająca jest część o pierwszych poważnych próbach walki z nowotworami dziecięcymi. To rozdziały o niewyobrażalnym, bezsensownym cierpieniu, o desperacji i o lekarzu, który - jak większość tych najbardziej zasłużonych - był trochę szalony, tak samo jak jego działalność. Zbudował cały szpital wyłącznie dla dzieci chorych na nowotwory, w którym stworzył krainę dziecięcych zabaw, ale w której prawie wszyscy pacjenci umierali, bo nie było jeszcze żadnego leku, który dawałby remisję dłuższą, niż kilka miesięcy. W tym szpitalu testował na pacjentach tysiące substancji - nie mieli oni i tak żadnego lepszego wyjścia, niż poddawanie się tym ślepym próbom.
Szerokie betonowe stopnie prowadzące do holu wejściowego - wysokie zaledwie na cal, tak by z łatwością mogły wchodzić po nich dzieci - były podgrzewane parą wodną, by w dotarciu do szpitala nikomu nie przeszkodziły gwałtowne bostońskie burze śnieżne [...]. 
Piętro wyżej, w czystej, jasnej poczekalni, znajdowały się minikaruzele i pudła pełne zabawek. Po torach wbudowanych w zbocze "góry" jechała ze stukotem kolejka elektryczna. Wyżej, w to samo zbocze wmontowany był telewizor. Jak donosił "Time" w 1952 roku, "Jeżeli przebywająca w szpitalu dziewczynka przywiązała się do jakiejś lalki, wolno jej było zabrać ją do domu; szpitalne zapasy były wystarczająco bogate". W bibliotece znajdowały się steki książek, trzy konie na biegunach i dwa rowerki. Zamiast ozdabiać ściany portretami zmarłych profesorów, [...] Farber zlecił artyście malarzowi wykonanie pełnowymiarowych podobizn postaci z baśni [...]. W efekcie szpital był skrzyżowaniem Disneylandu z Cancerlandem.
Jest tutaj też zwalający z nóg rozdział o raku piersi (z brawurowym opisem opętańczej manii usuwania coraz większych fragmentów ciała, żeby uniknąć nawrotu choroby), czy niezwykłe, plastyczne i fascynujące obrazy osobowości niesamowitych lekarzy - ich losów, rodzin, przyzwyczajeń i manii.
Nie można się od tej książki oderwać, mimo że czasami okrucieństwo choroby (a także i medycyny) jest przytłaczające i odpychające. Czytelnik brnie jednak dalej, żeby się dowiedzieć nie kto zabił - bo to wiemy od początku - ale czy wreszcie ktoś dopadnie tego popapranego drania, który zmienia twarze jak złoczyńca maski w Mission Impossible.

W zasadzie mogłabym o tej książce pisać bez końca, cytować bez końca i z wypiekami na twarzy dzielić się tym, czego się z niej dowiedziałam. Ale nie zrobię tego, bo recenzja urosłaby do gargantuicznych rozmiarów. ;)
Hipochondrycy - nie czytajcie tej książki, bo nigdy już nie zaśniecie. Wiem teraz o raku więcej, niż bym chciała; czuję się jednocześnie pokrzepiona i przerażona. Na dodatek korci mnie, żeby przeczytać ją jeszcze raz...

3 komentarze:

  1. Skuszona Twoją recenzją, choć z pewnymi obawami, skusiłam się wczoraj na ebooka. Zaczęłam czytać i... przepadłam! Zapowiada się świetnie! Shonka

    OdpowiedzUsuń
  2. Potwierdzam BARDZO dobra, wyśmienita książka! Właśnie ją skończyłam:)

    OdpowiedzUsuń
  3. Trochę mi zeszło, ale w końcu udało mi się napisać rozsądnie o tej książce:)

    Krótki przegląd starożytnej historii pokazuje, że nowotwory towarzyszą człowiekowi od zawsze, a rak to jedna z najstarszych chorób, jeśli nie najstarsza. Mam nadzieję, że ten pobieżny życiorys zamknie usta tym, którzy wykrzykują, że rak to znak naszych czasów wywołany konserwantami w obiedzie i dziurą ozonową w niebie. Owszem nowotwór to choroba cywilizacyjna, ale sama cywilizacja nie powodowała raka, lecz przez to, że wydłużyła ludzkie życie wydobyła go na jaw piszę za autorem.


    Więcej : http://tu-sie-czyta.blogspot.com/2015/06/cesarz-wszech-chorob-biografia-raka.html

    OdpowiedzUsuń

Copyright © 2014 Na regale , Blogger