Historia pewnego statku i Apollo 11

Historia pewnego statku i Apollo 11

Nie byłam zachwycona książką z serii "Czytam sobie", która wpadła mi w ręce jakiś czas temu. Domyślałam się, że seria poziom ma nierówny i że ilustracje akurat są dość sensowne, ale nie zamierzałam kupować innych części. Do czasu...
Do czasu, aż moje dziecko, które uwielbia film "Titanic" (cóż...), a także ma obsesję na punkcie kosmosu, nie wypatrzyło gdzieś w gazecie reklamy pewnych dwóch pozycji z tej serii. Ugięłam się, kiedy dostałam 20% rabatu do pewnej internetowej księgarni. Kilka złotych, niech mu będzie. Masz, dziecko, czytaj i daj mi wreszcie spokój. ;)


"Historia pewnego statku" Zofii Staneckiej jest książką, która streszcza katastrofę Titanica w sposób dość banalny i prosty (jest przeznaczona dla dzieci średnio zaawansowanych w samodzielnym czytaniu, więc prostota języka sprawia, że treść powinien zrozumieć już czterolatek, jeśli go kręci tematyka statków).



Literacko nie ma się co spodziewać cudów, merytorycznie też jest to raczej bajka, a nie zgłębianie tajemnicy realnej katastrofy. Śmierć pasażerów jest raczej zasygnalizowana, niż opisana. Niemniej - dla dzieci zainteresowanych tematem to pozycja bardzo przyjemna, z kolorowymi ilustracjami Joanny Rusinek. Książka, której bym nie kupiła sześciolatkowi, który czyta na dorosłym poziomie, gdyby nie to, że Titanic go fascynuje i chce mieć wszystko na ten temat. ;)



Druga pozycja, "Apollo 11" Ewy Nowak, to już inna para kaloszy. Przeznaczona dla dzieci sprawnie czytających, jest już zdecydowanie warta uwagi rodziców starszaka.


Merytorycznie bardzo przyzwoita, z konkretną wiedzą, słowniczkiem pojęć i długim, dość szczegółowym opisem misji. Ilustracje Tomka Kozłowskiego mają wkomponowane zdjęcia astronautów i kilka zdjęć z wydarzenia, o którym jest mowa.



Autentycznie ciekawe, literacko poprawne, zawierające informacje, które mogą być bardzo zajmujące dla dziecka w wieku wczesnoszkolnym (np. wiedza o tym, jak astronauci robili siku ;)).



Obie pozycje mają na końcu dołączone estetyczne naklejki i zakładki do książek. Przyznaję, że w porównaniu ze słabymi "Psotnicami podwórkowymi", te - nowsze - części serii "Czytam sobie", są wykonane dużo ładniej. I chociaż nie jest to literatura wysokich lotów (widać, że przy pisaniu autorzy skupiali się na tym, żeby używać słów o określonym przez twórcę serii poziomie trudności), to nie ma się też za bardzo do czego przyczepić.



Na sam koniec dodam jeszcze, że w serii "Czytam sobie" ukazała się też inna książeczka "z tej bajki" - dla dzieci dopiero zaczynających przygodę z czytaniem, z małą ilością prostego tekstu, która jednak zwróciła moją uwagę, bo jej ilustracje, autorstwa Ewy Poklewskiej-Koziełło, są wyjątkowo udane. 
Nie miałam jej osobiście w rękach, ale wydawnictwo udostępniło imponujące zdjęcia - tak więc - dla rodziców maluchów i tych dzieciaków, które dopiero zaczynają samodzielnie czytać, jest to zdecydowanie do rozważenia:







Pamiętnik jasnowidza.

Pamiętnik jasnowidza.

Może dzisiaj wreszcie będzie dłużej i składniej, bo ostatnio, przyznaję, pisałam recenzje w biegu, mając na głowie spiętrzenie spraw różnych.
A teraz, martwiąc się Ukrainą, szukałam książki, która by się jakoś z Ukrainą wiązała, i jedyne, co mi przyszło do głowy, to totalnie absurdalna pozycja, której autor na Ukrainie spędził dzieciństwo i o tym dzieciństwie sporo w swojej jedynej książce pisze.
Marnie to świadczy o moich literackich skojarzeniach, ale trudno. Niech i tak będzie.


Jest to książka, o której prawie nikt, kogo znam, nie słyszał. Znalazłam ją wiele lat temu, wetkniętą gdzieś w kąt, w mieszkaniu moich rodziców. Egzemplarz zniszczony i spracowany. I nikt w domu nie kojarzył, o czym to i skąd. Została wydana w 1976 roku i chyba nigdy nie była wznawiana.

Jej autor, Polak, naprawdę nazywał się Józef Marcinkowski, a Akhara Jussuf Mustafa to był jego pseudonim "artystyczny". Biorę to w cudzysłów, bo nie wiem, jak określić inaczej profesję pana Józefa, który parał się jasnowidzeniem w Warszawie i, najwyraźniej, był niegdyś bardzo popularny (ponoć sam Cyrankiewicz chadzał do niego regularnie).

Józef chyba czasami sam nie wierzył w swoje umiejętności jasnowidzenia. Ja także, zasadniczo, nie wierzę w nadprzyrodzone moce, i mimo tego, że jest to autobiografia dość szalona, naiwna, pokolorowana i pełna dość wyraźnego samozadowolenia, czytałam tą książkę ze sporą przyjemnością.
Ojca mego zabił piorun. [...] pochowali go na miejscowym cmentarzu, w miejscu wydzielonym dla samobójców i osób zmarłych śmiercią nienaturalną. Pochowali go obok kapłana, którego zamordował własny brat, a następnie dla upozorowania samobójstwa zaciągnął go na strych plebanii i zawiesił na krokwi. Nieopodal spoczywał jego następca, otruty przez żonę, która to uczyniła w przypływie zazdrości o garbatą Martynę, piękność miejscową, która żyjąc w panieństwie powiła pięcioro dzieci.
Akhara vel Józef w czasie wojny wylądował w obozie w Dachau, a potem na przymusowych robotach pod Frankfurtem. I ta wojenna część jego opowieści jest najciekawsza. Owszem, pan Marcinkowski posiadał dość obrzydliwy czasami tupet, miał sporo szczęścia i potrafił po mistrzowsku manipulować ludźmi, do czego przyznaje się chyba przez pomyłkę, na dodatek z wyczuwalną dumą. Ale jego opowieści i to, co między wierszami tychże, są żywe, barwne i interesujące.

Ponure, pełne śmierci, obozowe historie, przerywane są anegdotami z dzieciństwa, pełnego etnograficznych cudowności.
U Feduna [...] odnowił się w nocy obraz święty. Zalśnił tak potężnie, że widać było w chacie jak w pełni księżyca. Jakaś potężna siła poderwała rodzinę Feduna z barłogu. Zaczęli krzyczeć i wołać sąsiadów. Sąsiedzi nadbiegli. A gdy zobaczyli cud, padli czołem przed tym obrazem. Nim słońce dotarło do połowy nieba, z okolicznych wsi jechali furmankami, szli pieszo i pełzli ludzie. 
Przyjechała komisja z Poczajowa [obecnie miasto na Ukrainie, obwód tarnopolski, do 1939 roku leżało na terenie Polski, ale mało w nim było Polaków - Wikipedia podaje, że około 10 rodzin, które uciekły stamtąd w 1943 roku przed rzezią]. Sam archirej [patriarcha prawosławny] z wielką brodą. Powiedział, że jest to wielki cud. Tym większy, iż jest to ikona wyobrażająca świętego Iwoła, wielce miłego Bogu i jego aniołom. Wtedy Fedun ubrał się odświętnie, zakładając nową, pięknie wyszywaną koszulę, długą aż do kolan. [...]
A pątników przybywało coraz więcej. Już z miasteczek. A każdy przynosił dary wszelkie i składał u stóp Feduna, błagając go o błogosławieństwo i dobre słowo. Fedun łaskawie go im udzielał. Ale nie wszystkim tak od razu. Niektórzy musieli aż po trzykroć bić pokłony przed nim [...].
A kiedy darów nawieźli Fedunowi tyle, że nie miał gdzie ich gromadzić, odnowił się inny obraz. U grabarza, tuż za wsią przy cmentarzu.
Ale to nie był dobry cud. [...] Rozbito kilka łbów, spalono kilka chat. Bo dwóch cudów naraz być nie może. I do tego u takiego hołysza. 
Poza tym dużo interesujących zdarzeń i zjawisk opisuje Marcinkowski "na marginesie" - na przykład ciekawa jest część o sierotach z ZSRR, które lokowano w internatach w Polsce. Do jednego z takich przybytków trafił już jako nastolatek, a jego opowieść o życiu w internacie jest znakomita, pełna soczystych, barwnych anegdot, prawdziwie zabawnych, staroświecko uroczych. Trochę jak radziecka wersja Mikołajka. Jest nawet fanga w nos. ;)

Wiem, że nie jest to książka łatwo dostępna, ale bez problemu i za grosze można ją kupić przy pomocy serwisów aukcyjnych. Niektóre biblioteki pewnie też będą ją miały.

Ja czytałam ją kilka razy. Nie jest gruba, ma 240 niedużych stron. Wchodzi "na raz". ;) Ale chyba warto, mimo że to takie straszliwe dziwactwo jest, totalnie zapomniane przez rynek księgarski. :D
Notka filmowa. Dla odmiany.

Notka filmowa. Dla odmiany.

Nie mogłam się powstrzymać. Może dlatego, że dopiero co było rozdanie Oskarów, a może po prostu dlatego, że ostatnio pisanie mi nie idzie. Jestem zarobiona i spięta, więc ostatnie kilka recenzji pisałam na kolanie.

Dzisiaj będzie więc krótko, żeby nie pisać za wiele, a poekscytować się publicznie.

Jedna z najlepszych książek dla dzieciaków w wieku 6+ (tak, tak, będą tagi! :D już wkrótce wszystkie książki dla dzieci dostaną etykietki dla łatwiejszego wyszukiwania), która zachwyciła mojego syna prawie tak mocno, jak "Magiczne drzewo", ma ekranizację! David Walliams, który nie tylko pisze książki dla dzieci, ale też związany jest z branżą filmową, doczekał się ekranizacji "Babci rabuś". I to ekranizacji zrealizowanej przez BBC (a ja kocham filmy, kręcone przez BBC). Film miał premierę telewizyjną w grudniu ubiegłego roku. Teraz muszę tylko znaleźć dla mojego dziecka wersję z polskim lektorem, bo czytanie na ekranie ciągle jeszcze wymaga od niego zbyt dużego skupienia na tekście, żeby się cieszyć filmem. :)


Druga informacja filmowo-literacka jest taka, że powstaje ekranizacja ukochanej książki wielu maluchów - Misia Paddingtona. Przyznaję, że myśmy Paddingtona nie pokochali, ale rozumiem jego fenomen i sądzę, że dla wielu dzieciaków (i ich rodziców ;)) może to być ekscytująca informacja:


A skoro cały czas jestem przy BBC i Londynie, właśnie mam zamiar obejrzeć jeszcze inną, tym razem bardziej "dorosłą" ekranizację, także dotyczącą książki - tak jak dwie poprzednie - dziejącej się w Londynie - dwa lata temu (o czym dowiedziałam się dopiero teraz) BBC sfilmowało książkę "Szkarłatny płatek i biały" Fabera. Książkę, która bardzo mi się podobała. Miała dość staroświecki rozmach i kojarzyła się przyjemnie z wiktoriańskimi powieściami. Jeśli tylko znajdę chwilę, to obejrzę na pewno:


:)
Książka kucharska Niani Ogg.

Książka kucharska Niani Ogg.

Niania Ogg, która powstała w wyobraźni Terry'ego Pratchetta, jest jedną z moich ulubionych postaci literackich (wespół z Babcią Weatherwax). Wydaje mi się niemożliwe, że ktokolwiek może jej nie znać, ale może ktoś z Was przez większość życia jakimś cudem siedział zamknięty w ziemiance, więc najpierw kilka słów o samej Niani, zanim napiszę coś więcej o dzisiejszej książce.

Z Nianią Ogg można się spotkać w Świecie Dysku, w książkach z serii o wiedźmach, bo Niania jest czarownicą. Ma piętnaścioro dzieci i niemożliwą do zliczenia liczbę wnuków i prawnuków. Nie wylewa za kołnierz ("Żeby odpędzić złe sny, pociągnęła solidny łyk z butelki pachnącej jabłkami i radosną śmiercią mózgu."), lubi dobrze zjeść i nie przepuszcza żadnej okazji ("trzeba łapać okazję za napletek"). Ma też, cóż, dość specyficzne poczucie humoru ("Inkwizytorzy usunęliby nianię Ogg ze swych szeregów za nadmierną złośliwość."). Na codzień głównie odbiera porody, pali fajkę i produkuje brandy ("Niewielu ludzi w ogóle kosztowało domowej brandy niani Ogg. Był to wyczyn technicznie niemożliwy. Kiedy tylko płyn trafiał do ciepłego wnętrza jamy ustnej, natychmiast zmieniał się w opary. Piło się go przez zatoki."). Posiada też kocura o okropnych manierach.
Dla niani Ogg Greebo wciąż byt małym kociakiem goniącym za kłębkiem wełny.
Dla reszty świata był wielkim kocurem, wypchanym niewiarygodnie niezniszczalną siłą życiową opakowaną w skórę, która mniej przypominała futro, a bardziej kawałek chleba pozostawiony na dwa tygodnie w wilgotnym miejscu. Obcy często się nad nim litowali, bo praktycznie nie miał uszu, a jego morda wyglądała, jakby usiadł na niej niedźwiedź. Nie mogli wiedzieć, że przyczyną tego jest kocia duma Greeba, która kazała mu próbować walczyć albo gwałcić absolutnie wszystko, aż do czworokonnego wozu z drewnem włącznie. Kiedy Greebo maszerował ulicą, groźne psy skamlały i chowały się pod schodami. Lisy trzymały się z daleka od wioski. Wilki starały się ją omijać.
- To taki wielki pieszczoch - rzekła niania.
Macie już mniej więcej obraz?
Świetnie.


No to teraz o książce.
Książka kucharska Niani Ogg zawiera, oczywiście, przepisy ("Most of the recipes have been tried out on people who are still alive.") i to czasami całkiem fajne (prosta recepta na owsiankę jest świetna - zawsze robiłam inaczej, ale wersja Niani jest lepsza), ale najważniejsze w niej jest to, co poza tym. Wspaniałe uwagi i opinie Gythy Ogg na temat praw rządzących Światem Dysku (no, powiedzmy, bo u Pratchetta wszystko jest niepokojąco aktualne także w naszym świecie). Wywody na temat manier, dzieci, ślubów i życia (oraz śmierci i Śmierci) w ogólności. A także opisy ras i postaci z nianiowego/dyskowego uniwersum.


Czysta rozrywka. A dla wielbicieli Pratchetta - skarb. Aczkolwiek wątpię, żeby osoby, które nie czytały wcześniej Pratchetta, chciały po tą książkę sięgnąć. Zwłaszcza, że bez znajomości Świata Dysku można nie zrozumieć połowy dowcipów.

Tak że ten...

Po zastanowieniu - książka tylko dla tych, którzy wiedzą, na jakim koniu jeździ Śmierć, co oznacza "uuk" i kim jest Moist von Lipwig.


Jeśli nie wiesz, kiedy KTOŚ MÓWI WIELKIMI LITERAMI, nie czytaj "Książki kucharskiej Niani Ogg".
W przeciwnym wypadku - koniecznie spróbuj Ciasta Karła.


Atlas wysp odległych.

Atlas wysp odległych.

Odległa wyspa jest czymś w rodzaju naturalnego więzienia; otoczona jednostajnym, niemożliwym do pokonania murem uporczywie obecnego morza i położona daleko od szlaków handlowych, które niczym pępowiny łączą kolonie zamorskie z krajem macierzystym, nadaje się świetnie na miejsce zbiórki wszystkiego, co niepożądane, wyparte i błędne.
W takich wydzielonych przestrzeniach mogą bez przeszkód wybuchać straszne choroby i krzewić się dziwne obyczaje, jak tajemnicza śmiertelna choroba dzieci na wyspie St. Kilda czy przerażający i jednocześnie logiczny na pozór zwyczaj zabijania dzieci na wyspie Tikopia.   
Judith Schalansky stworzyła niezwykłą książkę, która nie bez powodu stała się szybko ogromnie popularna w wielu krajach. Krótkie, jednostronicowe opowieści o pięćdziesięciu odległych, w większości nikomu nie znanych, wyspach. Wyszperała skrawki informacji o każdej z opisywanych wysp i stworzyła z tych okruchów krótkie obrazy, literacko znakomite, niezwykle działające na wyobraźnię.


Jest w tej wirtualnej podróży po - często - absolutnie niedostępnych dla większości ludzi wyspach, coś nierealnego. Jakby autorka wymyśliła każde z tych miejsc. Niektóre z nich wydają się nie istnieć naprawdę. Czytając, natychmiast pragniemy zobaczyć to wszystko na własne oczy, a jednocześnie bardzo tego nie chcemy, bo prawdopodobnie nasza wyobraźnia jest ciekawsza od tego, co moglibyśmy zobaczyć w rzeczywistości.


Zawsze lubiłam marnotrawić czas, błądząc po Google Earth. Oglądać zdjęcia satelitarne miejsc, których nigdy nie odwiedzę, szukać informacji o miejscowościach, których nazwy nic mi nie mówią. Nowoczesna wersja podróży palcem po mapie. Ta książka jest właśnie dla ludzi, którzy lubią tego typu rozrywki.

Jedna z tych książek, które się przegląda często dla przyjemności obcowania z nią. U mnie stoi na półce obok obrazkowego Eco, w którym lubię oglądać obrazki, obok serii albumów ze sztuką i ulubionych przewodników turystycznych. Książka do podziwiania. Na dodatek naprawdę poszerza tak zwane horyzonty. :)
Kartografia powinna w końcu zostać uznana za rodzaj literatury, a sam atlas za gatunek poetycki, nie bez racji nazywano go przecież pierwotnie "Theatrum orbis terrarum" - teatrem świata.
Szymborska i spółka.

Szymborska i spółka.

Dzisiaj o dwóch książkach.



Pierwsza z nich, to historia gatunku literackiego, jakim są moskaliki. Miłośnicy twórczości Szymborskiej, czy też ci, którzy czytali jej biografię, albo chociażby "Mój Znak" Illga, będą od razu wiedzieli, o co chodzi. Całej reszcie postaram się pokrótce przybliżyć temat.

Ortodoksyjny moskalik to czterowiersz, którego pierwsze dwa wersy obrażają jakąś nację, a kolejne dwa, opisują zbrodnię przy jakimś chrześcijańskim miejscu kultu (w wersji super ortodoksyjnej - najlepiej jeśli to jest krakowski kościół), którą autor moskalika popełni na kimś, kto nie podziela jego zdania na temat wymienionego wcześniej narodu.
Niemniej - moskaliki powstawały oczywiście także nie tylko na tematy narodowościowe.

Joanna Szczęsna przeprowadza w swojej książce bardzo sprawną analizę gatunku, przybliża historię jego powstania i przytacza rozmaite rodzaje moskalików (mnóstwo zabawy, dawno się tak nie śmiałam). Świetna książeczka.
Kto powiedział, że Hiszpanie
noszą czasem jakieś buty,
uzębionym być przestanie
pod dzwonnicą świętej Ruty.

Druga książka to publikacja dość unikatowa - można ją kupić obecnie wyłącznie w księgarni MOCAKu w Krakowie. Jest to album z kolażami Szymborskiej, które (nie wszystkie, rzecz jasna) można obejrzeć obecnie w muzeum na krakowskim Zabłociu. Album zawiera obszerny dwujęzyczny wstęp na temat powstawania tychże wyklejanek i zdjęcia mniej więcej (tak na oko ;)) stu kolaży.


Bardzo przyjemna rzecz, nieco absurdalna. Idealnie współgrająca z moskalikami. :)

(A o tym, co jeszcze obecnie można obejrzeć w MOCAKu - do przeczytania na moim drugim blogu.)
Pettson i Findus

Pettson i Findus

Dziś kolejny post z serii - ulubione pozycje z biblioteczki mojego dziecka.

Przygodę z Pettsonem i Findusem zaczęliśmy jak mój syn nie miał jeszcze czterech lat.
Kupiliśmy jedną książkę, zupełnie przypadkiem. Nie pamiętam nawet którą. I - najpierw - my się w niej zakochaliśmy. Po czwartych urodzinach moje dziecko zapałało taką miłością do kota i staruszka, że kupiliśmy pluszowego Findusa (do dziś śpi w łóżku z dzieckiem) i całą resztę książek Nordqvista (nie tylko tych o Findusie, ale o tym może kiedy indziej). Mamy wszystko, co ukazało się w języku polskim - także bożonarodzeniową powieść, która została wydana u nas z rok temu i z miejsca stała się hitem, czytanym często i z fascynacją.


Książeczki te wyciągane są do czytania tak często od tych kilku lat, jak chyba żadne. Kocha je, a kiedy ostatnio był chory, kazał sobie przeczytać na głos wszystkie - zdarłam gardło i przeczytaliśmy je jednym ciągiem (ale dziecku z gorączką się nie odmawia ;)).

Pettson jest staruszkiem, który mieszka ze swoim kotem, kurami i muklami (domowe trolle) na wsi.
Kiedy przeczyta się wszystkie książki, między wierszami można wyczytać, że tylko Pettson rozumie kota i wie/wierzy, że on mówi. Całe otoczenie chyba uważa dziadunia za zdziwaczałego starca. I - tak na dorosłym poziomie, bo dziecko tego nie dostrzega - chyba tak trochę jest. Pettson jest samotny i ma tylko kota. Więc do niego mówi, dla niego urządza urodziny i spanie pod namiotem. Szyje mu spodnie. I przeżywa drobne, domowe przygody - bo jest już stary i zmęczony, więc dalej, niż na ryby nad pobliskie jeziorko, się nie wyprawia.


Można by pomyśleć, że samotny, gderliwy staruszek nie będzie dobrym bohaterem książki dla dzieci, ale jest absolutnie fascynujący. Findus, gadający kot i roztrzepane kury, są postaciami porywającymi, zabawnymi i trochę postrzelonymi.
Bardzo ważne, równie ważne, co tekst, są ilustracje. Niesamowite, szczegółowe, chwilami trochę surrealistyczne. Nie można się na nie napatrzeć. Za każdym razem dostrzega się w nich coś nowego.

Przygodę z Pettsonem radzę zacząć od części pt. "Kiedy mały Findus się zgubił", skąd możemy się dowiedzieć, jak kot trafił do staruszka i czym są stworki, które widzimy na poukrywane na ilustracjach. Poza tym kolejność nie ma znaczenia.


Mnie te książki wzruszają. Zwłaszcza obie bożonarodzeniowe części - opowiadanie, w którym do domu Pettsona przychodzą z pomocą sąsiedzi, wyciska mi łzy, a powieść - "Niezwykły święty Mikołaj" - jest zabawna także dla dorosłych (sklep z pudełkami - wspaniały, absurdalny wątek i inne smaczki) i magiczna. Pomaga dzieciom podtrzymać wiarę w Mikołaja i w niezwykłość świąt.

Literatura dziecięca najwyższych lotów. Opowiadania nadadzą się już dla rozgarniętego trzylatka. Powieść o Mikołaju - dla dziecka, które już śledzi długą fabułę - myślę, że sprawdzi się już od piątego roku życia, ale siedmiolatek czy ośmiolatek nadal będą nią zachwyceni.

---

Kilka osób prosiło mnie, żeby podawać, dla jakiego wieku jest książka. Staram się to robić w tekście za każdym razem, ale jeśli mam pisać pod spodem jeszcze osobno, wytłuszczonym tekstem, to dajcie znać. :)
Lutowy kącik zapowiedzi.

Lutowy kącik zapowiedzi.

Drugi kącik zapowiedzi pełen książek dla dzieci. :)

Zaczynam od wydawnictwa Zakamarki - jednego z moich ulubionych.

1. Już wkrótce miłośników Biura Detektywistycznego Lassego i Mai ucieszy nowy odcinek ich przygód - "Tajemnica urodzin". Seria jest znakomita dla dzieci w wieku wczesnoszkolnym. :)


Niestety wydawnictwo nie podaje dokładnej daty wydania.

2. Kolejna książka z tej samej stajni - następny odcinek serii "Dzieci filozofują". Tym razem - "Ja, co to takiego?"


Tutaj także nie znam dokładnej daty wydania.

3. Wydawnictwo Media Rodzina wypuści wkrótce spod swoich skrzydeł dwie książki ilustrowane przez wspaniałego Roberto Innocentiego. Pierwsza z nich to Czerwony Kapturek na nowo - "Czerwony Kapturek w wielkim mieście".


W sprzedaży od 28. lutego.

4. Kolejna książka, to klasyka wydana na nowo - nowe tłumaczenie (by Polkowski - ten pan od Harrego Pottera :)) i nowe ilustracje (Innocentiego właśnie). "Wyspa skarbów" Stevensona.
Obecnie możemy wybierać między co najmniej dwoma znakomitymi wydaniami tej książki, bo oficyna Buchmann niedawno wydała "Wyspę" z ilustracjami Ingpena.


5. Wydawnictwo Centrala z swoim fejsbukowym profilu zapowiada, że w ciągu najbliższego miesiąca ukaże się po polsku kolejna Hilda. Nie mogę się doczekać! :)


6. Na początku marca wydawnictwo EneDueRabe wznowi (a przynajmniej tak zapowiada na fejsbuku) cudowną, dawno na rynku księgarskim nie widzianą, "Niebezpieczną podróż" Tove Jansson. Strasznie się cieszę. :)


7. Na koniec dwie pozycje dla dorosłych - Kultura Gniewu wyda po polsku komiks "Reprobus", nagrodzony w Niemczech w kategorii "najpiękniejsza książka roku". Faktycznie, zapowiada się olśniewająco.


Data wydania: 27. dzień lutego.

8. I ostatnia książka w kąciku - cóż, czytadło, ale wiem, że wiele osób na tą książkę czeka. Pewnie też dorwę jakiegoś ebooka, bo z zasady papierowe książki kupuję tylko, jeśli mają zdjęcia i ilustracje. ;)
Tytuł oryginalny to "Bridget Jones: Mad About the Boy". Tytuł polski - "Bridget Jones: Szalejąc za facetem". Brzmi jakoś bardziej - no nie wiem - głupio, ale podobno Bridget w tym odcinku też jest wkurzająca. Książka zostanie wydana przed wydawnictwo Zysk.


W sprzedaży od 5. marca.
Noe. Wszystko, co pełza po ziemi.

Noe. Wszystko, co pełza po ziemi.

O pierwszej części komiksu Aronofsky'ego pisałam TUTAJ.

W kąciku zapowiedzi czekałam na część drugą.
I wreszcie jest. I trochę (ale tylko trochę) rozczarowuje. Może dlatego, że pierwsza część była taka znakomita, druga już mniej zachwyca? A może dlatego, że mniej w niej dużych, malarskich kadrów? Albo dlatego, że Noe, podobnie jak wątek płodności jego przybranej córki, mnie tutaj trochę wkurza?


Tak, jasne, chłop ma cholernie ciężką misję, musi być twardy do bólu; arka powstaje w mękach, zwierzęta się gromadzą, nie ma czasu na sentymenty. Zwłaszcza, że ludzka zdegenerowana swołocz nie ułatwia mu życia. Do pomocy ma co prawda olbrzymy, ale nie sądzę, żeby one dodawały Noemu miękkości w obejściu. ;)

Niemniej - nadal uważam, że za mało miejsca w tym "odcinku" poświęcone zostało samej arce, a za dużo migdaleniu się. :]


Mniej tutaj szczegółów tego postapokaliptycznego świata. Kolory wszelkich ujęć przyrody utrzymane są w kolorystyce jesiennej. Widzimy schyłkowość istniejącego świata. W poprzedniej części komiksu prawie w ogóle nie było żadnych roślin i zwierząt, więc dopiero teraz widzimy, że coś się tam jeszcze ostało, że istnieje jeszcze coś, co można ocalić, chociaż widać, że to ostatni moment na ratunek.

Czasami razi mnie w zwiastunie ekranizacji "Noego" soczystość i dziewiczość przyrody. Tak jakby sam Aronofsky zmienił nieco koncepcję w trakcie filmowania. Nie widzę tam też nigdzie olbrzymów, które w komiksie pełnią dość istotną rolę w całej tej historii.


No ale nic to. Zobaczymy. Komiks ma jeszcze dwa tomy, filmu jeszcze nikt nie widział. Nie wiem wszystkiego.




Słuch absolutny.

Słuch absolutny.

Andrzej Szczeklik, legendarny już krakowski lekarz, erudyta, wspaniały humanista, autor cudownych książek o historii (i przyszłości) medycyny (Nieśmiertelność, Kore, Katharsis) i kultowego podręcznika do interny. Związany z krakowskim środowiskiem Znaku i Piwnicy pod baranami, lekarz noblistów, poliglota.


Kiedy zmarł, trudno było przeboleć taką stratę i uwierzyć, że będą jeszcze na świecie tacy lekarze (chociaż najstarszy syn pana Andrzeja jest kardiochirurgiem - niestety w Wielkiej Brytanii - niestety dla nas, zapewne, a nie dla niego ;)).

Laurkę mogłabym pisać długo, ale Jerzy Illg stworzył lepszą - książkę "Słuch absolutny". Obszerny wywiad, przeprowadzony na krótko przed niespodziewaną śmiercią profesora (zmarł na zawał we własnej klinice, do końca rozsyłając przyjaciołom smsy na temat tego, że stanie na nogi już za kilka tygodni).

Z książki Illga wyłania się obraz człowieka nadzwyczajnie uzdolnionego, oczytanego patrioty (patriotyzm bardzo żarliwy, z gatunku tych staroświeckich), znającego swoją wartość, ale nie wywyższającego się (choć przeceniającego czasami swoje siły, bo tryb życia profesor prowadził morderczy, co mogło przyczynić się do jego śmierci).

Niezwykłe miał życie pan profesor, bardzo intensywne, pełne doświadczeń, podróży i nieustannego zdobywania wiedzy. I cały czas podkreślał, że wszystko zaczęło się od tego, co wyniósł z domu (tutaj, jako matka, natychmiast zaczynam robić rachunek sumienia ;)).

Żeby nie przesłodzić tych zachwytów nad postacią pana profesora, z tego wywiadu można też wyczytać pewien antyfeminizm, pewien lekki (miejmy nadzieję, że lekki, bo nie chcę brukać pomników ;)) seksizm, czasem wyrażony wprost, częściej między wierszami (Illg mu go zresztą kilka razy wypomina).
Świat Szczeklika był światem podziwu dla mężczyzn i pewnego pobłażania dla kobiet i ich aspiracji (najbardziej mnie uderzyło to, że wyśmiewał szwedzkie feministki, które - kiedy praktykował w Szwecji - chciały dla siebie równych praw i dostępu do "męskich" zawodów; z pogardą dodaje na końcu opowieści, że "to się chyba feminizm teraz nazywa").
Tutaj mnie rozczarował, przyznaję. Wspomina coś o synach, o córce nie wiemy nic, o żonie także niewiele. Kobiety mogą być świetnymi pielęgniarkami, laborantkami, ale poza tym kobiet w jego świecie jakoby nie było. A raczej - były w tle - jako pacjentki (może chora, może histeryczka), personel niższego szczebla, matki.

Za to te anegdoty!
[...] przygotowywaliśmy szczegółowo akcję, którą określiliśmy kryptonimem "Motyl". Dwóch z tych moich kolegów było bratankami księży kanoników mieszkających przy ulicy Kanoniczej, nazywali się Mazankowie. Oni opowiadali niesłychane historie o tym, jakie piwnice pełne win mają ci księża. [...] Operacja "Motyl" przebiegła następująco: poszedłem do tych kanoników [...], a trzech kolegów zostało na ulicy. Ja rozmawiałem z księżmi [...], a Boguś dostał się do piwnic. Pożegnałem się i wyszedłem, staliśmy przy piwnicznym okienku, a ten koleżka na spuszczonej przez nas lince podawał nam butelkę za butelką [...]. Wszystko szło fantastycznie, według szczegółowo przez wiele tygodni przygotowywanego planu, i wszystko by się udało, gdyby nie to, że ten nasz serdeczny kolega zdecydował się jednak pokosztować tego wina. [...] i zalał się kompletnie. I tam, w piwniczce, zaczął śpiewać, a ci jego stryjkowie [...] zorientowali się [...]. My z tymi ciężkimi plecakami zaczęliśmy nawiewać Kanoniczą w stronę Poselskiej, a oni za nami zupełnie pustą ulicą. 
Był wieczór, na roku Kanoniczej i Poselskiej mieściła się nieduża kawiarenka z bufetem [...]. Wpadliśmy tam, nie było nikogo, za bufetem stała pani, która to prowadziła, a my zawołaliśmy: "Niech nas pani ratuje, ubecja nas goni!". A ona: "Dzieci kochane!". I buch, schowała nas za bufet. Za chwilę wpadło tych dwóch księży. Pytają: "Nie było tu paru takich gówniarzy?". Ona odpowiada: "Skąd? Nikogo nie było". Tamci popędzili dalej, a ona mówi: "No do czego to doszło? Żeby oni się za księży przebierali?!" [...]
Jacek Spławiński, przetrzeźwiawszy nieco nad ranem, poleciał o szóstej do Mariackiego się wyspowiadać. I wszystko wyśpiewał księdzu, z nazwiskami. [...]
 
A dlaczego "Motyl"? 
"Motyl" - bo mieliśmy rąbnąć te wina niezauważeni, cichutko... nawet szelestu skrzydełek motyla miało nie być słychać...

Książka dla tych, których to interesuje. ;) No wiecie - dobrze jest znać trochę Kraków przed czytaniem, znać parę nazwisk z krakowskiego światka (można przeczytać na przykład najpierw świetny, przezabawny i nostalgiczny "Mój znak" Illga), chociaż na pewno nie trzeba (tylko że z tą wiedzą będzie po prostu milej).

Ciepła książka o wspaniałym człowieku i jego fascynującym życiu. Z kilkoma gorzkimi opowieściami o współczesnej polskiej medycynie i o Krakowie, który - co wiedzą wszyscy, którzy w nim mieszkają, poza Majchrowskim, rzecz jasna - przez nieudolnie rządzących ostatnio zwyczajnie podupada. Jest też obszerna część o PRLowskiej rzeczywistości - świetny kubeł zimnej wody dla tych, co codziennie na forach internetowych piszczą, że "za komuny" to każdy u lekarza pomoc dostał i to jaką łohoho.

I tak o. Warto. O ile kogoś to kręci. ;)


Copyright © 2014 Na regale , Blogger